Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 5 page

- Nie pierdol głupot - odparłem. - Wszystko między nami skończone.

Wykorzystałem jej spacer z kolegą jako pretekst do ucieczki. Bałem się uczuć-jej i swoich... Sądziłem, że oznaczały słabość. Kiedy prze­stałem się spotykać z Kariną, miałem znacznie więcej czasu. Większość wolnych chwil spędzałem z Połoczkietn. Któregoś razu opowiedziałem mu o wuju Kariny. Byłem drinknięty i tak mi się wymsknęło.

- Żal trochę tej dziolchy. Mógł mi się trafić niezły posag - do­dałem.

- A co? Spodziewała się spadku z Reichu? - zakpił Poloczek.

- Co ty tam wiesz - żachnąłem się. - Jej wujo ma w domu skarbiec. Obiecał jej kilka błyskotek w dniu ślubu. Opowiadała mi o tym.

- Co taki stary pryk może mieć? Najwyżej kilka kalesonów i tro­chę waluty pod pierzyną. Na flaszkę nie starczy.

- Durny ty. To dentysta.

- Ja bym dupcył tę babę, a posag sam sobie wziął - zaśmiał się Poloczek. - Kto ci broni?

Pokręciłem głową.

- Nie mogę.

Poloczek bardzo zainteresował się sejfem. Pytał o dokładny adres Tropłowitza, co ma i gdzie.

- Cybis z walizką waluty to jej wujo? - upewnił się złodziej i aż klasnął w ręce z radości. - Ty idioto! Musisz się z nią pogo­dzić. Wyciągniesz z niej wszystko. Zrobimy Tropłowitza na szaro. Do końca życia nie będziesz pracować. Wiesz, ilu się na niego czai, a ty masz taki dostęp... - Alojz był w euforii.

- Ty mi Cybisa nie ruszaj! - uniosłem się. Byłem już całkiem pijany i wyciągałem pięści do bójki. Poloczek zrozumiał od razu.

- Nie było tematu - mruknął, a ja mu uwierzyłem.

Przez najbliższy tydzień codziennie dopytywał się, czy już wyba­czyłem Karinie. Ta jego nagła troska wydawała mi się podejrzana, lecz poskutkowała. Nie zdawałem sobie sprawy, jak tęskniłem za tą dziewczyną. Wmawiałem sobie, że chodzi o seks, urozmaicenie nudy, lecz było w tym coś więcej. Karina była mi bliska. Spotkaliśmy się, a ona mi wybaczyła nawet bicie. Znów byliśmy razem.

 

 

Pamiętam, spadł właśnie pierwszy śnieg 1990 roku, kiedy Polo­czek zdradził, że ma cynk na „zloty strzał" i potrzebuje wspólnika. Zaznaczył, że łup będzie duży i dlatego, jak trzeba będzie, świad­ków się usunie.

- Nikt nas nie znajdzie - zapewniał. - Mam już pasera, któ­ry zajmie się fantami. Błyskotki i starą monetę biorę ja, bo wykumałem ten włam. Znalezioną gotówką podzielimy się od razu. Sześć do czterech – obiecał.



Byłem oszołomiony. Poloczek załatwił wszystko. Kombinezony, torby hydraulików, ja miałem tylko zorganizować trotyl do rozwale­nia sejfu. Poloczek kiedyś krótko pracował w kopalni. Zajmował się wysadzaniem tuneli, więc wiedziałem, że poradzi sobie z najtrudniej­szym zadaniem - otwarciem sejfu. Sam przygotował odpowiedni ła­dunek i zapalnik. Zdziwiłem się, kiedy powiedział:

- Ty do chałpy nie wchodzisz. Sprawa jest grubo i trza zaufane­go pomocnika na czatach, żeby przypału nie było - wyjaśniał.

- Ale jak sam wysadzisz sejf? - zainteresowałem się. - I do kogo idziemy?

- O mnie się nie martw. Pilnuj lepiej swoja dupa - odparł.

Coś mnie tknęło: - Ale do Cybisa nie idziemy, co?

Pokręcił głową i zaczął zapewniać. - No przycyż, że nie. I nie interesuj się tak. Dolę dostaniesz, a im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Młokos z ciebie. Możesz wydać nas sukom.

Zbytnio się więc nie dopytywałem. Ale sprawa była tajemnicza i rósł we mnie niepokój. Poloczek starał się mnie uspokoić. Mówił, że wszystko jest proste. Wchodzimy do lokalu w sylwestra, kiedy właściciela nie ma w domu, bo świętuje nadejście nowego roku. On wywala sejf, ja stoję na czatach. Mam dać znak, jakby coś się działo. Potem znikamy.

Trzy tygodnie przed robotą nie spotykałem się z Kariną. Powie­działem jej, że to naprawdę poważne włamanie, a ona wydawała się to rozumieć. Mimo to rano w Wigilię pojawiła się pod moim domem. Zdenerwowałem się, że za mną łazi. Wybiegłem z domu i zaciągną­łem Karinę w ciemny zaułek pomiędzy budynkami.

- Co tu robisz? - syknąłem. Uśmiechnęła się smutno. Na wi­dok jej porcelanowej cery, długich jak firanki rzęs i wydatnych ust, zrobiło mi się jednak ciepło na sercu. Chciałem zaraz ją przytulić, roztoczyć wizję dobrobytu i obiecać, że już niedługo stąd wyjedziemy. Wszystko popsuła, kiedy nagle się rozryczała. Wkurzyła mnie. Nie wiedziałem, co zrobić z beczącą babą.

- Co się stało? - spytałem niezbyt miłym tonem.

- Jestem w ciąży - wydukała.

Zbaraniałem. To wszystko komplikowało. Była za młoda. Mogłem pójść siedzieć za molestowanie nieletniej. A co z naszą ucieczką?

Ciąża? Bachor? Bety? I mamy zostać do końca życia tutaj? W tym bajzlu? To wszystko nie mieściło mi się w głowie.

- Po Nowym Roku załatwię sprawę. Mam pieniądze. Nie martw się - zapewniałem ją.

- Ale ja chcę urodzić - płakała. - Pobierzmy się.

Teraz naprawdę się przestraszy leni. Nie chciałem się wiązać. W każdym razie nie teraz. „Masz za swoje", pomyślałem. „Miłości ci się zachciało".

- Zobaczymy, zobaczymy - obiecywałem niezbyt przekonują­co. Patrzyła na mnie z błaganiem w oczach.

- Słuchaj - dodałem najdelikatniej, jak potrafiłem. - Teraz nie możemy się spotykać. Muszę coś załatwić. Po Nowym Roku wró­cimy do tematu.

Wiedziałem, że mi nie uwierzyła. Znałem ją doskonałe. W jej oczach była wściekłość i rozpacz. Rzuciła się na mnie z pięściami. Była przekonana, że zostawiam ją samą.

- Będzie dobrze. Nie martw się - powiedziałem, choć sam w to nie wierzyłem. Myślałem tylko, jak od niej uciec. Przyszła nie w porę. Byłem wystarczająco zdenerwowany robotą, a tutaj jeszcze taki klops. Ta dziewczyna była mi wtedy przeszkodą. Chciała mnie zatrzymać, w tej biedzie, w tych familokach. Zobaczyłem siebie, jak niańczę nie­chciane dziecko i żyjemy jak wszyscy, a od tego przecież chciałem uciec. Dlatego, kiedy uczepiła się mnie i zaniosła płaczem, odepchnąłem ją i odszedłem. Zostawiłem ją na tym padającym śniegu, w ciemnym za­ułku. Nawet się nie odwróciłem. Przez następny tydzień biłem się z my­ślami. Wreszcie zdecydowałem: „Po robocie znikam, zaczynam nowe życie. Bez niej i jej brzucha". Karina próbowała jeszcze kontaktować się ze mną. Codziennie wystawała pod moimi oknami. Udawałem, że mnie nie ma. Kilka razy nocowałem u kumpli, prosiłem ich, by mnie kryli. Po pijoku zerżnąłem jakieś dwie, których nie pamiętam. Aż nad­szedł wielki dzień 31 grudnia 1990 roku. Wierzyłem, że tego dnia wy­pełni się moje przeznaczenie. Bałem się, lecz nie miałem nic do strace­nia. Poloczek zapewniał, że wszystko pójdzie jak z płatka.

- Wszystko rozplanowałem. Łatwa sprawa. Najważniejsze to dostać się do mieszkania frajera – powiedział.

Mieliśmy załatwiony transport. Mucha miał dostać swoją dolę za podwiezienie na robotę i zaczekanie na nas. Połoczek miał rozwalić sejf i splądrować chałupę. Moja roła była banalnie prosta. Miałem odwracać uwagę, grzebiąc w skrzynce gazowniczej na dole i gwizdać, gdyby dzia­ło się coś nieoczekiwanego. Oczyma wyobraźni widziałem te tony zło­ta, które stamtąd wyniesiemy. Wszystko wydawało się bajecznie proste. Łyknęliśmy na odwagę. Niewiele, żeby zachować przytomność umysłu.

Kiedy ruszyliśmy, coś mnie tknęło. Najpierw pomyślałem o pusz­ce z pieniędzmi. A jeśli już po nie nie wrócę? A potem do głowy przy­szła mi Karina. Zrobiło mi się głupio, że tak ją wykorzystałem i zo­stawiłem. A jeśli urodzi i podrzuci bachora pod jakiś kościół, jak matka mnie... Zacząłem się łamać. Nie byłem do końca przekona­ny, czy chcę ją porzucić. Zbliżaliśmy się do centrum Katowic. „Ile razy tędy spacerowaliśmy", myślałem. Kiedy Mucha zatrzymał sta­rego fiata przy placu Szewczyka, nie mogłem uwierzyć w ten zbieg okoliczności. Zobaczyłem Kaiserhof - kamienicę, w której mieszkał wuj Kariny. W jednej chwili wszystko stało się jasne. Zimny pot ob­lał mi czoło. Wysiedliśmy z auta, a Mucha odjechał. Zrozumiałem, dlaczego Poloczek nie wszystko mi mówił. Wyciągnął ze mnie infor­macje, a teraz będzie mu na rękę, jeśli się wycofam. Cały łup będzie jego. Cały skarbiec Troplowitza!

- Idziemy do Cybisa - stwierdziłem i zamachnąłem się. Poloczek poślizgnął się i upadł na ziemię.

- Nie, no co ty - zaśmiał się nerwowo, lecz wiedziałem, że kła­mie. Bał się, że znów go uderzę.

To był dla mnie przełomowy moment. Są takie w życiu każdego. Wtedy niebytem tego świadomy. Decyzja, jaką podjąłem, przewróciła wszystko do góry nogami. Wiedziałem już, kogo Poloczek chce okraść.

I to, że staruszek raczej nie opuszcza domu. Spojrzałem na drugie pię­tro kamienicy i przełknąłem ślinę. Gybis był u siebie. To oznaczało, że Poloczek zamierza nie tylko obrabować, ale i zabić wuja Kariny. Odchyliłem klapy skórzanych toreb, jakie wzięliśmy dla kamuflażu, a potem na łup. Nie było w nich noża, pałki ani pistoletu. Tylko rol­ka taśmy klejącej i wełniane rękawiczki. Odetchnąłem.

- Idziemy - Poloczek wskazał Kaiserhof.

- Sam idź - warknąłem. - Nie dotknę tej mokrej roboty. Nie na wuju Kariny!

I nagle olśniło mnie, że Poloczek od początku liczył, że się wyco­fam, kiedy dowiem się, kto ma być ofiarą. Wtedy nie musiałby dzie­lić się łupem. Ruszyłem więc w kierunku kamienicy.

- Nic z tego, nie ucieknę - zapewniłem go. - Zrobię tak, jak ustaliliśmy.

Poloczek uśmiechnął się półgębkiem, wtedy dodałem twardo:

- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Za wystawienie tej robo­ty należy mi się nie sześć do czterech, ale pól na pól.

- A jużech myślol, że trzęsidupa z ciebie. Niech bydzie. Zuch, moja krew! - poklepał mnie po plecach. Nacisnął przycisk domofo­nu z numerem 6.

- Awaria. Gaz się ulatnia na drugim piętrze. Proszę natych­miast otworzyć!- powiedział zdecydowanym tonem. Po chwili usły­szeli brzęczek i Poloczek ruszył schodami na górę.

Mogłem jeszcze uciec, wezwać policję. Ostrzec wuja Kariny. Nie zrobiłem nic. Co gorsza, zażądałem swojej doli - wszedłem w to. Zgodziłem się na wszystko, co mogło się wydarzyć. Nawet na zabój­stwo, choć wiedziałem, kim Tropłowitz był dła Kariny. Stałem na czatach i denerwowałem się jak nigdy w życiu. Uświadomiłem sobie, że to ja podsunąłem Połoczkowi pomysł z obrobieniem Tropłowitza. On zaś podstępnie wykorzystał mnie do zbierania danych. Wszystko przygotował. „Gdyby mi wcześniej powiedział, nigdy bym się nie zgo­dził", próbowałem się usprawiedliwić. „Ale teraz jest już za późno. Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać tak, jak one...". Nagle zacząłem się zastanawiać, co pomyśli Karina, kiedy Gybis zostanie obrabowany, a co gorsza - zginie. Będzie pewna, że od początku pla­nowałem ten napad i tylko dlatego ją w sobie rozkochałem. Pomyśli, że uciekłem, bojąc się ciąży. Pomyśli, że to ja zabiłem jej wuja" - włosy zjeżyły mi się na głowie z przerażenia.

Poloczek długo nie wracał. Udawałem, że manipuluję przy skrzyn­ce gazowej, choć nikt nie zwracał na mnie uwagi. Zewsząd rozlega­ły się odgłosy petard. Spośród wielu wystrzałów rozpoznałem jeden, większy. To oznaczało, że Poloczek dobrał się do sejfu. Ucieszyłem się.

Wszystko będzie dobrze. Troplowitza obrobimy, z Kariną wyjedzie- my. Jak będą pieniądze, może i urodzi to dziecko. Jakoś to będzie".

Kwadrans później zszedł Poloczek. Był rozpromieniony. Pokazał mi pękatą torbę. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wcisnął mi do ręki jakieś monety.

- Są stare - zapewnił. - Dużo warte.

Do kieszeni napakował mi garść zgniecionych banknotów. Najpierw oniemiałem, potem chciałem tańczyć ze szczęścia. Dał mi jeszcze pier­ścionek i jakieś pudełeczko. Wewnątrz była złota kolia z zielonymi kamieniami. Z wrażenia omal nie padłem trupem.

- Ni mom tej piprzonej dołarówki - wysyczał mi do ucha Poloczek. - Tera ty idź. Drugie piętro. Drzwi mosz otwarte - po­pchnął mnie na schody. Nie myślałem. W rękach miałem fanty.

Wbiegłem na górę, miałem do pokonania kilka schodów i stanąłem jak wryty. Naprzeciwko mnie stała kobieta, która wrzeszczała: - Policja! Zabili Troplowitza. Ludzie! Morderca! Nie zastanawia­łem się. Zawróciłem. Kiedy znalazłem się na dole, Poloczka już nie było. Rozejrzałem się wokół, zagwizdałem, ale usłyszałem tylko gło­śne śmiechy świętujących ludzi. Pobiegłem na róg, gdzie miał czekać Mucha. Auta nie było. Nikogo nie było. Wystawili mnie. W jednej chwili zrozumiałem, że taki był plan. Dokładnie taki. W oddali sły­szałem już jazgot radiowozów. Rzuciłem się do ucieczki. Wskoczyłem na estakadę prowadzącą do dworca. Ale główne drzwi budynku były zaryglowane. Wróciłem na ulicę 3 Maja. Minął mnie radiowóz, ale nawet nie zwolnił. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. To nie mnie gonili. Pewnie jechali do noworocznej rozróby. Wiedziałem, że nie mam co wracać do swojej nory. Nie myślałem już o Karinie ani o martwym Troplowitzu, tylko o sobie. W głowie kołatały mi słowa Poloczka: „złoty strzał" i „usuniemy świadków". Kobieta na scho­dach wyraźnie krzyczała: „morderca". Najpierw chciałem się ukryć w jakiejś piwnicy, lecz zrezygnowałem. Tam zaczęliby poszukiwania. Wiedziałem, że na powrót do domu i odzyskanie gotówki, którą od­kładałem tyle miesięcy, nie było już szans. Cały mój majątek mieści się teraz w jednej kieszeni. Zakląłem, bo było tego zdecydowanie mniej niż w mojej puszce na „czarną godzinę". Zastanawiałem się, co dalej.

Starałem się iść normalnym krokiem, by nie zwracać uwagi. Dotarłem do wiaduktu. Zdziwiłem się, że na torach stoi pociąg. Zwykłe wiadukt był pusty. Pociągi z hukiem przejeżdżały tędy w minutę. Wspiąłem się na nasyp, bo pociąg wydał mi się świetną kryjówką. Lokomotywa znajdowała się daleko. Nawet jeśli siedział w niej maszynista, nie był w stanie mnie dostrzec. Ale dostanie się do wagonu nie było takie pro­ste. Drzwi nie chciały odskoczyć. Kolejne też. Dopiero w czwartym wa­gonie poddały się. Z trudem je odsunąłem. Wskoczyłem. Zostawiłem niewielką szparę, by cokolwiek widzieć, i ukryłem się w rogu wagonu. Miałem szczęście. Myślałem, że wejdę tam tylko na chwilę, by zdjąć kombinezon. Bo zakładałem, że będą szukali człowieka w takim stro­ju. Opróżniając kieszenie, intensywnie myślałem, co robić dalej. Jak dotrzeć do domu w Rudzie Śląskiej? Chciało mi się pić, sikać, palić. Wszystko naraz. Miałem tylko dwa papierosy, bo prawie całą pacz­kę wypaliłem pod domem Tropłowitza. Kombinezon miałem zsunię­ty do kolan i mocowałem się z butami, kiedy lokomotywa szarpnęła i pociąg ruszył. Runąłem jak długi. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Nie wiedziałem, dokąd jedzie ten towarowy. „Jak się wydostanę? Może odstawiają go na bocznicę? Zaraz będą go kontrolować. Jestem w pu­łapce. Znajdą mnie. Już po mnie", myślałem.

Wsłuchiwałem się w stukot kół pociągu i odniosłem wrażenie, że nabiera prędkości. Postanowiłem sprawdzić, dokąd ten pociąg zmierza. Chciałem rozsunąć drzwi. Bez skutku. Rozświetliłem ciemność zapal­niczką. Nie było żadnej zasuwy, klamki czy uchwytu. Uświadomiłem sobie, że nie mam szans otworzyć ich od środka. Postanowiłem czu­wać i wyskoczyć, kiedy tylko nadarzy się okazja. Przecież nie będzie jechał w nieskończoność... Ale pociąg jechał i jechał. Było mi okrop­nie zimno, lecz jednostajny stukot działał usypiająco. Przykryłem się kombinezonem i zasnąłem.

- Erwachst du! Faule Schweine![66]- obudził mnie głos męż­czyzny mówiącego po niemiecku. Jego twarz szczelnie okrywała biała maska ze sztywnego materiału. Przerażony, zerwałem się na równe nogi. Wagon był otwarty, słońce mnie oślepiało. Smród, jaki unosił się w powietrzu, był nie do zniesienia.

Przetarłem oczy i wpatrywałem się w tego mężczyznę, nic nie ro­zumiejąc.

- Zur Arbeit![67]- rzucił i wcisnął mi do ręki maskę ochron­ną oraz rękawice.

Nie odezwałem się ani słowem. Założyłem kombinezon i wychy­liłem się z wagonu. Byłem na wysypisku śmieci. Zobaczyłem łudzi w kombinezonach, z maskami na twarzach, grzebiących w śmieciach. Stanąłem obok nich do pracy. Wciąż się bałem. Przerzucaliśmy pla­stikowe butelki, oddzielaliśmy folię od papieru, szkło od metalowych puszek. Choć nie widziałem sensu w tym sortowaniu, zaangażowa­łem się całkowicie. Nie wiedziałem, czy nagle nie przyjdą mnie aresz­tować. Ale do wieczora nie zdarzyło się nic takiego. Podczas przerwy nie miałem co zjeść. Jeden z robotników podzielił się ze mną fasolą z puszki. Zamierzałem uciec, jak tylko się ściemni, ale nie zrobiłem tego ani tej, ani następnej nocy. Okazało się, że większość pracowni­ków tego wysypiska to ludzie bez przeszłości lub tacy, którzy chcieliby o niej zapomnieć-jak ja. Nikt tu nikogo nie liczył. Dostawaliśmy pieniądze do ręki, zresztą marne grosze. Mnie to jednak odpowia­dało. Więcej - nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście.

Wkrótce dowiedziałem się, gdzie jestem i dła kogo pracuję. Znajdowałem się na największym niemieckim wysypisku, w okolicy Bern. A turecka firma, która była podwykonawcą na zlecenie szwaj­carskiego koncernu recyklingowego, zatrudniała nas „na czarno", by zaoszczędzić. Oprócz mnie pracowali tu ruscy, hindusi, kilku żółt­ków. Tylko kilku Niemców, wyglądali jednak na całkiem zdegencro- wanych. Może byli bezdomni? Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. W brygadzie nie było ani jednego Polaka. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Choć warunki życia i pracy były upiorne, a pienią­dze starczały ledwie na jedzenie i kilka piw każdego wieczora, by­łem zadowolony. Po miesiącu zacząłem czuć się swobodniej. Którejś niedzieli odważyłem się nawet pójść na festyn w Bern. Usłyszałem ludzi mówiących po polsku. Przyjrzałem im się. Wyglądali na tu­rystów - zamożnych, dobrze sytuowanych. Czułem się przy nich brudny i głupi. A jednak nie mogłem się powstrzymać, by nie słuchać, o czym mówili. Była wśród nich dziewczyna - wysoka bru­netka o porcelanowej cerze. Przypominała mi Karinę, choć była od niej starsza i brzydsza. Podszedłem. Zapytałem, kiedy wraca­ją do Polski.

- Pojutrze - odparła. Była zaskoczona, że jestem Polakiem. Obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. Musiałem wyglądać jak ostatnia łajza. Spytałem, czy mogłaby z Polski wysłać list do mojej dziewczyny. To podziałało. Jej twarz się zmieniła. Umówiliśmy się, że wrócę z przesyłką w ciągu dwóch godzin.

- Dłużej nie będę czekała - zastrzegła.

Musiałem jak najszybciej dostać się do mojej przyczepy. Pod pod­łogą ukryłem wszystkie fanty, które dał mi Poloczek. Od przyjazdu nie dotykałem ich ani nie oglądałem. Bałem się, że ktoś to przyuważy i okradnie mnie. Ale tego dnia wszyscy byli na festynie. Otworzyłem skrytkę. Wyjąłem pierścionek z kameą i zawinąłem w folię. Na kart­ce napisałem kilka słów: „Nie tak miało być. Nie chciałem. Byłaś dla mnie ważna". Nie podałem adresu ani nazwiska nadawcy. Ryzykowałem, że Polka nie wyśle tego pod wskazany adres. Nie mia­łem pewności, czy nie otworzy przesyłki, bo łatwo zorientować się, co zawiera list, i zachowa pierścień dla siebie. Wręczając przesyłkę, przyjrzałem się jej jednak i uznałem, że tego nie zrobi. Była zadba­na, dobrze ubrana i wysławiała się, jakby miała wyższe wykształce­nie. To nie był typ łudzi, z którymi miałem do czynienia na co dzień. Ona była normalna. Nigdy się nie dowiedziałem, czy Karina dosta­ła pierścionek. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Nie wiem, co stało się z naszym dzieckiem. Czy ono żyje, czy Karina żyje.

Dużo później dowiedziałem się, że Połoczka złapali i skazali za zabójstwo Tropłowitza. Nigdy nie próbowałem się z nim kontakto­wać. Zadbałem o to, by zmienić tożsamość i ukryłem się pod nowym nazwiskiem. Ale wiedziałem, że popełniłem wielki błąd. Tej nowo­rocznej nocy z 1990 na 1991 rok przekreśliłem wszystko, całe swo­je życie. Karina wracała do mnie w nocnych koszmarach. Za póź­no zrozumiałem, że była jedyną osobą, do której coś czułem, i było to uczucie odwzajemnione. Do końca życia będę żałował, że tak ją skrzywdziłem. Nigdy sobie tego nie wybaczę.

 

 

- Nie wiem, czy ta historia zdarzyła się naprawdę - przyznała Elwira.

Meyer i Poniatowska jeszcze chwilę siedzieli w milczeniu, wpatrując się w budynek szpitala. Lekarka siedziała nieru­chomo. Nie zwracała uwagi na latające wokół ich twarzy na­trętne meszki. Wreszcie odezwała się: - Ale to tłumaczy­łoby, dlaczego Schmidt miał takie problemy w sferze emo­cjonalnej i seksualnej. Ta kobieta, jej odrzucenie. Skazanie jej i swojego potomka na laskę i niełaskę losu. Nigdy nie do­wiedział się, co się z nią stało. Czy poradziła sobie, czy sto­czyła się albo zginęła wraz z jedynym dzieckiem, jakie miał. Zbrodnia, ucieczka... To wszystko było jego piętnem. Żył, a był jak martwy. Często powtarzał, że nie boi się śmierci. Czekał na nią. Powtarzał, że będzie dla niego wybawieniem. I się doczekał - dodała cicho.

- Zrobiło się zimno. Chodźmy - Meyer chwycił ją pod ramię i poprowadził do wind szpitala.

- Nie chcę tu zostać - spojrzała na niego błagalnie.

- Proszę mnie stąd zabrać, panie Meyer... Mogłabym prze­nocować dziś u pana? Jutro zniknę, nie sprawię kłopotu. Obiecuję.

Meyer spiorunował ją wzrokiem.

- Pani Elwiro - zaczął spokojnie, lecz stanowczo.

- Jeszcze dziś rano była pani nieprzytomna. Pod żadnym pozorem nie może pani opuścić szpitala. To niebezpieczne.


Date: 2016-01-05; view: 584


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 4 page | Ekspertyza pierwsza 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.071 sec.)