Meyer słuchał tego wszystkiego ze spokojem, jakby mówiła o pogodzie. Tak naprawdę analizował każdy podawany przez nią szczegół. Interesował go zwłaszcza sposób przekazywania informacji. Zastanawiał się nad celem, jaki przyświecał lekarce. Kiedy skończyła, uprzedził ją:
- Jeszcze przez kilka dni wejście do kamienicy będzie opieczętowane przez policję. Na razie nie powinna pani tam wchodzić. Sprawa jest zbyt świeża. I radzę nie udzielać żadnych wywiadów. To dla dobra śledztwa.
- Ależ oczywiście.
- Aha, jeszcze jedno - zawahał się i zablefował.
- Dlaczego dala pani Johannowi klucze?
Elwira odparła bez zająknięcia.
- Miał jakąś sprzeczkę z Bobikiem. Zaproponowałam, żeby przenocował w gabinecie. Ponieważ wstawał wcześnie rano, pozwoliłam mu zabrać klucze ze sobą.
- Pamięta pani, kiedy to było?
Elwira zamyśliła się. - Dokładnej daty nie podam... Jakieś cztery miesiące temu.
- Nigdy więcej nie nocował w pani gabinecie?
- Nie.
- Dlaczego nie zażądała pani zwrotu kluczy.
- Po co? - wzruszyła ramionami Elwira. - Miałam zapasowe.
- Jest pani pewna?
- Tak, prawdopodobnie nadal są w naszym mieszkaniu. A jaki to ma związek ze sprawą? - zaniepokoiła się.
- Ile było zapasowych kompletów?
Kobieta skupiła się. Czuła, że to podchwytliwe pytanie. Nie wiedziała, jak wybrnąć.
- Nie pamiętam...
- Ile było kompletów kluczy? - powtórzył Meyer.
- Do kamienicy, domu i gabinetu.
- Trzy - odrzekła niepewnie. - Chyba trzy. Jeden miałam ja, drugi Michał i trzeci - rezerwowy, który dałam Johannowi.
- Przez ostatni miesiąc przed śmiercią Schmidta mąż miał jakiś problem, by się dostać do kamienicy? - drążył uparcie profiler.
- Pan coś sugeruje? Nie bardzo rozumiem - znów jej ręce powędrowały w kierunku apaszki. Jakby chciała ją rozwiązać. Zamiast tego rozsunęła fałdy chustki, ale tak, by nie odsłonić ani kawałka szyi. Meyer wpatrywał się w nią w oczekiwaniu.
- Prowadzicie państwo różny tryb życia. Mąż zajmuje się dzieckiem. Rzadko jednocześnie wychodziliście i wracaliście. Pytam więc raz jeszcze: czy mąż miał jakikolwiek kłopot, by dostać się do domu.
- Nie - szepnęła Elwira.
- I nie zgubił kluczy?
- Nic o tym nie wiem.
- Nie pożyczał ich od pani?
- Może raz czy dwa. Ale miał swoje. Chyba tak...
- Nie szukał zapasowego kompletu? Nie pytał, co się z nimi stało?
Elwira była blada. Kręciła tylko przecząco głową.
- To chyba jakieś nieporozumienie - zaśmiała się nerwowo. - Chyba nie wiedział, że zapasowy komplet jest u Schmidta... Wie pan, on nie interesował się tym zbytnio - wikłała się coraz bardziej. By dać sobie trochę czasu, postanowiła zapalić. Nerwowo szukała w torebce zapalniczki. Nagle torebka upadła na podłogę, a kiedy kobieta sięgała po nią, apaszka odsłoniła szyję i dostrzegł zaczerwienienie. Już wcześniej nurtowało go, co kobieta ukrywa pod tą chustką. Teraz aż skręcało go, by poprosić ją, żeby zdjęła ten kawałek jedwabiu z szyi. Zamiast tego jednak bacznie obserwował jej ruchy. Była bardzo zdenerwowana. Miał ją w garści. I choć wiedział, że powinien już wychodzić, jeśli chce cokolwiek załatwić w Siewierzu, nie mógł się powstrzymać i pytał dalej.
- To mąż znalazł tę kamienicę?
- Tak. Dzięki jego informacjom kupiłam ją za naprawdę okazyjne pieniądze - odetchnęła z ulgą, że zmienił na chwilę temat.
- Można spytać za ile?
- Milion dwieście.
- Złotych?
Kiwnęła głową. - No chyba nie dolarów...
Meyer zagwizdał. - Rozumiem, że to dobra lokata kapitału.
Lekarka uśmiechnęła się.
- To był naprawdę łut szczęścia. Sama nie wiem, jak to się udało. Pan Zylber, z ramienia miasta administrujący kamienicami przy Stawowej, w niecały miesiąc załatwił wszystkie formalności z trójką spadkobierców. Jedna z nich - Marion Kasaar, ponoć była gwiazda filmowa, mieszka w Berlinie. Dla niej ta scheda była jedynie kłopotem, bo przy okazji każdego remontu elewacji czy dachu musiała przyjeżdżać do Polski. Drugi z nich - pan Zbigniew Zorza ma warsztat samochodowy, a trzecia dziedziczka - Ewelina Jeziorek zamierza wyjechać ze Śląska za mężem. Pani Kasaar była zadowolona, że pozbędzie się kłopotu, tej ostatniej dwójce zależało na żywej gotówce. Za odpowiednią opłatą pan Zylber wszystko dla nas załatwił. Mieliśmy ogromne szczęście. Proszę sobie wyobrazić, że zaledwie trzy miesiące później dwie neobaro- kowe kamienice, przylegające do mojej, przejęli bracia Lipscy i zaczęli tam gruntowny remont. Nie wiem, czy pan pamięta, jak wyglądały te budynki, zanim obok nas stanął hotel. To były rudery. Nasza była w najlepszym stanie. Mieszkali w niej ludzie! W tej chwili wartość tej kamienicy jest dwu- albo i trzykrotnie wyższa.
- To rzeczywiście wielkie szczęście. I ciekawy zbieg okoliczności. A jeśli można spytać, skąd pani miała taką kwotę? - zainteresował się profiler. Dla niego milion złotych było kwotą całkowicie abstrakcyjną.
- Większość pieniędzy pożyczyłam od pierwszego męża. Jest biznesmenem. Prowadzi sieć dystrybucyjną lodówek i zamrażarek dla gastronomii. Ma w Polsce wyłączność na kilka wiodących marek. W dzisiejszych czasach lodówki w restauracjach i sklepach muszą być wymieniane co cztery lata. Wymóg Unii Europejskiej. Jak pan widzi, taki biznes to prawdziwa żyła złota. W związku z tym mój były mąż nie robi już właściwie nic. Kontroluje jedynie, by rada nadzorcza go nie okradała.
- Skoro cena kamienicy na Stawowej była tak atrakcyjna, to dlaczego pani były mąż sam tego nie kupił?
- Artur nie chciał się w to bawić. Ma dość pieniędzy. Chce mieć święty spokój, korzystać z życia. Poza tym koszt kamienicy to jedno, a drugie to remont, który zresztą też pochłonie fortunę. Przy najmniejszej przeróbce trzeba się zwracać do miasta o zgodę. Nawet w przypadku wymiany instalacji elektrycznej. O odrestaurowaniu elewacji, zabytkowych kopułach, lukarnach czy iglicy, nie wspominając. Sama nigdy nie wpadłabym na taki pomysł. Ale Michał miał obsesję na punkcie tego budynku. Nie wiem dlaczego. A zresztą on to wszystko tak wspaniale czuł - wyjaśniła.
- Nie przeszkadzało mu to, że bierze pani milion złotych od byłego męża?
- Dwa miliony.
Meyer aż się zapowietrzył. Kobieta mówiła o dwóch milionach jak on o pożyczce 200 złotych od Szerszenia.
- To tym bardziej.
- Proszę pamiętać, że Michał jest artystą. Inaczej postrzega świat niż my, zwykli śmiertelnicy. Jest ponad materialne problemy. Jego umysł zajmują zdecydowanie wyższe sprawy.
Lekarka mówiła z egzaltacją, jakby nie dostrzegała śmieszności własnej wypowiedzi. Meyer żałował, że obok nie ma Szerszenia. Już słyszał jego gromki śmiech i uszczypliwy komentarz. - Jak pan się domyśla, ci dwaj panowie nie przepadają za sobą - ciągnęła lekarka. - To dlatego cała operacja była na mnie. W razie czego to ja musiałabym spłacić męża. Wszystkie prawa należą do mnie. Jestem jedyną właścicielką Kaiserhofu. Jeśli mam być szczera, Michał był trochę zły z tego powodu, lecz nie mogłam podpisać umowy pożyczki na innych warunkach. Poniatowski nigdy by się nie zgodził.
- Czyli pani ma bardzo dobre relacje z byłym mężem?
- No, tak... - Elwira zawahała się. - Po latach walki z nim stwierdziłam, że muszę mu wybaczyć i żyć dalej.
- Jakiej walki?
- To melodramat, nie wiem, czy pana zainteresuje... - krygowała się.
Zachęcił ją ruchem ręki. Elwira z miną cierpiętnicy zaczęła relacjonować:
- Wbrew temu, co można sądzić, że zostawiłam męża dla dwa razy młodszego przystojniaka, to on pierwszy mnie zdradził. Klasyka, niebrzydka sekretarka. Nic nie zauważyłam. Zajmowałam się karierą naukową, pracowałam wtedy w Katedrze Zdrowia Psychicznego i Więzi Międzyludzkich w Śląskiej Akademii Medycznej. Dowiedziałam się o wszystkim, dopiero kiedy ona zaszła w ciążę. Ja wtedy dzieci mieć nie chciałam. Mąż poprosił o rozwód, ale ja nie zamierzałam się zgodzić. Żądałam orzeczenia winy z jego strony. To oznaczałoby dla niego niekorzystny podział majątku. Oczywiście nie chciał tracić ani grosza. Tak więc żyliśmy w fikcyjnym związku ponad rok. On na górze, ja na dole. Czekaliśmy, aż ten pat sam się rozwiąże. I tak się stało. Poznałam Michała. Z wykształcenia jest informatykiem, skończył jakieś dwuletnie studium. Przychodził do firmy męża naprawiać sprzęt. Zakochałam się. Zaczęliśmy romansować. Mąż wynajął detektywa i zagroził użyciem zgromadzonych materiałów w sądzie. I tak poszliśmy na ugodę, rozwiedliśmy się polubownie. To, że pożyczył mi te pieniądze, było trochę - jak pan widzi - odkupieniem win, może zatkaniem mi ust. Płacę mu zresztą stosowne odsetki. Nie stracił na tym geszefcie. Michał zaś nigdy nie mieszał się do moich spraw finansowych. Od początku był na straconej pozycji.
- Dlaczego? - zainteresował się psycholog.
- To ja przez całe lata go utrzymywałam. Dzięki mnie został kimś, ze zwykłego informatyka przeistoczył się w artystę. Mógł sobie na to pozwolić jedynie przy mnie. Żył jak chciał, robił, co chciał. Mógł realizować swoje pasje. A ja szczerze go w tym wspierałam.
„Był twoim utrzymankiem”, pomyślał Meyer. Na głos powiedział jednak coś innego:
- Ale chyba odczuwał frustrację, że nie mógł dać pani tak wielkiej kwoty?
- O nie, on jest zupełnie pozbawiony takiej, pan wybaczy, samczej ambicji - żachnęła się Poniatowska. - Pieniądze mają dla niego wartość jedynie wymienną.
- Jak dla większości z nas - zdecydował się wtrącić Meyer.
Lekarka jednak nie dostrzegła sarkazmu w jego głosie.
- Nieważne, po prostu Michał nie mieszał się w moje finansowe sprawy. W tych kwestiach mój mąż, przyznaję, jest zupełnie nieżyciowy. Choć nie ukrywam, że odkąd poznałam Johanna, trochę mi to przeszkadzało. W każdym razie Michał całą uwagę i kreatywność wkładał w plan odrestaurowania tego pięknego budynku. Kochał to. Jego plan przywrócenia świetności tej kamienicy był naprawdę obłędny.
- Rozumiem - odrzekł Meyer.
- To już wszystko? - Poniatowska wstała. - Czy mogę iść do domu?
- Sama pani nie wyjdzie. Proszę za mną.
Ruszyli długim, szarym korytarzem, z dziesiątkami drzwi oraz tablicami, na których wieszano ogłoszenia o poszukiwanych niebezpiecznych sprawcach oraz zawiadomienia o szkoleniach czy policyjnych imprezach. Takich korytarzy w katowickiej komendzie były dziesiątki. Istny labirynt. Każdy zakończony wielkim oknem z dziwacznymi, metalowymi kratami. Przez te okna widać było panoramę miasta. Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach swoją świetność miała dawno za sobą. Zjechali windą na parter i skierowali się do wyjścia.
Kiedy lekarka poczuła się już wolna i uznała, że nie musi się kontrolować, przygarbiła się, a skóra na jej twarzy sprawiała wrażenie wiotkiej, o niezdrowym żółtym odcieniu pergaminu.
- Tak przy okazji - zagaił Meyer. - Czy pani mąż jest Polakiem? Ma takie cudzoziemskie nazwisko i aparycję.
- Tak - uśmiechnęła się lekarka. - To znaczy jest stuprocentowym Polakiem. Pochodzi z Waplewa, małej miejscowości na Suwalszczyźnie. Zmienił nazwisko, kiedy zaczął być artystą. Jako informatyk miał inne. Kiedy go poznałam, nazywał się Łopata. Michał Łopata. Sam pan widzi, że nie pasowało to do image’u artysty, wziętego stylisty wnętrz. Mogło być źle odebrane przez lokalną cyganerię. Kiedy braliśmy ślub, przyjęłam już jego nowe nazwisko, bardziej atrakcyjne - Douglas. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat takie wybrał.
Meyer spojrzał na nią i zastanowił się, dlaczego szydzi z męża. Czy zrobiła to świadomie? Czy możliwość swobodnego opuszczenia komendy tak ją rozluźniła, że na chwilę zaniechała samokontroli?
Na pożegnanie Elwira Poniatowska podała mu dłoń jak do całowania. Udał, że nie zrozumiał gestu. Uścisnął ją po męsku i zawrócił. Chciał jak najszybciej znowu znaleźć się w pokoju przesłuchań, by zabrać swój dyktafon i dokumenty. Kiedy lekarka została sama, z ulgą ściągnęła z szyi chustkę i zaczęła stawiać kołnierzyk sukienki.
- Pani Elwiro - usłyszała za plecami. Meyer stał tuż za nią. Odwróciła się gwałtownie. Wtedy na jej szyi dostrzegł podłużną szramę, jakby zadrapanie od pazura. Rana była podpuchnięta i zaczerwieniona wokół. Nie wyglądała na świeżą, raczej sprzed dwóch-trzech dni, była podgojona. Kobieta zorientowała się, że psycholog dostrzegł to, co tak skrzętnie cały czas ukrywała.
- Proszę nie opuszczać miasta. Nigdzie nie wyjeżdżać do odwołania. I być pod telefonem - powiedział.
Skinęła głową i pośpiesznie ruszyła w kierunku drzwi. Stal jeszcze chwilę, wpatrując się w jej znikającą sylwetkę. Z kim szamotała się ta damulka? - w drodze na górę myślał o zadrapaniu na szyi oraz siniaku na udzie. Kto ją tak załatwił?
- Ale nasmrodziła - usłyszał od policjanta, który przygotowywał się do kolejnego przesłuchania.
Meyer chwycił swój dyktafon, papiery i wizytówkę lekarki, na której złotymi literami wypisane było jej nazwisko, po czym spojrzał pytająco na kolegę.
- Wylała na siebie chyba całą butelkę perfum. Chciała cię uwieść - pośpieszył z wyjaśnieniem policjant i zaśmiał się. - Bidula nie wie, że na naszego psychologa takie sztuczki nie działają.
Meyer odwzajemnił uśmiech. Wyszedł z pokoju zatopiony w myślach. Jak to możliwe, by zrozpaczona kobieta pamiętała, by zabrać do torebki perfumy i użyć ich przed przesłuchaniem? Czy faktycznie była tak zrozpaczona, jak starała się wszystkich przekonać?
Meyer aż się rozpromienił, kiedy oficer dyżurny wyciągnął spod blatu przesyłkę od Anki. Minęła 17.30, większość pracowników opuściła budynek. W poczekalni nie było nikogo, więc funkcjonariusz z zaciekawieniem obserwował profilera, który natychmiast, nie przejmując się wścibskim spojrzeniem dyżurnego, zaczął przeglądać zawartość torby. Dokładnie sprawdził plik papierów w foliowej koszulce. Anka spisała się na medal. Nie zapomniała o karcie pojazdu jego świętej pamięci passata. Przywiozła mu też czyste ubranie na zmianę i wygodne mokasyny. Profiler postanowił buty zmienić natychmiast. Chwycił torbę i ruszył w stronę hallu, by usiąść na jednym z plastikowych krzesełek dla oczekujących i wreszcie zdjąć znienawidzone lakierki, które wpijały mu się w stopy. Kiedy przechodził obok drzwi wejściowych komendy, które dzięki czujnikom fotokomórki automatycznie się rozsunęły, dostrzegł stojące u podnóża schodów nowiutkie auto.
- Już bliżej się nie dało - mruknął pod nosem. Rzeczywiście samochód był zaparkowany tak, jakby kierowca zamierzał wspiąć się nim schodami do wnętrza komendy, lecz tylko z sobie znanych przyczyn zrezygnował z tego pomysłu.
- Jaki palant przyjechał tą landrynką? - zaśmiał się w głos.
Oficer dyżurny zawtórował mu głośnym rechotem: - Może bał się, że ktoś go nie zauważy - dorzucił, podpierając się pod boki i bacznie przypatrując profilerowi.
- W takim kolorze? Chyba musiałby być ślepy - odrzekł Meyer.
Barwa auta stojącego na podjeździe komendy była wyjątkowo słodkim odcieniem różu. Jego perfekcyjnie wypolerowana karoseria błyszczała w popołudniowym słońcu. Samochód sprawiał wrażenie szerszego niż dłuższego, prawie nie miał bagażnika i był wyposażony w szeroko rozstawione wielkie reflektory - wszystko to nasuwało skojarzenie z lateksową żabą sporych rozmiarów w kolorze pink.
- W życiu nie wsiadłbym do takiego wozu - oświadczył Meyer i skrzywił się ze wstrętem. - Choćby mi płacili...
- E tam, panie nadkomisarzu. Nigdy nie mów nigdy - pokiwał palcem oficer dyżurny. - Ja to bym go wypróbował. Przecież to jeden z najnowszych kabriolecików Nissana - Pink Miera CC. Połowa chłopaków z kryminalnego i miejskiego już go oglądała. Byli nawet z ABW. Robili zakłady, do kogo należy...
- Nie dziwię się - mruknął Meyer, skupiając się teraz wyłącznie na zmianie butów. Kiedy jego stopy poczuły wreszcie błogosławioną wolność, jeszcze raz przejrzał torbę.
-A kluczyki do wozu? - zwrócił się do dyżurnego. Przez moment przemknęło mu przez głowę, że Anka w ostatniej chwili zmieniła zdanie i w zemście nie pożyczy mu tego cholernego auta. Byłaby do tego zdolna. Pamiętał, co wyczyniała, kiedy się rozwodzili. „Może znów jej odbiło” - pomyślał. Kiedy zapytał, czy pożyczy mu auto, stawiała opór, jakby to był jakiś skarb, a nie dwudziestoletni Sunny po przejściach, którego wartość podwajała się po zatankowaniu pełnego baku. „Jeśli wykręciła mi taki numer, pożałuje” - zaperzył się. Wtedy dyżurny zrobił gest, jakby dopiero sobie przypomniał o jakimś mało istotnym szczególe.
-A tak - dyżurny złożył usta w ciup. Meyer odetchnął z ulgą. Wszystko gra, pomyślał. Kiedy jednak funkcjonariusz położył na blacie kluczyki i powoli przesuwał je pod szklanym otworem w szybie, profiler zmarszczył brwi.
- To nie te - syknął.
Kluczyki miały wprawdzie napis i logo nissana, lecz były jakieś inne, nowoczesne, o obłych kształtach. Nie mogły pasować do staruszka Sunny’ego. Zwłaszcza że oprócz głównego klucza ktoś przywiesił do kompletu dwa małe kluczyki, pilota do centralnego zamka oraz alarmu, a także infantylne plastikowe serduszko. Meyer był przekonany, że funkcjonariusz się pomylił i wydał mu nie te klucze, co trzeba.
Oficer dyżurny jednak pewnym gestem przesunął je w kierunku psychologa.
- To nie moje - upierał się Meyer.
Kluczyki znów znalazły się po stronie dyżurnego. Wtedy funkcjonariusz wstał, wyszedł z dyżurki i włożył je zdziwionemu profilerowi do rąk.
- Co to ma być? - wkurzył się Hubert. Nie rozumiał, dlaczego dyżurny uparcie wciska mu nie jego klucze. Przemknęło mu przez głowę, że może robi sobie z niego żarty - podmienił kluczyki, a na dodatek przywiesił do nich kiczowatą ozdobę. Chciał spytać: „Kurwa, co jest grane?”, ale opanował się i zdobył na rzeczowy ton: - Gdzie Anka zaparkowała?
- To, panie nadkomisarzu, chyba są kluczyczki do pana nowej bryczki - oświadczył dyżurny, z trudem opanowując śmiech. Meyer spojrzał na niego wilkiem. Podniósł klucze do góry, jakby trzymał w rękach martwego gza czy karalucha, obejrzał je dokładnie i nie czekając na odpowiedź, podszedł do okna. Rozpaczliwie wypatrywał granatowego kanciaka. Ale niczego podobnego nie było w zasięgu jego wzroku. Naprzeciw niego stała tylko ta różowa karykatura samochodu. Hubert czuł, że zaczynają go piec uszy. Kiedy ponownie odwrócił się w kierunku dyżurki, napotkał rozbawione spojrzenie dyżurnego.
- Jeszcze pan nie widzi, nadkomisarzu? - oficer wskazał Pink Nissana Mierę CC zaparkowaną u podnóża komendy. - Tutaj stoi, na puzzlach[5].
I tylko na tyle starczyło mu powagi. Policjant zaniósł się gromkim śmiechem. Hubert spojrzał na różowe zjawisko, po czym zerknął na ozdobę przy kluczykach. Wszystko się zgadzało. Na kluczu i włączniku alarmu wyraźnie było napisane: nissan. Plastikowe serduszko jednoznacznie wskazywało, że auto należy do kobiety. Jego kolor też. Tak, wszystko się zgadzało. Anka była w końcu kobietą. I miała za męża dentystę. Skrzywił się, jakby rozgryzł garść ziarenek pieprzu. Chwycił torbę, starając się nie napotkać wzroku dyżurnego, który z trudem opanowując „głupawkę”, zszedł do połowy schodów przed komendą. Meyer wybrał w komórce numer Anki.
„Pewnie uważasz, że to bardzo śmieszne. Taki zajebisty kawał. Naprawdę, jajcara z ciebie” - szydził w myślach. I zamierzał jej to wszystko zaraz wyrzucić. Zamiast niej powitał go głos dentysty nagrany na skrzynce. „Tu automatyczna sekretarka Anny Lewandowskiej. Pani Ania nie może teraz odebrać telefonu, gdyż jest bardzo zajęta. Proszę zostawić wiadomość, pani Ania oddzwoni w późniejszym terminie lub proszę spróbować później. Na razie! Pa!”. Meyer ze złością nacisnął czerwony przycisk i spróbował jeszcze raz. To samo: spróbować później, spróbować później... Pa! Pa! Pa!
- Ty, Anka - za trzecim razem postanowił się jednak nagrać. - Dzięki za pomoc, ale... - zawahał się na dłuższą chwilę, po czym podniósł głos. - To różowe tutaj... Co to, kurwa, jest?! Gdzie jest twój wóz? Jeśli myślisz, że to jest śmieszne... - nagrywanie przerwało długie „pik”.
Zerknął na wyświetlacz. Połączenie zostało przerwane, przekroczył czas nagrywania wiadomości. Westchnął ciężko i z nieufnością zbliżył się do luksusowjej mydelniczki. Rozejrzał się czujnie wokół, jakby obawiał się, że ktoś może go zauważyć, po czym kliknął centralny zamek i szybko wsiadł do wozu. Kiedy znalazł się wewnątrz, poczuł się bezpieczniej. Zdziwił się, bo było tam zaskakująco dużo miejsca. Maksymalnie odsunął przednie siedzenie i z ulgą wyciągnął nogi. Dopasował sobie lusterka, sprawdził działanie spryskiwaczy i świateł. Otworzył skrytkę - wewnątrz znalazł plik dokumentów, mapy, jakieś instrukcje i książkę serwisową. Wszystko ułożone pedantycznie, według wielkości.
Auto lśniło czystością i pachniało zapachem „new car”, który dyndał na lusterku wstecznym. Mimo to poczuł się jak w Kingsajzie. Nic nieznaczący przegrany mały człowieczek, który tylko na chwilę uciekł z Szuflandii.
- Chciałbym coś ci wyznać, różowa landryno - zwrócił się do auta. Modulował głos, skutecznie udając piskliwy tembr Anki, kiedy jej na czymś bardzo zależało.
- Nigdy tego nikomu nie mówiłem. Jestem... jestem... - wybuchnął udawanym płaczem - krasnoludkiem.
Spojrzał we wsteczne lusterko i już normalnym głosem powiedział do siebie: - Klasyczny szok powypadkowy. Reminiscencje mogą pojawiać się jeszcze przez kilka najbliższych dni. Dlatego muszę je zminimalizować nieznaczną dawką nikotyny.
Otworzył okno i bez skrupułów wyciągnął z kieszeni papierosy oraz zapalniczkę. Dał pstryczka w sam środek dyndającej na wstecznym lusterku tekturowej choinki, wyobrażając sobie, że to nos dentysty, i z rozkoszą zaciągnął się dymem. Słońce świeciło mu w twarz, ale nie odgiął osłony. Ciepło zwielokrotnione przez przednią szybę auta miło rozgrzewało jego policzki. Na chwilę przymknął więc oczy i napawał się tym stanem. Czuł, że odzyskuje siły. Kiedy otworzył oczy z postanowieniem, że za chwilę ruszy do Siewierza, słońce na moment go oślepiło. Kiedy zyskał ponownie ostrość widzenia, na alejce wzdłuż komendy dostrzegł kobietę zmierzającą wprost na niego. Meyer od razu rozpoznał energicznego rudzielca. Prokurator Weronika Rudy była inaczej ubrana niż rano, kiedy się poznali. Widać po wizycie na Stawowej pojechała do domu przebrać się w służbowy uniform prokuratora. Granatowy kostium, składający się z krótkiej, dopasowanej marynarki oraz ołówkowej spódnicy, nadawał jej sylwetce kształt klepsydry. Ramiona poszerzone przez poduszki były niemal tej samej szerokości co biodra kobiety. Pod żakietem miała białą bluzkę ze stójką. Widział jej zgrabne nogi, wydłużone niebotycznymi obcasami. Na nosie miała przeciwsłoneczne okulary o klasycznym kształcie Wayfarer Ray Ban, takie jakie nosiła Audrey Hepburn w filmie „Śniadanie u Tiffany’ego”. Miedziane włosy związane w ciasny kucyk poruszały się w rytmie jej roztańczonych bioder - to w prawą, to w lewą stronę. Meyer nagle uświadomił sobie, że prokuratorka zaraz dostrzeże go w tym różowym aucie. „Chyba spalę się ze wstydu”, przeraził się. Aż zakrztusił się dymem i zaczął głośno kasłać. Chwycił ścierkę do wycierania szyb ze schowka w drzwiach. Rudy szła szybko, równym wojskowym krokiem. Była zamyślona. Wydawało się, że nie widzi nikogo i niczego wokół. Kiedy stanęła u podnóża schodów prowadzących do bocznego wejścia do budynku, gdzie mieściła się komenda miejska, profiler przestał oddychać. - No wejdź tam. Wejdź! Proszę, błagam - powtarzał jak mantrę. Ale kobieta zatrzymała się tam tylko na chwilę, podniosła stopę i dokładnie obejrzała obcas buta. Kiedy stwierdziła, że wszystko w porządku, ponowiła marsz. Wyminęła miejską komendę i wyraźnie zmierzała do głównego wejścia, czyli wprost na różową micrę i Meyera. Mężczyzna czuł, że robi mu się gorąco. Wiedział, że kiedy kobieta zbliży się do schodów, na pewno rozpozna, kto siedzi wewnątrz auta. Przeraził się. Przez głowę przelatywały mu myśli. „Odwrócę głowę - nie, to nic nie da. Udam, że szukam czegoś na tylnym siedzeniu - też nie, zorientuje się, że to ja, i jeszcze sobie pomyśli, że jej unikam. A może wysiąść i przywitać się, jak gdyby nigdy nic, jakby to było takie normalne auto? Nie! Nigdy!” Czasu było coraz mniej. Weronika była tuż-tuż. Nie miał wyjścia. Pochylił głowę i schował ją między nogi, niczym struś w piasek. Czuł, że drętwieje, lecz nie odważył się podnieść przez długą chwilę. Czujnie nasłuchiwał. W pewnym momencie wydawało mu się, że stukot szpilek oddalił się. Odczekał jeszcze chwilę i powoli zaczął unosić głowę. Natychmiast ukrył ją ponownie. W bocznej szybie dostrzegł sylwetkę prokuratorki od biustu do bioder. Stała obok landrynkowej micry. Jej głowa znajdowała się ponad dachem samochodu. Meyer odetchnął z ulgą. „Nie zauważyła mnie” - ucieszył się. Podniósł nieco głowę. Werka rozpięła żakiet, jej śnieżnobiała bluzka nie sięgała do pasa, mógł więc ze swojej „żabiej perspektywy” wpatrywać się w wąski fragment jej nagiego ciała. Jest wąska w talii, zarejestrował. Po chwili niepokój wrócił. Nie rozumiał, dlaczego kobieta tak długo stoi koło samochodu, bał się, że za chwilę zapuka w szybę. Uzmysłowił też sobie, że nie widzi jej rąk, za to słyszy jakieś chrobotanie na dachu. Wreszcie odwróciła się i powoli zaczęła wchodzić na schody prowadzące do komendy. Meyer mógł się wyprostować. Nie przestając wpatrywać się w plecy prokuratorio, z ulgą zapalił kolejnego papierosa. Kiedy zobaczył, jak przykłada komórkę do ucha, pojął, co zatrzymało ją przy jego samochodzie. Po prostu położyła na dachu torebkę i szukała w niej telefonu. Nagle Weronika odwróciła się i zaczęła schodzić po stopniach. Znów się pochylił. Jednak nie na tyle nisko, by nie widzieć jej twarzy, którą wykrzywił grymas złości. Nie patrzyła ani na auto, ani na niego. Słuchała tego, co mówiła osoba po drugiej stronie słuchawki. Po pokonaniu kilku stopni, ze złością nacisnęła przycisk w telefonie, wrzuciła komórkę do torebki i zawróciła ku drzwiom do komendy. Meyer użył dźwigni przesuwającej oparcie do pozycji półleżącej, rozparł się wygodnie i wtedy zobaczył na tapicer- ce okrągłą dziureczkę, którą wypalił rozżarzonym papierosem. Na wycieraczce zaś leżał nadwęglony niedopałek czerwonego marlboro.