Magda potwierdziła dokument po śmierci ojca, kiedy jeszcze rada nadzorcza nie ustanowiła jej oficjalnie szefem przedsiębiorstwa. Nie miała więc do tego prawa. Umowa została sporządzona nielegalnie. I prawdopodobnie nikt by się nie zorientował, gdyby dziewczyna nie opowiedziała teraz Szerszeniowi tych wszystkich bajeczek, licząc, że wzbudzi w nim litość. To właśnie ten dokument miała wymienić na sprawozdanie finansowe firmy i inne dokumenty świadczące o nieprawidłowościach w Koenig&Schmidt. To właśnie tę umowę próbowała spalić - jeden róg nosił ślad po płomieniach. „Ale dlaczego?” Szerszeń myślał szybko. „Widać zorientowała się, że jest śledzona”. Wciąż jednak nie mógł wyjść z podziwu, jak szybko dziewczyna podmieniła kartki, kiedy ją złapał dzisiejszej nocy. To dlatego tak teatralnie się szamotała. I uspokoiła dopiero wtedy, kiedy wcisnęła mu do rąk „lewiznę” - swoje lekcje angielskiego. Była sprytna. Za sprytna.
- Ty lisico - syknął i zawołał posterunkowego, by zatrzasnął na przegubach dziewczyny kajdanki.
***
Hubert Meyer czuł się bardzo zmęczony. W nocy nie zmrużył oka. Kiedy dotarł do domu i odkrył, że Elwira Poniatowska zniknęła, razem z ekipą poszukiwawczą przeczesywali okoliczne posesje i las. Sprawdzono stację benzynową, sklep nocny, lokalny bar z dyskoteką, czynny do białego rana. Nic. Jakby kobieta zapadła się pod ziemię. W efekcie profiler wrócił do domu, kiedy na niebie wisiało już dumnie słońce, i zamiast się położyć, dokładnie przejrzał swoje archiwum. Sprawdzał, czy razem z lekarką nie zginęły mu jakieś dokumenty. Odetchnął z ulgą. Wyglądało, że nawet jeśli ktoś je czytał, to nie odważył się niczego ukraść. Potem odszukał wizytówkę Poniatowskiej i zadzwonił pod każdy z podanych numerów, lecz żaden się nie zgłaszał. Oba były wyłączone z sieci. Meyer miał mętlik w głowie. Po co kobieta przedostała się do jego auta, a potem zniknęła? Dlaczego nie uciekła ze szpitala? Jaką wartość mają jej opowieści? Czy nie są przypadkiem wyssanymi z palca bzdurami?
Zrobił sobie kolejną kawę i stwierdził zaskoczony, że czuje niezwykłą lotność umysłu. Zdecydował więc, by drzemkę odłożyć na później, a teraz zająć się analizą zebranego materiału dowodowego i sporządzić ekspertyzę. Profil obiecał oddać Szerszeniowi najpóźniej jutro. W niedzielę o 15.00 musiał być w pociągu do Gdańska. Na napisanie opinii, przygotowanie się do konferencji oraz oddanie różowej landryny Ance miał więc zaledwie 32 godziny. Usiadł przy biurku, rozłożył wokół potrzebne dokumenty i zaczął zapisywanie wniosków. Początkowo szło mu bardzo sprawnie. W miarę pisania z przerażeniem odkrywał, że jego wiedza jest niepełna. Zwłaszcza jeśli chodzi o sytuację rodzinną Johanna Schmidta. Na wiele pytań nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ Klaudia Schmidt, żona ofiary nadal pozostawała w śpiączce.
Zeznania lekarki w obliczu nowej sytuacji także należało uznać za mało wiarygodne. Wtedy Meyer uświadomił sobie, że nie odwiedził jeszcze jednego kluczowego miejsca. „Restauracja Latawiec”, wrzucił w okno wyszukiwarki. Na ekranie pojawiła się mapa z dojazdem i adres. Hubert zerknął na zegarek i nie wahał się ani chwili. Tylko do popołudnia miał jeszcze auto. A dochodziła już 14.00.
- Poniatowska twierdziła, że właśnie tam umawiała się ze Schmidtem. I że on na ich ostatnie spotkanie nie dojechał. Z jakiego powodu pojechał do jej gabinetu? - zastanawiał się głośno profiler, jadąc w kierunku ulicy Roździeńskiego.
Kiedy Meyer znalazł się przed restauracją „Latawiec”, zrozumiał, dlaczego Elwira z takim przekąsem wspominała o tym miejscu. Owszem, można było tu dobrze zjeść, przede wszystkim jednak był to dość podły motel z pokojami na godziny. Meyer zaparkował na ogromnym parkingu, przystosowanym do zatrzymywania się ciężarówek i autobusów, po czym skierował się do wejścia. O tej porze wszystkie neony były wyłączone i budynek wyglądał dość smętnie. Jak tania podróbka dworku. Drewniana konstrukcja była obłożona białym sajdingiem, a do środka prowadziły niewielkie schodki. Profiler nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Wewnątrz było całkiem przytulnie. Ciepłe, pomarańczowe światła sączyły się ze stojących w rogach sali lamp. Większość stolików była zajęta. To bardzo zdziwiło psychologa. Nie zdążył zerknąć w kierunku baru, kiedy pojawił się przed nim kelner w liberii.
- Dla palących czy niepalących? - odezwał się przesłodzonym głosem.
- Dla palących - odparł Meyer. - Tylko gdzieś z boku. Jestem służbowo.
Kelner nawet nie mrugnął. - Proszę za mną - zaprowadził Huberta pod samo okno. Zapalił niewielką świeczkę stojącą na stoliku, podsunął czystą popielniczkę, podał kartę. Za chwilę zjawił się znowu i pochylając nisko nad stolikiem, zapytał: - Czym mogę służyć?
Meyer zaciągnął się papierosem i wybrał z karty żurek, pierogi z mięsem oraz herbatę z cytryną. Kelner zapisał wszystko w notesiku i odwrócił się, by odejść.
- Jak długo pan tu pracuje? - zatrzymał go pytaniem Meyer.
- Ponad dwa lata - odrzekł kelner. - Czy to przesłuchanie?
Meyer spojrzał w twarz mężczyzny i nie dostrzegł w niej ani strachu, ani uprzedzenia. Widać ten człowiek znajdował się w najlepszym dla siebie miejscu. Sprawiał wrażenie kogoś, kogo nic już nie zdziwi, nic nie zaskoczy.
- Nazywam się Meyer. Jestem psychologiem policyjnym. Pracuję dla organów ścigania, lecz nie przesłuchuję ludzi. Interesuje mnie Johann Schmidt. Ponoć był waszym stałym klientem...
Kelner spojrzał na psychologa badawczo, po czym odrzekł: - Przykro mi, ale nie znam nazwisk naszych klientów. Wymienione przez pana także nic mi nie mówi. Może ma pan jego zdjęcie... Mam pamięć do twarzy.
Meyer skrzywił się. Nie pomyślał o tym. Poza tym jedyne fotografie, jakie mógłby pokazać dziś kelnerowi, byłyby zdjęciami Schmidta po śmierci.
- To prezes spółki Koenig-Schmidt. Nie wierzę, że tak inteligentny człowiek jak pan, nie wie, o kim mówię - przesunął w jego kierunku banknot 50-złotowy. - Proszę przynieść jedzenie i przemyśleć sprawę. Interesuje mnie także dzień 2 maja tego roku. Chciałbym porozmawiać z tym, kto był wtedy na zmianie.
- A zatem ze mną - odparł kelner i schował pieniądze do kieszonki w marynarce.
- Czyżbym miał aż tyle szczęścia? - uśmiechnął się Meyer.
- I muszę przyznać, że ten dzień doskonale pamiętam - dodał kelner.
- Ciekawe... - mruknął Meyer. - A to dlaczego?
- Ponieważ dawno nie widziałem bitwy między kobietami. Osobiście je rozdzielałem. Jedna z nich nawet mnie podrapała. Miała takie sztuczne paznokcie. To się bardzo źle goi - odsłonił kołnierzyk i Meyer dostrzegł wciąż czerwone zadrapania. Skojarzył je ze śladami na ciele Poniatowskiej. Zrobiło mu się gorąco. - Na zapleczu chyba leży jeszcze połamane krzesło, którym jedna rzuciła w drugą - ciągnął kelner.
- Aha - mruknął Meyer, udając, że na razie opowieść nie robi na nim żadnego wrażenia. - A kim były te Amazonki?
- Może to zbieg okoliczności, ale obie były znajomymi tego mężczyzny, który pana interesuje. Jeśli mam być precyzyjny - była to walka żony z kochanką. Naprawdę świetne widowisko... Mogę sprawdzić ich nazwiska, bo obie płaciły kartą.
- Będę zobowiązany - odparł Meyer i dodał: - I proszę już zamówić to jedzenie, bo mi kiszki marsza grają. Potem jeszcze byśmy sobie porozmawiali...
Kelner wykonał polecenie profilera. Sprawdził dokładne godziny płatności zarówno Elwiry Poniatowskiej, jak i Klaudii Schmidt. Opowiedział, jak wyglądała bójka obu kobiet. - To ta grubsza zaatakowała chudszą. Wyzywały się najgorszymi przekleństwami. Krzyczały, piszczały, rzucały krzesłami. Z trudem je rozdzieliliśmy - dodał.
- Dlaczego nie wezwaliście policji? - zapytał Meyer, pałaszując pierogi z mięsem.
- Widzi pan, był długi weekend, nasz szef miał tutaj gości. Wolał, żebyśmy sami sobie poradzili. To w sumie nie trwało długo. Około 18.00 obie były już za drzwiami. Wciąż wściekłe, coś tam pokrzykiwały, lecz poszły do swoich samochodów. Nawet nie obciążyliśmy ich za straty. Szef nie miał do tego głowy...
- Nie bój się pan. Nie zamierzam się wtrącać w wasze interesy. Powiedz pan lepiej, ile to mogło trwać, cała ta bójka?
- Jakieś pół godziny. Ale obie były tutaj zdecydowanie wcześniej. Jakby czekały na kogoś. Ta chudsza...
- Poniatowska - wtrącił Meyer.
- Przyjechała dużo wcześniej. Chyba kwadrans po trzeciej. Siedziała tam, w strefie dla palących. Pod oknem. Miała ze sobą komputer, coś w nim pisała. A ta druga wbiegła po szesnastej. Usiadła z drugiej strony sali i zamówiła szarlotkę. Czytała gazetę, oglądała serial w telewizji. Dopiero po 17.00 zauważyła tę z komputerem. Rzuciła się na nią i zaczęła się jatka. Mówię panu, w życiu czegoś takiego nie widziałem. Jak na filmie, słowo daję...
Meyer westchnął. Zapytał jeszcze o Schmidta. Kelner przyznał, że widywał go tu często z bardzo różnymi ludźmi. - Zamożny człowiek. To było widać. Zawsze w garniturze, pod krawatem, zostawiał sowite napiwki. Czasem przychodził na biznesowe lunche, czasem z kobietami. Różnymi. Stare, młode, ładne i brzydkie. Już nie pamiętam, ile tych kobiet było ani jak wyglądały - dodał kelner. Hubert podziękował mu, dopił herbatę i rzucił na stolik kilka banknotów. Wsiadając do auta, pomyślał, że facet nawet nie zdaje sobie sprawy, że daje żelazne alibi obu kobietom. Skoro tłukły się ze sobą w „Latawcu”, nie mogły uczestniczyć w zbrodni na Stawowej. Mogły być jednak zleceniodawczyniami tej zbrodni.
Werka nie przestawała myśleć o Hubercie. Zdawała sobie sprawę, że to zupełnie absurdalne, lecz fantazjowanie na jego temat sprawiało jej taką radość, że nie potrafiła sobie tego odmówić. Roiła sobie, że mogliby być parą. Wyobrażała sobie, że się spotykają i zakochują w sobie. Rozpamiętywała każdą wspólnie spędzoną chwilę. Nierealne scenariusze, które rozgrywały się w jej głowie, dawały ogromną satysfakcję. Sama nie rozumiała własnego zachowania i tych idiotycznych wyobrażeń, które przecież nie miały szans się spełnić.
„Co cię napadło?”, beształa samą siebie. „Przecież to głupota... On ma żonę... To niemożliwe, idiotko. Niemożliwe”, powtarzała. I kiedy uświadamiała sobie realny stan rzeczy, popadała w skrajny smutek. Nie rozumiała, skąd w niej takie pokłady romantyzmu. Do tej pory cynicznie traktowała tego rodzaju porywy serca. A teraz? Czekała, aż Hubert zadzwoni, łudziła się, że do niej napisze... Choćby króciutkiego sms-a, e-mail... Byle coś miłego i niedotyczącego pracy... Niestety, nie działo się zupełnie nic. I Werka popadała w stan permanentnego odrętwienia. „Pewnie już o mnie nie pamięta”, myślała. „Zajął się kolejną sprawą i angażuje się w nią maksymalnie. Taki człowiek nie ma innego świata. Nie potrzebuje porywów serca... Jak on w ogóle zachowuje dystans do tego wszystkiego?”. A po chwili zastanawiała się: „To dlaczego ze mną flirtował, dlaczego tak patrzył, komplementował. Po co? Dla zabawy? Jaka jestem głupia... A może to wszystko tylko mi się wydawało? A on jedynie dobrze się bawił...”, wyrzucała sobie.
Wreszcie przełamała swoje zasady i sama do niego zadzwoniła.
- Cześć, Werka. Co jest? Coś nowego? - zapytał. Z napięcia w jego głosie wyczuła, że trafiła nie w porę. Od razu się wycofała: - Rozmyślam o sprawie, ale to nic ważnego, może poczekać, zadzwonię jutro.
- Okay - odłożył słuchawkę.
Czuła się jak idiotka. Była wściekła. Ten facet sprawiał, że nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego sensownego zdania! Jego głos tak ją paraliżował, że błyskawicznie schroniła się pod maską dystansu i chłodu. Wyrzucała sobie, że nie potrafi nawiązać z nim mniej oficjalnego kontaktu. Nie wiedziała, z czego to wynika, i modliła się o siłę, która sprawi coś, co ich połączy. Inaczej oboje będą chodzić tą samą drogą i udawać bajkowego żurawia i czaplę. Miała wrażenie, że nie ma między nimi żadnej płaszczyzny porozumienia. Ani jednej rzeczy, której mogłaby się uchwycić, by zacząć z nim luźną rozmowę. Z drugiej strony, czuła, że jej zainteresowanie nie wpada w próżnię, że on też o niej myśli. Była o tym wręcz przekonana, kiedy zamykała oczy i uciekała w swoje fantazje z Meyerem w roli głównej. Ale gdy wracała do realnego świata, uświadamiała sobie, że to są tylko jej pobożne życzenia. Jednocześnie nie potrafiła wyzwolić się spod jego uroku. Oszukiwała się, że chce tylko przyjaźni z nim. Widziała, jaki jest serdeczny, jak miło przyjmują go policjanci na różnych wydziałach. Przypominała sobie, z jakim szacunkiem mówiono o nim w sądzie, gdzie był biegłym. Zapragnęła uczestniczyć w jego życiu, być jedną z jego najbliższych znajomych. Ale nie potrafiła przebić się przez jego pancerz. Działał na nią bardzo silnie. Ale nie rozumiała, dlaczego obdarza ją na zmianę raz ciepłem, raz chłodem. Im więcej czasu mijało od ich wyjazdu do Raciborza, tym bardziej czuła, że fluidy, które między nimi były, ulatują w niebyt. Czuła, że coś traci. Czas zamykał przed nią pewną przestrzeń, nie dając jej szansy sprawdzić, co niosła ze sobą. Weronika ze strachem myślała, że wreszcie nadejdzie moment, kiedy nie zostanie nawet tyle wrażeń, by karmić jej fantazje. Póki więc mogła, uciekała w świat marzeń o Meyerze. W jej wyobraźni urósł do rangi mitu, półboga. Stał się obsesją, o której nie śmiała nikomu powiedzieć, choć ta ją zjadała. I choć Weronika należała do trzeźwo myślących kobiet, które rzadko tracą głowę z powodu rozterek miłosnych, tym razem całkowicie odleciała.
- Zakochałam się - stwierdziła ze zdziwieniem, wpatrując się w zachodzące słońce na osiedlem Tysiąclecia. Była w takim stanie ducha, że aura nad miastem wydała jej się wyjątkowo romantyczna. - Naprawdę się zakochałam - powtórzyła. - Już nie pamiętałam, że można się tak czuć. To cudowne. Nawet jeśli on o niczym nie wie i nie odwzajemnia moich uczuć...
Zapaliła papierosa i usiadła przed komputerem. Postanowiła napisać mu e-mail. Wiedziała, że następnego dnia wyjeżdża na konferencję i szkolenia z profilowania do Sopotu. Ten czas, kiedy nie będzie go widziała, wydawał się jej wiecznością. Była w takim stanie, że wszystko hiperbolizowała. Wiedziała o tym, bardzo się więc starała, by list stwarzał pozory neutralności i nie wskazywał na jej rzeczywiste zaangażowanie, czego się wstydziła. Choć tak naprawdę chciała mu powiedzieć, jak bardzo go pragnie, że o nim marzy i że zawładnął jej myślami, grzecznie podziękowała mu za wspólną pracę i opisała prozę życia prokuratora. Mimo to, kiedy nacisnęła myszką „wyślij”, serce podeszło jej do gardła. Pomyślała, że zanadto się odsłoniła i profiler pomiędzy wierszami odczyta jej prawdziwe intencje, choć to było niemożliwe. List był lakoniczny i pozbawiony emocji. A jednak siedziała jak na szpilkach. W ciągu godziny sprawdzała pocztę kilka razy. Niby siedziała przy komputerze, by wyjaśniać terminy medyczne, które pojawiły się w aktach. Ale tak naprawdę nie wyłączała komputera, by wiedzieć, czy Meyer odpisał. Niestety, choć było wiele innych wiadomości, od niego nie było nic.
Kiedy wybiła 21.00, zdecydowała się zamówić taksówkę i pojechała na przyjęcie organizowane przez Roberta Jóźwika, jej wiceszefa. Z tej okazji włożyła nawet sukienkę - najzwyklejszą szarą princeskę, lecz to i tak była kolosalna odmiana po męskich marynarkach i znoszonych dżinsach, w których chodziła na co dzień. Werka chciała poczuć się kobietą. I najwyraźniej jej się udało, bo kiedy biegła do taksówki, jakiś dwudziestokilkulatek próbował ją zatrzymać, obdarowując komplementem: - Jesteś taka piękna.
Rzut oka wystarczył, by mężczyzna zrozumiał, że nie ma żadnych szans na podryw. Weronika zanotowała, że był wysoki, ubrany ze smakiem i niczego mu nie brakowało. Była jednak w takim stanie umysłu, że dostrzegała tylko jednego mężczyznę: Huberta Meyera. Pozostali nie mieli na nią żadnego wpływu. Ten przystojniak też. Szybko wsiadła do auta i kazała się wieźć do znajomych. Już i tak była spóźniona.
Dom Jóźwików położony był w nieciekawej dzielnicy Zabrza. Zaprojektowała go Alicja, żona zastępcy prokuratora okręgowego w Katowicach. Z wykształcenia była architektem, nigdy jednak nie pracowała w zawodzie. Pochodziła z bogatej rodziny i zaraz po studiach rodzice wybudowali dla niej i jej męża dom według jej pomysłu. To było jedyne zawodowe dokonanie pani architekt. Państwo Jóźwikowie nie mieli ani dzieci, ani nawet zwierząt, którymi Alusia (jak pieszczotliwie nazywał ją mąż) mogłaby się zajmować. Wielki, trzykondygnacyjny dom sprzątała gosposia. Alicja miała więc mnóstwo wolnego czasu, który wypełniała, czytając kryminały. Pracę prokuratora i śledczego uważała za fascynującą. Zawsze kiedy Weronika ją widziała, słyszała mniej więcej to samo:
- To cudowne, że możesz uczestniczyć w tych wszystkich śledztwach, o których ja mogę jedynie poczytać. Jak ja ci zazdroszczę... Tak bardzo chciałabym pracować w policji. To takie szlachetne zajęcie - szczebiotała.
Była słodką blondynką, która pod płaszczykiem naiwności skrywała przebiegłego taktyka. Jej mąż chodził jak w zegareczku i na dodatek był przekonany, że to on sprawuje w tym domu jednoosobowe rządy. Weronika nie zamierzała wyprowadzać go z błędu. Konwersowała z panią domu i była prawie pewna, że gdyby Alicja popełniła przestępstwo, zaplanowałaby je do najmniejszego szczegółu, a jeśliby ją złapano - nigdy by się do tego nie przyznała. Gdyby nawet ktoś chwycił ją za rękę, przekonywałaby, że należy ona do kogoś innego.
Przyjęcie miało odbyć się w ogrodzie. Niestety, okazało się za zimno. Goście szybko wylądowali w salonie. Mieszkanie, tak jak okalające posesję pięknie przycięte krzewy i wypielęgnowane rabatki kwiatowe, było jak z żurnala. Weronika tego dnia prawie nic nie jadła. Na przyjęciu wypiła zbyt wiele wina i szybko poczuła się słabo. Poprosiła gospodarza, by wezwał taksówkę. Przed pierwszą była już w łóżku. Śniło jej się, że wszystko wali jej się na głowę. Czuła fizycznie ciężar, który ją przytłacza i sama musi sobie z nim poradzić.
***
- Dobrze, że wreszcie jesteś - wyszeptała Anka, kiedy Hubert podjechał pod dom dentysty, w którym teraz mieszkała jego była żona i dzieci. Wyszła do niego w szlafroku i kapciach. - Myślałam, że przyjedziesz wcześniej i zobaczysz się z dziećmi - dodała z wyrzutem.
- Jutro wpadnę, przed wyjazdem do Sopotu - odparł z poczuciem winy. I tak musiał przerwać pracę nad profilem, by pojawić się w Sosnowcu o w miarę przyzwoitej porze. - Jeszcze nie dokończyłem pilnej opinii.
- Zabójstwo tego przedsiębiorcy? - upewniła się Anka.
Meyer pokiwał głową. - Ciężka sprawa. Mam z nią dużo kłopotów... - dodał półgłosem.
- Anusia... Co się stało? Z kim ty tam rozmawiasz? Jeszcze się przeziębisz... - rozległo się chrapliwe wołanie zza drzwi, a po chwili wychylił się z nich siwiejący mężczyzna z wąsami. Na widok Meyera natychmiast zesztywniał i dodał oschle. - Aniu, proszę, nie stój w takim stroju na ganku. Jest zimno... Sąsiedzi patrzą...
- Już idę, Felicjanie. Dosłownie momencik - odparła słodkim głosikiem Anka. Meyer się skrzywił. Nie mógł słuchać ich świergolenia. Podał jej kluczyki i dokumenty wozu.
- Dziękuję. Naprawdę, bardzo mi pomogłaś.
- Jak się sprawował? - zapytała była żona i uśmiechnęła się szeroko.
- Urocza zabaweczka - wysilił się Hubert i dodał mimochodem. - Przed chwilą byłem na myjni.
Anka spojrzała na niego podejrzliwie. - Na myjni? Po co? - spytała. Podeszła do wozu i obejrzała dokładnie karoserię. Wyciągnęła wskazujący palec i poprowadziła nim po błyszczącym lakierze. - Nie musiałeś... Dlaczego? - spytała i nacisnęła przycisk zwalniający centralny zamek. Otworzyła drzwi i zajrzała do wnętrza.
- O mój Boże! - krzyknęła na widok zacieków na ta- picerce. - Co ty tutaj robiłeś? Woziłeś kapustę na targ? Dlaczego tutaj tak śmierdzi? - dwoma palcami zatkała nos. Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Meyer się skrzywił. Tego właśnie się obawiał. Zaraz zacznie się litania. „Już nigdy mi nie pomoże”, pomyślał. „Teraz niech jeszcze sprawdzi dach i będzie po mnie”.
Anka, jakby czytając w jego myślach, wsiadła do landryny i uruchomiła Auto Open Roof. Brzęczyk odezwał się miarowo i dach powoli schował się do bagażnika. Meyer obserwował wszystko w napięciu.
- Wjadę do garażu z otwartym dachem. Może ten smród wywietrzeje przez noc. Jak Felicjan to zobaczy i poczuje ten smród... Co to tak śmierdzi... - jęczała.
- Przepraszam. Starałem się posprzątać... - szepnął Meyer. Miał ochotę uciec.
- Większego bałaganiarza w życiu nie spotkałam... - kwękała Anka. - Czy matka nie uczyła cię porządku? Cały czas bujasz w obłokach. Pomóc ci to narobić sobie kłopotów. ..
- Muszę lecieć - wtrącił Hubert, wykorzystując moment, że musiała nabrać powietrza, by dalej narzekać.
- Jeszcze raz ci dziękuję - dorzucił i zaczął się powoli wycofywać.
Ale Anka już go nie słuchała. Całym ciałem oparta o fotel kierowcy wyjmowała spod tylnej kanapy i wyrzucała na wystrzyżony trawnik zamoknięte gazety, reklamówkę, zeschłe liście. Na koniec wydobyła litrowy pojemnik po jogurcie. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Miała ochotę i pudełko cisnąć na trawnik, ale zrezygnowała z pomysłu. Podeszła do Huberta. Jedną ręką chwyciła go za szyję, jakby chciała go udusić, drugą podsunęła mu pod sam nos cuchnący karton.
- Ja w przeciwieństwie do ciebie mam węch. Zejdź mi z oczu, bo nie ręczę za siebie - krzyknęła.
Hubert wolał nie wdawać się w dyskusję. Żnał Ankę i wiedział, że za kilka dni złość jej minie. Wtedy będzie czas na wyjaśnienia. Oddalił się więc szybkim krokiem, skutecznie unikając konfrontacji z zaniepokojonym dentystą, który cały czas obserwował zajście zza drzwi i tylko czekał, kiedy będzie mógł stanąć w obronie swojej damy. Nie cierpiał Meyera z wzajemnością. Tymczasem Hubert zastanawiał się, kto był na tyle perfidny, by wrzucić mu ten cholerny pojemnik do wozu.