Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 10 page

Magda potwierdziła dokument po śmierci ojca, kiedy jeszcze rada nadzorcza nie ustanowiła jej oficjalnie szefem przedsiębiorstwa. Nie miała więc do tego prawa. Umowa zo­stała sporządzona nielegalnie. I prawdopodobnie nikt by się nie zorientował, gdyby dziewczyna nie opowiedziała teraz Szerszeniowi tych wszystkich bajeczek, licząc, że wzbudzi w nim litość. To właśnie ten dokument miała wymienić na sprawozdanie finansowe firmy i inne dokumenty świadczą­ce o nieprawidłowościach w Koenig&Schmidt. To właśnie tę umowę próbowała spalić - jeden róg nosił ślad po pło­mieniach. „Ale dlaczego?” Szerszeń myślał szybko. „Widać zorientowała się, że jest śledzona”. Wciąż jednak nie mógł wyjść z podziwu, jak szybko dziewczyna podmieniła kart­ki, kiedy ją złapał dzisiejszej nocy. To dlatego tak teatral­nie się szamotała. I uspokoiła dopiero wtedy, kiedy wcisnę­ła mu do rąk „lewiznę” - swoje lekcje angielskiego. Była sprytna. Za sprytna.

- Ty lisico - syknął i zawołał posterunkowego, by za­trzasnął na przegubach dziewczyny kajdanki.

 

***

Hubert Meyer czuł się bardzo zmęczony. W nocy nie zmrużył oka. Kiedy dotarł do domu i odkrył, że Elwira Poniatowska zniknęła, razem z ekipą poszukiwawczą prze­czesywali okoliczne posesje i las. Sprawdzono stację benzy­nową, sklep nocny, lokalny bar z dyskoteką, czynny do białe­go rana. Nic. Jakby kobieta zapadła się pod ziemię. W efekcie profiler wrócił do domu, kiedy na niebie wisiało już dumnie słońce, i zamiast się położyć, dokładnie przejrzał swoje ar­chiwum. Sprawdzał, czy razem z lekarką nie zginęły mu ja­kieś dokumenty. Odetchnął z ulgą. Wyglądało, że nawet je­śli ktoś je czytał, to nie odważył się niczego ukraść. Potem odszukał wizytówkę Poniatowskiej i zadzwonił pod każdy z podanych numerów, lecz żaden się nie zgłaszał. Oba były wyłączone z sieci. Meyer miał mętlik w głowie. Po co kobieta przedostała się do jego auta, a potem zniknęła? Dlaczego nie uciekła ze szpitala? Jaką wartość mają jej opowieści? Czy nie są przypadkiem wyssanymi z palca bzdurami?

Zrobił sobie kolejną kawę i stwierdził zaskoczony, że czu­je niezwykłą lotność umysłu. Zdecydował więc, by drzem­kę odłożyć na później, a teraz zająć się analizą zebrane­go materiału dowodowego i sporządzić ekspertyzę. Profil obiecał oddać Szerszeniowi najpóźniej jutro. W niedzielę o 15.00 musiał być w pociągu do Gdańska. Na napisanie opinii, przygotowanie się do konferencji oraz oddanie różo­wej landryny Ance miał więc zaledwie 32 godziny. Usiadł przy biurku, rozłożył wokół potrzebne dokumenty i zaczął zapisywanie wniosków. Początkowo szło mu bardzo spraw­nie. W miarę pisania z przerażeniem odkrywał, że jego wie­dza jest niepełna. Zwłaszcza jeśli chodzi o sytuację rodzinną Johanna Schmidta. Na wiele pytań nie otrzymał odpowie­dzi, ponieważ Klaudia Schmidt, żona ofiary nadal pozosta­wała w śpiączce.



Zeznania lekarki w obliczu nowej sytuacji także nale­żało uznać za mało wiarygodne. Wtedy Meyer uświadomił sobie, że nie odwiedził jeszcze jednego kluczowego miej­sca. „Restauracja Latawiec”, wrzucił w okno wyszukiwarki. Na ekranie pojawiła się mapa z dojazdem i adres. Hubert zerknął na zegarek i nie wahał się ani chwili. Tylko do po­południa miał jeszcze auto. A dochodziła już 14.00.

- Poniatowska twierdziła, że właśnie tam umawiała się ze Schmidtem. I że on na ich ostatnie spotkanie nie dojechał. Z jakiego powodu pojechał do jej gabinetu? - zastanawiał się głośno profiler, jadąc w kierunku ulicy Roździeńskiego.

 

 

Kiedy Meyer znalazł się przed restauracją „Latawiec”, zrozumiał, dlaczego Elwira z takim przekąsem wspomi­nała o tym miejscu. Owszem, można było tu dobrze zjeść, przede wszystkim jednak był to dość podły motel z po­kojami na godziny. Meyer zaparkował na ogromnym parkingu, przystosowanym do zatrzymywania się ciężarówek i autobusów, po czym skierował się do wejścia. O tej porze wszystkie neony były wyłączone i budynek wyglądał dość smętnie. Jak tania podróbka dworku. Drewniana konstruk­cja była obłożona białym sajdingiem, a do środka prowa­dziły niewielkie schodki. Profiler nacisnął klamkę i otwo­rzył drzwi. Wewnątrz było całkiem przytulnie. Ciepłe, po­marańczowe światła sączyły się ze stojących w rogach sali lamp. Większość stolików była zajęta. To bardzo zdziwiło psychologa. Nie zdążył zerknąć w kierunku baru, kiedy po­jawił się przed nim kelner w liberii.

- Dla palących czy niepalących? - odezwał się prze­słodzonym głosem.

- Dla palących - odparł Meyer. - Tylko gdzieś z boku. Jestem służbowo.

Kelner nawet nie mrugnął. - Proszę za mną - zapro­wadził Huberta pod samo okno. Zapalił niewielką świeczkę stojącą na stoliku, podsunął czystą popielniczkę, podał kar­tę. Za chwilę zjawił się znowu i pochylając nisko nad stoli­kiem, zapytał: - Czym mogę służyć?

Meyer zaciągnął się papierosem i wybrał z karty żurek, pierogi z mięsem oraz herbatę z cytryną. Kelner zapisał wszystko w notesiku i odwrócił się, by odejść.

- Jak długo pan tu pracuje? - zatrzymał go pytaniem Meyer.

- Ponad dwa lata - odrzekł kelner. - Czy to przesłu­chanie?

Meyer spojrzał w twarz mężczyzny i nie dostrzegł w niej ani strachu, ani uprzedzenia. Widać ten człowiek znajdował się w najlepszym dla siebie miejscu. Sprawiał wrażenie ko­goś, kogo nic już nie zdziwi, nic nie zaskoczy.

- Nazywam się Meyer. Jestem psychologiem policyj­nym. Pracuję dla organów ścigania, lecz nie przesłuchuję ludzi. Interesuje mnie Johann Schmidt. Ponoć był waszym stałym klientem...

Kelner spojrzał na psychologa badawczo, po czym od­rzekł: - Przykro mi, ale nie znam nazwisk naszych klien­tów. Wymienione przez pana także nic mi nie mówi. Może ma pan jego zdjęcie... Mam pamięć do twarzy.

Meyer skrzywił się. Nie pomyślał o tym. Poza tym jedy­ne fotografie, jakie mógłby pokazać dziś kelnerowi, byłyby zdjęciami Schmidta po śmierci.

- To prezes spółki Koenig-Schmidt. Nie wierzę, że tak inteligentny człowiek jak pan, nie wie, o kim mówię - prze­sunął w jego kierunku banknot 50-złotowy. - Proszę przy­nieść jedzenie i przemyśleć sprawę. Interesuje mnie także dzień 2 maja tego roku. Chciałbym porozmawiać z tym, kto był wtedy na zmianie.

- A zatem ze mną - odparł kelner i schował pieniądze do kieszonki w marynarce.

- Czyżbym miał aż tyle szczęścia? - uśmiechnął się Meyer.

- I muszę przyznać, że ten dzień doskonale pamiętam - dodał kelner.

- Ciekawe... - mruknął Meyer. - A to dlaczego?

- Ponieważ dawno nie widziałem bitwy między kobieta­mi. Osobiście je rozdzielałem. Jedna z nich nawet mnie podra­pała. Miała takie sztuczne paznokcie. To się bardzo źle goi - odsłonił kołnierzyk i Meyer dostrzegł wciąż czerwone zadra­pania. Skojarzył je ze śladami na ciele Poniatowskiej. Zrobiło mu się gorąco. - Na zapleczu chyba leży jeszcze połamane krzesło, którym jedna rzuciła w drugą - ciągnął kelner.

- Aha - mruknął Meyer, udając, że na razie opo­wieść nie robi na nim żadnego wrażenia. - A kim były te Amazonki?

- Może to zbieg okoliczności, ale obie były znajomymi tego mężczyzny, który pana interesuje. Jeśli mam być precy­zyjny - była to walka żony z kochanką. Naprawdę świet­ne widowisko... Mogę sprawdzić ich nazwiska, bo obie pła­ciły kartą.

- Będę zobowiązany - odparł Meyer i dodał: - I proszę już zamówić to jedzenie, bo mi kiszki marsza grają. Potem jeszcze byśmy sobie porozmawiali...

Kelner wykonał polecenie profilera. Sprawdził dokład­ne godziny płatności zarówno Elwiry Poniatowskiej, jak i Klaudii Schmidt. Opowiedział, jak wyglądała bójka obu kobiet. - To ta grubsza zaatakowała chudszą. Wyzywały się najgorszymi przekleństwami. Krzyczały, piszczały, rzu­cały krzesłami. Z trudem je rozdzieliliśmy - dodał.

- Dlaczego nie wezwaliście policji? - zapytał Meyer, pałaszując pierogi z mięsem.

- Widzi pan, był długi weekend, nasz szef miał tutaj gości. Wolał, żebyśmy sami sobie poradzili. To w sumie nie trwało długo. Około 18.00 obie były już za drzwiami. Wciąż wściekłe, coś tam pokrzykiwały, lecz poszły do swoich sa­mochodów. Nawet nie obciążyliśmy ich za straty. Szef nie miał do tego głowy...

- Nie bój się pan. Nie zamierzam się wtrącać w wa­sze interesy. Powiedz pan lepiej, ile to mogło trwać, cała ta bójka?

- Jakieś pół godziny. Ale obie były tutaj zdecydowanie wcześniej. Jakby czekały na kogoś. Ta chudsza...

- Poniatowska - wtrącił Meyer.

- Przyjechała dużo wcześniej. Chyba kwadrans po trze­ciej. Siedziała tam, w strefie dla palących. Pod oknem. Miała ze sobą komputer, coś w nim pisała. A ta druga wbiegła po szesnastej. Usiadła z drugiej strony sali i zamówiła szarlot­kę. Czytała gazetę, oglądała serial w telewizji. Dopiero po 17.00 zauważyła tę z komputerem. Rzuciła się na nią i za­częła się jatka. Mówię panu, w życiu czegoś takiego nie wi­działem. Jak na filmie, słowo daję...

Meyer westchnął. Zapytał jeszcze o Schmidta. Kelner przyznał, że widywał go tu często z bardzo różnymi ludź­mi. - Zamożny człowiek. To było widać. Zawsze w garnitu­rze, pod krawatem, zostawiał sowite napiwki. Czasem przychodził na biznesowe lunche, czasem z kobietami. Różnymi. Stare, młode, ładne i brzydkie. Już nie pamiętam, ile tych kobiet było ani jak wyglądały - dodał kelner. Hubert po­dziękował mu, dopił herbatę i rzucił na stolik kilka bank­notów. Wsiadając do auta, pomyślał, że facet nawet nie zda­je sobie sprawy, że daje żelazne alibi obu kobietom. Skoro tłukły się ze sobą w „Latawcu”, nie mogły uczestniczyć w zbrodni na Stawowej. Mogły być jednak zleceniodawczyniami tej zbrodni.

 

 

Werka nie przestawała myśleć o Hubercie. Zdawała sobie sprawę, że to zupełnie absurdalne, lecz fantazjowanie na jego temat sprawiało jej taką radość, że nie potrafiła sobie tego od­mówić. Roiła sobie, że mogliby być parą. Wyobrażała sobie, że się spotykają i zakochują w sobie. Rozpamiętywała każdą wspólnie spędzoną chwilę. Nierealne scenariusze, które roz­grywały się w jej głowie, dawały ogromną satysfakcję. Sama nie rozumiała własnego zachowania i tych idiotycznych wy­obrażeń, które przecież nie miały szans się spełnić.

„Co cię napadło?”, beształa samą siebie. „Przecież to głupota... On ma żonę... To niemożliwe, idiotko. Niemożliwe”, powtarzała. I kiedy uświadamiała sobie realny stan rzeczy, popadała w skrajny smutek. Nie rozu­miała, skąd w niej takie pokłady romantyzmu. Do tej pory cynicznie traktowała tego rodzaju porywy serca. A teraz? Czekała, aż Hubert zadzwoni, łudziła się, że do niej napi­sze... Choćby króciutkiego sms-a, e-mail... Byle coś miłego i niedotyczącego pracy... Niestety, nie działo się zupełnie nic. I Werka popadała w stan permanentnego odrętwienia. „Pewnie już o mnie nie pamięta”, myślała. „Zajął się kolej­ną sprawą i angażuje się w nią maksymalnie. Taki człowiek nie ma innego świata. Nie potrzebuje porywów serca... Jak on w ogóle zachowuje dystans do tego wszystkiego?”. A po chwili zastanawiała się: „To dlaczego ze mną flirtował, dla­czego tak patrzył, komplementował. Po co? Dla zabawy? Jaka jestem głupia... A może to wszystko tylko mi się wydawało? A on jedynie dobrze się bawił...”, wyrzucała sobie.

Wreszcie przełamała swoje zasady i sama do niego za­dzwoniła.

- Cześć, Werka. Co jest? Coś nowego? - zapytał. Z na­pięcia w jego głosie wyczuła, że trafiła nie w porę. Od razu się wycofała: - Rozmyślam o sprawie, ale to nic ważnego, może poczekać, zadzwonię jutro.

- Okay - odłożył słuchawkę.

Czuła się jak idiotka. Była wściekła. Ten facet sprawiał, że nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego sensownego zdania! Jego głos tak ją paraliżował, że błyskawicznie schro­niła się pod maską dystansu i chłodu. Wyrzucała sobie, że nie potrafi nawiązać z nim mniej oficjalnego kontaktu. Nie wiedziała, z czego to wynika, i modliła się o siłę, któ­ra sprawi coś, co ich połączy. Inaczej oboje będą chodzić tą samą drogą i udawać bajkowego żurawia i czaplę. Miała wrażenie, że nie ma między nimi żadnej płaszczyzny po­rozumienia. Ani jednej rzeczy, której mogłaby się uchwy­cić, by zacząć z nim luźną rozmowę. Z drugiej strony, czu­ła, że jej zainteresowanie nie wpada w próżnię, że on też o niej myśli. Była o tym wręcz przekonana, kiedy zamyka­ła oczy i uciekała w swoje fantazje z Meyerem w roli głów­nej. Ale gdy wracała do realnego świata, uświadamiała so­bie, że to są tylko jej pobożne życzenia. Jednocześnie nie potrafiła wyzwolić się spod jego uroku. Oszukiwała się, że chce tylko przyjaźni z nim. Widziała, jaki jest serdeczny, jak miło przyjmują go policjanci na różnych wydziałach. Przypominała sobie, z jakim szacunkiem mówiono o nim w sądzie, gdzie był biegłym. Zapragnęła uczestniczyć w jego życiu, być jedną z jego najbliższych znajomych. Ale nie po­trafiła przebić się przez jego pancerz. Działał na nią bar­dzo silnie. Ale nie rozumiała, dlaczego obdarza ją na zmia­nę raz ciepłem, raz chłodem. Im więcej czasu mijało od ich wyjazdu do Raciborza, tym bardziej czuła, że fluidy, które między nimi były, ulatują w niebyt. Czuła, że coś tra­ci. Czas zamykał przed nią pewną przestrzeń, nie dając jej szansy sprawdzić, co niosła ze sobą. Weronika ze strachem myślała, że wreszcie nadejdzie moment, kiedy nie zostanie nawet tyle wrażeń, by karmić jej fantazje. Póki więc mogła, uciekała w świat marzeń o Meyerze. W jej wyobraźni urósł do rangi mitu, półboga. Stał się obsesją, o której nie śmia­ła nikomu powiedzieć, choć ta ją zjadała. I choć Weronika należała do trzeźwo myślących kobiet, które rzadko tracą głowę z powodu rozterek miłosnych, tym razem całkowi­cie odleciała.

- Zakochałam się - stwierdziła ze zdziwieniem, wpa­trując się w zachodzące słońce na osiedlem Tysiąclecia. Była w takim stanie ducha, że aura nad miastem wydała jej się wyjątkowo romantyczna. - Naprawdę się zakochałam - powtórzyła. - Już nie pamiętałam, że można się tak czuć. To cudowne. Nawet jeśli on o niczym nie wie i nie odwza­jemnia moich uczuć...

Zapaliła papierosa i usiadła przed komputerem. Posta­nowiła napisać mu e-mail. Wiedziała, że następnego dnia wy­jeżdża na konferencję i szkolenia z profilowania do Sopotu. Ten czas, kiedy nie będzie go widziała, wydawał się jej wiecz­nością. Była w takim stanie, że wszystko hiperbolizowała. Wiedziała o tym, bardzo się więc starała, by list stwarzał pozory neutralności i nie wskazywał na jej rzeczywiste za­angażowanie, czego się wstydziła. Choć tak naprawdę chcia­ła mu powiedzieć, jak bardzo go pragnie, że o nim marzy i że zawładnął jej myślami, grzecznie podziękowała mu za wspólną pracę i opisała prozę życia prokuratora. Mimo to, kiedy nacisnęła myszką „wyślij”, serce podeszło jej do gar­dła. Pomyślała, że zanadto się odsłoniła i profiler pomiędzy wierszami odczyta jej prawdziwe intencje, choć to było nie­możliwe. List był lakoniczny i pozbawiony emocji. A jed­nak siedziała jak na szpilkach. W ciągu godziny sprawdzała pocztę kilka razy. Niby siedziała przy komputerze, by wyjaśniać terminy medyczne, które pojawiły się w aktach. Ale tak naprawdę nie wyłączała komputera, by wiedzieć, czy Meyer odpisał. Niestety, choć było wiele innych wiadomo­ści, od niego nie było nic.

 

 

Kiedy wybiła 21.00, zdecydowała się zamówić taksów­kę i pojechała na przyjęcie organizowane przez Roberta Jóźwika, jej wiceszefa. Z tej okazji włożyła nawet sukien­kę - najzwyklejszą szarą princeskę, lecz to i tak była ko­losalna odmiana po męskich marynarkach i znoszonych dżinsach, w których chodziła na co dzień. Werka chcia­ła poczuć się kobietą. I najwyraźniej jej się udało, bo kie­dy biegła do taksówki, jakiś dwudziestokilkulatek próbo­wał ją zatrzymać, obdarowując komplementem: - Jesteś taka piękna.

Rzut oka wystarczył, by mężczyzna zrozumiał, że nie ma żadnych szans na podryw. Weronika zanotowała, że był wysoki, ubrany ze smakiem i niczego mu nie brakowa­ło. Była jednak w takim stanie umysłu, że dostrzegała tyl­ko jednego mężczyznę: Huberta Meyera. Pozostali nie mie­li na nią żadnego wpływu. Ten przystojniak też. Szybko wsiadła do auta i kazała się wieźć do znajomych. Już i tak była spóźniona.

Dom Jóźwików położony był w nieciekawej dzielnicy Zabrza. Zaprojektowała go Alicja, żona zastępcy prokura­tora okręgowego w Katowicach. Z wykształcenia była archi­tektem, nigdy jednak nie pracowała w zawodzie. Pochodziła z bogatej rodziny i zaraz po studiach rodzice wybudowali dla niej i jej męża dom według jej pomysłu. To było jedyne zawodowe dokonanie pani architekt. Państwo Jóźwikowie nie mieli ani dzieci, ani nawet zwierząt, którymi Alusia (jak pieszczotliwie nazywał ją mąż) mogłaby się zajmować. Wielki, trzykondygnacyjny dom sprzątała gosposia. Alicja miała więc mnóstwo wolnego czasu, który wypełniała, czy­tając kryminały. Pracę prokuratora i śledczego uważała za fascynującą. Zawsze kiedy Weronika ją widziała, słyszała mniej więcej to samo:

- To cudowne, że możesz uczestniczyć w tych wszyst­kich śledztwach, o których ja mogę jedynie poczytać. Jak ja ci zazdroszczę... Tak bardzo chciałabym pracować w poli­cji. To takie szlachetne zajęcie - szczebiotała.

Była słodką blondynką, która pod płaszczykiem naiwno­ści skrywała przebiegłego taktyka. Jej mąż chodził jak w ze­gareczku i na dodatek był przekonany, że to on sprawuje w tym domu jednoosobowe rządy. Weronika nie zamierza­ła wyprowadzać go z błędu. Konwersowała z panią domu i była prawie pewna, że gdyby Alicja popełniła przestęp­stwo, zaplanowałaby je do najmniejszego szczegółu, a jeśli­by ją złapano - nigdy by się do tego nie przyznała. Gdyby nawet ktoś chwycił ją za rękę, przekonywałaby, że należy ona do kogoś innego.

Przyjęcie miało odbyć się w ogrodzie. Niestety, oka­zało się za zimno. Goście szybko wylądowali w salonie. Mieszkanie, tak jak okalające posesję pięknie przycięte krze­wy i wypielęgnowane rabatki kwiatowe, było jak z żurnala. Weronika tego dnia prawie nic nie jadła. Na przyjęciu wy­piła zbyt wiele wina i szybko poczuła się słabo. Poprosiła gospodarza, by wezwał taksówkę. Przed pierwszą była już w łóżku. Śniło jej się, że wszystko wali jej się na głowę. Czuła fizycznie ciężar, który ją przytłacza i sama musi so­bie z nim poradzić.

 

***

- Dobrze, że wreszcie jesteś - wyszeptała Anka, kiedy Hubert podjechał pod dom dentysty, w którym teraz miesz­kała jego była żona i dzieci. Wyszła do niego w szlafroku i kapciach. - Myślałam, że przyjedziesz wcześniej i zoba­czysz się z dziećmi - dodała z wyrzutem.

- Jutro wpadnę, przed wyjazdem do Sopotu - odparł z poczuciem winy. I tak musiał przerwać pracę nad profilem, by pojawić się w Sosnowcu o w miarę przyzwoitej po­rze. - Jeszcze nie dokończyłem pilnej opinii.

- Zabójstwo tego przedsiębiorcy? - upewniła się Anka.

Meyer pokiwał głową. - Ciężka sprawa. Mam z nią dużo kłopotów... - dodał półgłosem.

- Anusia... Co się stało? Z kim ty tam rozmawiasz? Jeszcze się przeziębisz... - rozległo się chrapliwe wołanie zza drzwi, a po chwili wychylił się z nich siwiejący mężczy­zna z wąsami. Na widok Meyera natychmiast zesztywniał i dodał oschle. - Aniu, proszę, nie stój w takim stroju na ganku. Jest zimno... Sąsiedzi patrzą...

- Już idę, Felicjanie. Dosłownie momencik - odparła słodkim głosikiem Anka. Meyer się skrzywił. Nie mógł słu­chać ich świergolenia. Podał jej kluczyki i dokumenty wozu.

- Dziękuję. Naprawdę, bardzo mi pomogłaś.

- Jak się sprawował? - zapytała była żona i uśmiech­nęła się szeroko.

- Urocza zabaweczka - wysilił się Hubert i dodał mi­mochodem. - Przed chwilą byłem na myjni.

Anka spojrzała na niego podejrzliwie. - Na myjni? Po co? - spytała. Podeszła do wozu i obejrzała dokładnie karoserię. Wyciągnęła wskazujący palec i poprowadziła nim po błyszczącym lakierze. - Nie musiałeś... Dlaczego? - spytała i nacisnęła przycisk zwalniający centralny zamek. Otworzyła drzwi i zajrzała do wnętrza.

- O mój Boże! - krzyknęła na widok zacieków na ta- picerce. - Co ty tutaj robiłeś? Woziłeś kapustę na targ? Dlaczego tutaj tak śmierdzi? - dwoma palcami zatkała nos. Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Meyer się skrzywił. Tego właśnie się obawiał. Zaraz zacznie się lita­nia. „Już nigdy mi nie pomoże”, pomyślał. „Teraz niech jesz­cze sprawdzi dach i będzie po mnie”.

Anka, jakby czytając w jego myślach, wsiadła do landryny i uruchomiła Auto Open Roof. Brzęczyk odezwał się miarowo i dach powoli schował się do bagażnika. Meyer obser­wował wszystko w napięciu.

- Wjadę do garażu z otwartym dachem. Może ten smród wywietrzeje przez noc. Jak Felicjan to zobaczy i poczuje ten smród... Co to tak śmierdzi... - jęczała.

- Przepraszam. Starałem się posprzątać... - szepnął Meyer. Miał ochotę uciec.

- Większego bałaganiarza w życiu nie spotkałam... - kwękała Anka. - Czy matka nie uczyła cię porządku? Cały czas bujasz w obłokach. Pomóc ci to narobić sobie kłopo­tów. ..

- Muszę lecieć - wtrącił Hubert, wykorzystując mo­ment, że musiała nabrać powietrza, by dalej narzekać.

- Jeszcze raz ci dziękuję - dorzucił i zaczął się powoli wy­cofywać.

Ale Anka już go nie słuchała. Całym ciałem oparta o fo­tel kierowcy wyjmowała spod tylnej kanapy i wyrzucała na wystrzyżony trawnik zamoknięte gazety, reklamówkę, ze­schłe liście. Na koniec wydobyła litrowy pojemnik po jo­gurcie. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Miała ocho­tę i pudełko cisnąć na trawnik, ale zrezygnowała z pomy­słu. Podeszła do Huberta. Jedną ręką chwyciła go za szyję, jakby chciała go udusić, drugą podsunęła mu pod sam nos cuchnący karton.

- Ja w przeciwieństwie do ciebie mam węch. Zejdź mi z oczu, bo nie ręczę za siebie - krzyknęła.

Hubert wolał nie wdawać się w dyskusję. Żnał Ankę i wie­dział, że za kilka dni złość jej minie. Wtedy będzie czas na wyjaśnienia. Oddalił się więc szybkim krokiem, skutecz­nie unikając konfrontacji z zaniepokojonym dentystą, któ­ry cały czas obserwował zajście zza drzwi i tylko czekał, kiedy będzie mógł stanąć w obronie swojej damy. Nie cier­piał Meyera z wzajemnością. Tymczasem Hubert zastana­wiał się, kto był na tyle perfidny, by wrzucić mu ten choler­ny pojemnik do wozu.


Date: 2016-01-05; view: 630


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 9 page | Ekspertyza pierwsza 11 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)