- O kurwa - szepnął. - Dentysta tego nie przeżyje.
A po chwili dodał: - Skoro już biorę udział w tej landrynkowej zemście Anki, to przynajmniej niech to będzie przyjemne.
Odpalił silnik, znalazł przełącznik automatycznego otwarcia dachu Auto Open Roof i przytrzymał go. Z cichutkim bzyczeniem dach schował się do bagażnika. Kiedy auto ruszyło, poczuł orzeźwiający wiatr na twarzy i we włosach.
Już po chwili nie pamiętał ani o kolorze wozu, ani o uszkodzonej tapicerce, ani o prokuratorce, przed którą się ukrywał. Pogrążony w myślach nad konfiguracją: Johann- Elwira-Klaudia zmierzał do Siewierza załatwić sprawę nocnego wypadku.
Wracając do Katowic, profiler poczuł się o wiele lepiej. Choć wcześniej wydawało mu się, że marzy tylko o spaniu, kawy i napoje pobudzające zrobiły swoje. Zbliżał się wieczór, ale wiedział, że nie zaśnie, dopóki nie poukłada wszystkiego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich godzin. Zresztą nie mógł teraz iść spać. Czas działał na korzyść sprawcy. Wszelkie czynności operacyjne miały największą siłę na samym początku śledztwa. Zamiast więc jechać do pustego domu w Ligocie, skręcił z trasy w ulicę Górnośląską, by jak najszybciej dojechać do komendy. Na niebie zbierały się właśnie burzowe chmury. Powietrze było wilgotne i lepkie. Meyer był pewien, że zaraz zacznie błyskać i grzmieć, a z nieba lunie deszcz. Nacisnął przycisk, by zabawkowy kabriolecik ponownie zmienić w mydelniczkę. Silniczek brzęczał znajomo, lecz dach nie przemieścił się nawet o centymetr. Początkowo Meyer nie bardzo się tym przejął. Uznał, że nie można zamknąć dachu w trakcie jazdy i powinien najpierw zaparkować. Zerknął na niebo i ucieszył się, że zdążył wszystko pozytywnie załatwić przed burzą.
Pomarańczowo-niebieską elewację Komendy Wojewódzkiej Policji widać było z daleka. Monumentalna bryła usytuowana na wzgórzu i zbudowana na planie półokręgu nasuwała myśl, że jest raczej żywym stworem z betonu i szklą niż architektonicznym dziełem wybudowanym z rozmachem typowym dla lat PRL-u. Kiedy Meyer wjeżdżał landrynkowym kabrioletem na parking, funkcjonariusz w budce strażniczej zasalutował mu karnie. Nie mrugnął okiem na widok pojazdu, jakim poruszał się słynny profiler. Meyer zaparkował niedaleko głównego wejścia i zaczął batalię z dachem. Jak na ironię zerwał się wiatr i nadkomisarz poczuł gęsią skórkę. Momentalnie się ochłodziło. Nie trzeba było wiedzy meteorologa, by wiedzieć, że za chwilę lunie. Po takim upale jak dziś, zapowiadało się na porządną burzę. I tak miał szczęście, że nadeszła dopiero teraz. Pospiesznie nacisnął pstry- czek zamykający dach i czekał.
- No już, ruszaj się - zamruczał.
Znajome brzęczenie ponownie okazało się bezskuteczne. Meyer czuł, że narasta w nim złość. Nie mógł uwierzyć, że ma takiego pecha. Już słyszał lament Anki, jakim go poczęstuje na widok wypielęgnowanej jasnej tapicerki pełnej czarnych zacieków. Przycisnął auto roof open ponownie i spiął się w sobie, jakby jego skupienie mogło pomóc w uruchomieniu dachu.
- Zaskocz, skurwysynu! - podniósł głos.
Uderzył ręką w kierownicę i zaczął wrzeszczeć na całe gardło: - Liczę do trzech. Raz... No już, dawaj, ostatnia szansa. Dwa... Zamykaj się, bo rozpierdolę ci tą różową facjatę! Trzy!
Dach ani drgnął, choć silniczek wciąż wydawał jednostajny odgłos.
- Zaciął się, pierdolony. Teraz wziął i się zaciął. Właśnie teraz - powtarzał. - Jebana różowa podróba.
Zrezygnowany, westchnął ciężko i przechylił głowę do tyłu. Nie było ostrzeżenia, żadnych pojedynczych kropli. Z nieba gwałtownie lunęły strugi wody. Rozległ się głośny hałas. Ciężkie krople bębniły o karoserię. Widział, jak woda zalewa wypielęgnowane jasne siedzenia. Moczy dokumenty, leje się po plecach. Po chwili włosy miał całkiem mokre. Było mu zimno, ale nie zamierzał się poddać. Spróbował się uspokoić i zwrócił się do auta:
- Okay, nie polubiliśmy się. Ale nie zawsze zdarza się miłość od pierwszego wejrzenia. Spróbujemy jeszcze raz. Ale teraz... - nabrał powietrza i nacisnął guziczek. - Proszę cię, bądź grzeczny...
-Ty skurwielu-wyskoczył z auta, krzycząc. - Zamykaj tę pieprzoną mydelnicę!
Bezsilnie opadł na siedzenie. Otworzył skrytkę i zaczął szukać instrukcji. Czuł się jak idiota. Nie wiedział, co zrobić. Jego męska duma nie pozwalała, by kogoś poprosić o pomoc. Wyciągnął liczne książeczki i przeglądał je w pośpiechu. Wreszcie znalazł jakąś instrukcję z obrazkami. Nie miał jednak możliwości ani czasu na jej studiowanie. Z nieba lały się strugi wody, która zalewała mu oczy.
- Skąd ona wzięła tego strucla! - wcisnął mokre książeczki do schowka. Nie zwracał uwagi na ich ułożenie ani na to, że gniecie i moczy większość przedmiotów w skrytce. Odpalił silnik i podjechał w to samo miejsce, z którego ruszał po południu. Pod sam nos oficera dyżurnego. Wiedział, że o jego nowym wozie jutro będzie mówić cała komenda, a także o tym, że nie potrafi zamknąć dachu w kabriolecie. Ale nie miał wyboru. Tylko główne wejście do komendy miało zadaszenie, więc właśnie tam ustawił landrynę. To było jedyne wyjście, by uratować wóz Anki przed całkowitym zalaniem. Postarał się jedynie tak zaparkować, by zostawić miejsce radiowozom, które ewentualnie podjadą w nocy.
- Chrzań się! - mruknął, zatrzaskując drzwi. Kliknął alarm, choć do otwartego kabrioletu mógł wsiąść teraz każdy, kto chciał. Nie odwracając się, biegiem ruszył po schodach w górę. Z ulgą stwierdził, że na zmianie jest inny funkcjonariusz. Ten, widząc wściekłego profilera, bez słowa komentarza otworzył mu drzwi. Meyer nie musiał szukać swojej karty chipowej.
Komenda o tej porze była wyludniona. Większość świateł wygaszono, więc wnętrze sprawiało wrażenie bardziej przygnębiającego niż było w rzeczywistości. Przeszklonym korytarzem, oświetlonym zielonkawym światłem jarzeniówek, które jednostajnie brzęczały, Meyer dotarł do wind. Znał doskonale każde osiemnaście kilometrów kwadratowych powierzchni tego budynku.
Teraz poczuł fizyczne zmęczenie. Stres odpuścił i Meyer zaczął ziewać. Nacisnął guzik windy i uśmiechnął się, bo jeszcze dwa miesiące temu zamiast nowiutkich szwajcarskich dźwigów były tu staroświeckie, hałaśliwe windy z lat sześćdziesiątych. Niespodzianką było, jeśli działały. Częściej więc docierał do swojego gabinetu po schodach. Ale na pamiątkę zachował sobie tablicę z napisem: „Przed wejściem sprawdź obecność kabiny”.
Na drzwiach jego gabinetu wisiał nowiutki złoty szyld: „Nadkomisarz Hubert Meyer, radca wydziału kryminalnego, psycholog policyjny”. Pokój był niewielki, mieściła się w nim wąska szafa na ubrania, gdzie Hubert trzymał mundur galowy, szafa pancerna z tajnymi aktami i materiałami z przesłuchań, biurko, komputer oraz mały stolik kawowy dla gości. Nadkomisarz z ulgą włożył ubranie, które przywiozła mu Anka. Strój wieczorowy i lakierki z nienawiścią wcisnął na samo dno szafy. Postanowił, że nie założy ich przez najbliższy rok. A na pewno się o to postara. Błyskało. W okno z hukiem uderzały krople deszczu. Musiał przymknąć lufcik, by nawałnica nie zamoczyła książek i papierów leżących na parapecie. Chwilę później w pomieszczeniu zrobiło się bardzo gorąco. Włączył więc wentylator i jego jednostajny odgłos towarzyszył mu cały czas. Kiedy zalewał wrzątkiem kolejną kawę, zadzwonił podinspektor Szerszeń, domagając się pochwały.
- Załatwiłem twoje oddelegowanie - ogłosił triumfalnie. W jego mniemaniu oznaczało to, że Meyer nie musiał przez najbliższe trzy dni zajmować się niczym innym tylko sprawą śmieciowego króla.
- Waldek, ale ja mam jeszcze opinie do sądów, jestem biegłym. Wolne mnie nie dotyczy - żachnął się Hubert.
- No i taktyki. A w piątek mam wykład. Przykro mi, ale nie masz szans mieć mnie na wyłączność. Mimo wszystko jednak dziękuję.
- Idź, chłopie, spać. Jutro robota czeka. Rano byłeś zuch, a wieczorem pod pierzynę buch - zakończył Szerszeń.
- Tego jeszcze nie słyszałem. Sam wymyślasz te powiedzonka? - zaśmiał się profiler.
- Mam rozum, chłopie, a to największa majętność - odciął się Szerszeń.
Pożegnali się i umówili na spotkanie rano przed odprawą. Meyer stwierdził, że może sobie pozwolić na pracę najwyżej do północy.
Meyer nie zgadzał się ze zdaniem młodej prokuratorki, że możliwe jest ustalenie tożsamości wykonawców zbrodni w ciągu najbliższych 48 godzin. Sprawcy wprawdzie pozostawili wiele śladów, jeśli jednak nie ma ich w kartotekach, czyli nie byli już karani za podobne zbrodnie, a taką hipotezę stawiał Meyer, szanse na ich zatrzymanie są niewielkie. Wprawdzie Szerszeń rozpuścił już wici w półświatku, że czeka na jakiekolwiek informacje dotyczące tej zbrodni, ale profiler nie liczył na rewelacje. Jego zdaniem nawet najbardziej precyzyjny profil też może się na niewiele zdać. Trudno bowiem będzie wyłuskać cechy indywidualne zabójców, bo ludzie z półświatka charakteryzują się podobnym zestawem cech osobowości. Są podobnie zdegenerowani, mają podobną przeszłość, wygląd i priorytety życiowe. Bardziej liczył na rozmowy z osobami bliskimi ofierze. A to zajmie trochę czasu. Oczywiście obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Już teraz, mając tak skąpą wiedzę, założył, że sprawców mogło być kilku. Jednej, nawet bardzo silnej osobie nie udałoby się obezwładnić tak wielkiego mężczyzny i zadać takich obrażeń - z przodu i z tyłu ciała.
Najbardziej prawdopodobne wydawało mu się, że to zbrodnia na zlecenie. Meyer miał już okazję pracować przy takich sprawach. Kilka elementów tego zabójstwa było mu znanych. Był niemal pewien, że motyw rabunkowy jest pozorowany. Meyer nie wykluczał też, że zabójstwa dokonano, by tą śmiercią nastraszyć kogoś innego. By wiedział, że „z nami się nie zadziera, bo kończy się to dziwną pozą po śmierci”. Uczestniczył już w takiej sprawie. W ten sposób zginął „Lubimyj”, jeden z kaukaskich żołnierzy rosyjskiej mafii, cyngiel i doświadczony snajper. Kiedy Meyer wszedł do mieszkania lekarki i zobaczył na krześle martwego Schmidta, poczuł, jakby już to przeżywał. Ale to było tylko jedno podobieństwo, reszta się nie zgadzała. Na przykład sposób krępowania nóg. „Lubimyj” miał ciasno przywiązane ręce i nogi do fotela sznurkiem zakończonym specyficznymi węzłami. Schmidta związano taśmą, która była poluzowana w wielu miejscach i poskręcana. Przy sprawie żołnierza rosyjskiej mafii Meyerowi kilka dni zajęło zanim domyślił się, że zabójca mógł być marynarzem. Końce sznurków były poukrywane pod „półsztykami”, bardzo popularnymi węzłami żeglarskimi, których uczą na weekendowych kursach. Do wykonania ekspertyzy ważny był także swoisty „klar” - porządek, który profiler dostrzegł na miejscu zdarzenia. Tak mają w zwyczaju zachowywać się w pracy marynarze. I rzeczywiście sprawca okazał się byłym bosmanem. Meyer zastanawiał się, czy zbrodni na przedsiębiorcy nie mogliby dokonać obywatele innego kraju. Szukał więc jakiegoś rysu obcej kultury, zachowania nietypowego dla Polaków, lecz nie znajdował. Wiele elementów tej zbrodni - jak choćby podcięcie gardła - było jak podpatrzonych z filmów, z książek kryminalnych lub telewizji, lecz samo zabójstwo nie było perfekcyjne, a wręcz nieudolne. Meyer pomyślał, że może sprawcy nie mieli doświadczenia w zabijaniu i dlatego z trudem pozbawili mężczyznę życia. Wzorowali się na stereotypach. Mieli jakiś plan, lecz rzeczywistość ich przerosła, a cała sytuacja wymknęła im się spod kontroli. Dlatego też starali się pozorować inny motyw zbrodni.
Do tego dochodził jeszcze wątek kluczy, który wciąż go dręczył. Douglas - mąż lekarki - zawiadomił policję zaniepokojony nieobecnością żony. Wyjaśniał, że dostrzegł zapaloną lampę w gabinecie i obawiał się, że mogło jej się stać coś złego. Twierdził, że w ostatnim czasie nie widział zamordowanego mężczyzny. Początkowo zapewniał, że nie wie, kim może być... Mówił też, że nie miał kluczy do tego mieszkania. Do własnego domu? Zapewniał, że nie ma drugiego kompletu, a nie było potrzeby ich dorabiać. „Zawsze ktoś był w kamienicy” - wyraził się. To jest przecież nieprawda. W całej kamienicy mieszkali tylko oni i stara Hasiukowa. Zresztą Poniatowska nie potwierdziła wersji zgubienia kluczy. Któreś z nich kłamie. Jeśli założyć, że to Douglas mówi prawdę, rodzi się pytanie, dlaczego Elwira nie dała mężowi kluczy do swojego gabinetu? To przecież nielogiczne, jak dostaliby się tam, gdyby zgubiła ostatni komplet albo ktoś go ukradł... A może z jakiegoś powodu nie chciała przekazać go Michałowi? Co ukrywała przed nim w tym pomieszczeniu? Meyer miał przeczucie, że ta kobieta coś ukrywa. Jej przesadna kontrola, te siniaki... Nie wierzył jej. Ale mąż Poniatowskiej też był podejrzany. W jego wyjaśnieniach nie było logiki. Skłamał, że nie znał Schmidta, a to najłatwiej było sprawdzić. Meyer nic z tego nie rozumiał. Mógł być pewien tylko jednego: zabójcy dostali się na Stawową bez żadnego problemu. Pokonali domofon i drzwi. Nie było śladów włamania. Weszli niezauważeni przez wścibską sąsiadkę. Musieli mieć klucze, znać teren, na którym działali, i po dokonaniu zbrodni odeszli niezauważeni. Zerknął za okno, deszcz przestał padać. Zszedł na dół do wozu i jeszcze raz nacisnął przycisk, który uruchamia dach. Mechanizm nadal był zablokowany. Meyer zrezygnowany spojrzał na granatowe niebo i stwierdził, że na razie nie będzie padało. Nigdy nie czuł się tak uzależniony od pogody. Przyszło mu do głowy, żeby jak najszybciej wrócić do domu i wysuszyć zalane siedzenia suszarką do włosów, lecz po chwili namysłu zmienił zdanie. Stwierdził, że z tak idiotycznego powodu, jak zepsuty dach, nie może zaniedbywać swoich obowiązków. Chciał jeszcze przejść się Stawową i zastanowić nad ucieczką sprawców. Na mokrym siedzeniu położył reklamówkę, którą znalazł w teczce, i zasiadł za kierownicą. Z ulgą stwierdził, że silnik auta pracuje wzorowo. Zaparkował przy placu Szewczyka. Kiedy próbował wcisnąć się pomiędzy auta a barierkę, usłyszał charakterystyczne pikanie. Irytujący odgłos czujników parkowania, które normalnie były słyszalne tylko dla kierowcy, w kabriolecie mogli podziwiać wszyscy. Na domiar złego chyba przesterowano ich głośność, jakby auto było przeznaczone dla niedosłyszących. Hałaśliwe pik, pik, pik rozlegało się niczym fanfary. Meyer lubił być w cieniu i czuł się okropnie, kiedy wszyscy się na niego gapili. A tak było właśnie w tej chwili. Mimo późnej pory, na Stawowej wciąż było wielu przechodniów.
- Co jeszcze? Może jakaś fontanna - jęknął. Dosłownie w ostatniej chwili wyhamował, ratując różową landrynkę przez zarysowaniem od słupka. Oczywiście nie wiedział, jak wyłączyć czujniki parkowania, co drażniło jeszcze bardziej. Miał wrażenie, że stał się fosforyzujący i przechodnie gapią się tylko na niego. Z ulgą wysiadł z pink micry i ruszył w stronę Stawowej. Kiedy tylko oddalił się od różowego cuda Anki, od razu poczuł się lepiej.
Przyjrzał się kamienicy. Wiele razy mijał ją w swoim życiu. Mimo to nie pamiętał jej dokładnie. Kiedyś musiała być bardzo piękna. Odrestaurowanie budynku nie wydawało się ani prostą, ani tanią sprawą. Zdobienia w większości trzeba odtworzyć na nowo.
Budynek zbudowano na planie prostokąta. Zaokrąglony narożnik, trzy kondygnacje, poddasze. Meyer zadarł głowę i przyglądał się łukowatym oknom, wykuszom i dachowi z okrągłymi okienkami. Narożnik budynku wieńczyła zdobna kopuła z iglicą. Okna trzeciej kondygnacji zakończone byty gzymsami wspartymi na konsolkach, pomiędzy którymi umieszczono rzeźby główek aniołów i motywy roślinne. Balkony miały kute balustrady. Wszystkie okna kamienicy były ciemne. Ludzie spacerowali Stawową, nie zdając sobie sprawy z tego, do jakiej potworności doszło tutaj kilka dni temu.
Meyer rozglądał się na boki. Sprawdzał, jak sprawca mógł uciec z miejsca zbrodni i ile czasu mu to zajmie. Pięć minut wolnym krokiem, trzy i pół szybkim. A biegiem? Niespełna dwie minuty. Jeśli sprawcy byli dobrze zorganizowani. Ale czy rzeczywiście nikt ich nie zauważył? Przecież wynieśli z tego mieszkania fanty. Niektóre sporych rozmiarów, jak obrazy.
Meyer mijał ulicznych grajków, mima, który zgromadził wokół siebie krąg przechodniów, zakochane pary obścisku- jące się tuż obok beznogiego żebraka, zbierającego pieniądze do kubka z McDonalda. Byl tak skupiony na analizie, że nie dostrzegał twarzy mijanych postaci, nie słyszał muzyki dobiegającej z otwartych drzwi knajpek. Nie przyciągał go też gwar pierwszych w tym roku ogródków piwnych przed restauracjami. Kiedy zobaczył ludzi z plecakami idących na dworzec, olśniło go. Nawet jeśli sprawcy mieli ze sobą wielkogabarytowe fanty, nikt nie zwróciłby na nich uwagi. Tymi ulicami przechadzają się dziennie setki ludzi, jest wśród nich mnóstwo podróżnych, niosących w rękach bagaże. Rozmyślał teraz, jaki mógł być przebieg zdarzenia. Zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni plik żółtych karteczek, które zawsze trzymał przy sobie. Zapisywał na nich przychodzące do głowy myśli. Zastanowił się nad ułożeniem ciała zamordowanego.
Noc zapowiadała się chłodna. W wysłużonej skórzanej kurtce było mu teraz po prostu zimno. Na jednej z karteczek rozrysował sobie rano plan mieszkania, w którym dokonano tej zbrodni. Pracownia lekarki miała ponad 120 metrów. Była usytuowana na przedostatnim piętrze kamienicy. Jedno duże okno wychodziło na ulicę 3 Maja, a trzy pozostałe na Stawową. Balkon znajdował się na samym rogu budynku. Stojąc na nim, można było doskonale obserwować obie ulice jednocześnie. Lekarka przyjmowała pacjentów w salonie. To dlatego mąż specjalnie na jej potrzeby zaprojektował długą ściankę z kartongipsu, która uniemożliwiała przechodzącym do poczekalni zobaczenie, kogo przyjmuje lekarka. Także ten, kto akurat zajmował kozetkę, nie widział twarzy następnego pacjenta. Poniatowska w ten sposób zapewniała swoim pacjentom prywatność. Meyer zerknął na swój odręczny plan. Poczekalnia była malutkim pomieszczeniem, stały tu: stolik kawowy, na którym leżały gazety do czytania, niewielka sofka do siedzenia i wazon z kwiatami. Poczekalnia nie miała żadnych okien, ale były drzwi, które łączyły ją z kuchnią, gdzie czekający mógł zrobić sobie na przykład herbatę. Kuchnia znajdowała się po przekątnej do salonu, a jej okno wychodziło na podwórko. Była doskonale wyposażona, ale Meyer nie dostrzegł w niej śladów gotowania. Tam nie było żadnych śladów walki. Zabójcy nie trudzili się, by upozorować w niej bezład. Nie splądrowali też gabinetu lekarki, czyli pomieszczenia, do którego wchodziło się przez salon. Te dwa pokoje oddzielały rozsuwane stare drzwi z kryształowymi szybami. W prywatnym gabinecie lekarki znajdowało się tylko jedno okno, które wychodziło na ulicę Stawową. Pod nim zainstalowano długi blat, pełniący funkcję biurka. Przylegająca ściana była cała zabudowana półkami na książki. Brakowało komputera Poniatowskiej, jednak to nie sprawcy go zabrali, lecz sama seksuolog. Teraz już wiedział na pewno, że znalezione tu klucze - do samochodu i dołączone do nich do bramy kamienicy i gabinetu Poniatowskiej - należały do Schmidta. I to on musiał je tam pozostawić, bo sprawcy z jakichś przyczyn nie plądrowali tego pokoju. Dlaczego akurat tam Schmidt zostawił kluczyki do swojego auta? - zastanowił się psycholog. Może czegoś szukał w jej gabinecie. Komputera? Może to właśnie po to do niej przyszedł? Teraz Meyer nie czuł się na siłach, by szukać odpowiedzi na te pytania. Chciał skupić się na czymś zupełnie innym. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znajduje się w salonie - de facto miejscu zbrodni, gdzie rozegrała się tragedia.
W rogu przy balkonowych drzwiach stal okrągły stół, obok zaś fotel, na którym pozostawiono zwłoki ofiary. Kozetka dla pacjentów była ustawiona pod przeciwległą ścianą. Obok niej - fotel dla tych pacjentów, którzy nie mieli ochoty spowiadać się lekarce na wpół leżąco. Dalej parawan. Meyer zamyślił się. Gdzie wobec tego siedziała Elwira? Przecież musiała mieć swoje miejsce obok kozetki. A może to właśnie na jej lekarskim „tronie” usadowiono po śmierci Schmidta. Tyle że przemieszczono ów ciężki fotel pod okno.
Ślady krwi wskazywały, że Johann został zaatakowany w przejściu z korytarza do salonu. Sprawca uderzył go czymś ciężkim. Na podłodze znaleziono kawałki glinianej amfory, która wcześniej znajdowała się w poczekalni dla pacjentów. Może zabójcy czekali tam na Schmidta. On zaś był w salonie. Dlaczego nie zaatakowali go w salonie? Dlaczego wywabili go do korytarza? Atak nastąpił w korytarzu, potem akcja rozgrywała się już w salonie. Sądząc po rozbryzgach krwi na ścianie, Schmidt bronił się, chciał ratować się ucieczką. Ofierze zadano bardzo dużo ciosów. Obezwładnienie tak potężnego mężczyzny nie było więc proste. Czyżby jednak śmieciowego barona zaatakowali niedoświadczeni zabójcy, a nie członkowie grupy przestępczej?
„Muszę natychmiast pogadać o tym z Waldkiem. Może warto zbadać, czy sprawy włamania i zabójstwa nie są ze sobą powiązane?” - pomyślał Meyer i już zamierzał wykręcać numer domowy do podinspektora, kiedy usłyszał bicie miejskiego zegara. Szybkim krokiem ruszył do samochodu. Jechał jak automat, tak był pochłonięty rozmyślaniem. Kiedy przekręcał klucz w zamku swojego pustego, niewykończonego wciąż domu, poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Położył się tak jak stał, w ubraniu. Ściągnął jedynie buty i marynarkę. Do snu kołysały go urywki przepływających myśli - nieprawdopodobnych olśnień i kapitalnych pomysłów, dzięki którym to śledztwo wydawało się dziecinnie proste. Zanim całkiem wpadł w objęcia Morfeusza, na moment dostrzegł jeszcze sylwetkę Weroniki Rudy i jej miedziane włosy, które rozwiewał wiatr. Uśmiechnął się. Zbliżała się ku niemu niczym bogini. Uniesione kąciki ust po chwili jednak zamarły w sztucznym grymasie, a włosy zapłonęły czerwonym ogniem.