Strumień światła przenikał przez szparę między aksamitnymi kotarami, niczym cienka wskazówka, której końcówka dotykała blatu stołu i topiła się w filiżance. Barczysty mężczyzna siedział w dziwnej pozie na krześle, tyłem do drzwi, Jakby zasnął, wpatrując się w okno. Głowę miał przekrzywioną na lewy bok. Na stole obok stały filiżanki na spodkach. Wyglądało, jakby najpierw wypił kawę, a potem niechlujnie rozchlapał fusy na obrus. Może przed zaśnięciem zamyślił się i czegoś oczekiwał? Ale przecież nie mógł wpatrywać się w drobinki kurzu, wirujące w blasku majowego poranka, i widzieć, że w tym jedynym momencie do złudzenia przypominają drogocenny pył. Kiedy podinspektor Waldemar Szerszeń rozsunął kotary, spostrzegł, że mężczyzna zachowuje prostą pozycję, ponieważ jest przytwierdzony do krzesła taśmą pakową. Twarz siedzącego była sina od uderzeń. Usta miał zakneblowane. Szyję denata rozdzierała rozległa rana Podinspektor był prawie pewien, że to poderżnięcie gardła było przyczyną zgonu i głównym powodem wykrwawienia się denata. Jajecznica na boczku i parówki po wie- deńsku, które policjant zjadł rano, podeszły mu do gardła.
Pracował w tej branży od 23 lat, mimo to odwrócił wzrok od ciała mężczyzny i próbował opanować odruch wymiotny. Było to trudne, zważywszy, że powodował go nie widok zwłok, lecz unoszący się w pokoju zapach rozkładającego się ludzkiego ciała.
Promienie słońca, które po odsłonięciu welurowych zasłon zalały pomieszczenie światłem, zdemaskowały też fusy z kawy. Okazało się, że to zakrzepła krew. Była nie tylko na obrusie, ale też na podłodze, ścianach, dywanie, książkach i papierach, które walały się wszędzie. Sprawca zabójstwa nie próbował zacierać śladów walki.
Podinspektor Szerszeń poprawił lateksowe rękawiczki, zerknął na ciało zwalistego mężczyzny, który siedział wyprostowany na stylowym krześle z wysokim oparciem, i pomyślał, że tak kończą ci, którzy zadali się z nieodpowiednimi ludźmi. Przeszedł się po pokoju urządzonym w stylu kolonialnym, po czym dal znak technikowi, że może wykonywać swoją pracę. Kiedy ten w skupieniu nakładał preparaty i zbierał ślady, jeszcze raz podszedł do łukowatego okna. Obok stała zabytkowa lampa z abażurem, która mimo poranka wciąż była zapalona. Podinspektor wyjrzał przez duże balkonowe okno i przyjrzał się ludziom śpieszącym do pracy po majowym weekendzie.
- Można już otworzyć - powiedział Jacek, specjalista zabezpieczający linie papilarne. - Nic na nich nie znalazłem.
Szerszeń szybko przekręcił klamkę, rozłożył podwójne łukowate skrzydła i głęboko zaczerpnął świeżego powietrza. Wiedział, że jeszcze przez wiele godzin będzie czuł ten trupi smród. Przy wejściu do mieszkania, już zabezpieczonym, jeden z policjantów przesłuchiwał właśnie Elfrydę Hasiukową, jedyną lokatorkę kamienicy, która nie zdecydowała się na przeprowadzkę do bloku, choć miasto oferowało jej większe mieszkanie. Kobieta wciąż zajmowała dawną kwaterę na pierwszym piętrze. Miała grubo po sześćdziesiątce, wyglądała na gadatliwą, wścibską i chętnie współpracującą z organami ścigania. Szerszeń widział ją tylko przez chwilę, lecz był pewien, że powie więcej niż naprawdę wie, włącznie ze swoimi domysłami, garścią plotek, a potem jeszcze będzie to powtarzać przed kamerami telewizyjnymi i pozować fotoreporterom codziennych gazet, którzy za niespełna godzinę się tu pojawią.
- Jest prokurator - powiadomił go Marek, policyjny fotograf, po czym wrócił do składania sprzętu. Jedną ręką wkładał aparat fotograficzny do torby, a w drugiej trzymał chustkę, którą zasłaniał sobie usta i nos, chroniąc się w ten sposób przed upiornym smrodem. To był czwarty miesiąc pracy Marka. Chłopak jeszcze nie zdecydował, czy przenieść się do drogówki czy zostać na wikcie pionu kryminalnego. Bardziej skłaniał się ku drogówce - tam też potrzebują zdjęć. I choć roboty jest zdecydowanie więcej, można dorobić, zawiadamiając „hieny”, czyli telewizję i tabloidy. A jeśli nie zdążą przyjechać, zawsze jakieś fotki można im sprzedać. Tych tutaj nie - ząraz by stracił robotę. Poza tym współpraca z takimi typami jak Szerszeń nie była prosta ani przyjemna. Hardy młodzieniec czuł się jak popychadło, czego po latach szkoły nie miał ochoty znosić.
- A nagranie? - huknął na niego Szerszeń i wyciągnął z kieszeni kolejną wykałaczkę, którą wsadził między zęby. Miesiąc temu, pod naciskiem żony i zaprzyjaźnionego kardiologa, przestał palić. Odtąd był podenerwowany, wciąż musiał trzymać coś w rękach lub cokolwiek przeżuwać.
- Bateria się wyczerpała - rozłożył bezradnie ręce fotograf i wykrzywił twarz w odruchu obrzydzenia, bo fetor wbijał mu się w nozdrza. Liczył, że Szerszeń pozwoli mu odejść.
- To idź do kiosku. Albo weź, kurwa, z tego pilota, bo chyba się już nie przyda - podinspektor wskazał na wrak telewizora leżący na podłodze. - Chcę mieć z tego film, jasne? Dokumentacja to twoja działka. Jak to zrobisz, twoja rzecz.
Marek wzniósł oczy do sufitu. Mrucząc pod nosem przekleństwa, wyszedł szukać sklepu elektronicznego. Kiedy był już pewien, że Szerszeń go nie usłyszy, dodał na głos: - Takie paluszki to możesz sobie wkręcić w dupę, staruszku. Albo do kolejki swojego wnuka - zaśmiał się na głos.
- Na pewno nie do mojego sprzętu...
- Ja ci dam w dupę, szczeniaku - huknął mu za uchem Szerszeń i po ojcowsku wytargał go za ucho. - Aż ci bańka nosem pójdzie...
Marek zbiegł po schodach jak pershing.
- Miętusa? - dźwięk damskiego głosu nieco zaskoczył podinspektora. Odwrócił głowę i uśmiechnął się szeroko na widok kobiety, która bezgłośnie pojawiła się obok niego, niczym złodziej. Towarzyszył jej delikatny zapach mięty. Miedziane włosy miała ściągnięte gładko do tyłu. Szylkretowe okulary godne przemądrzałej nauczycielki i wyprostowana jak struna sylwetka sprawiały, że mimo atrakcyjności fizycznej wydawała się dość wredna.
- Cześć Wera, znowu się spóźniłaś - odpowiedział z wyrzutem Szerszeń.
- Jakie znowu? Ostatnio ty się spóźniłeś - odburknęła prokurator Weronika Rudy. - Byłam rano w Załężu. Spróbuj przebić się Gliwicką do centrum. Korek jak na Manhattanie. Czy wszyscy po weekendzie przypomnieli sobie, że mają samochody? Musiałam jeszcze wziąć dokumenty z prokuratury - podniosła do góry nowiutką teczkę z tektury. - Trochę zeszło. A zresztą ten tutaj raczej nie ucieknie...
- A co tam trafiłaś?
- Eee, ubój gospodarczy.
Szerszeń pokiwał głową ze zrozumieniem. Ta kolokwialna nazwa określała najczęściej spotykane zabójstwo, z jakim policjanci i prokuratorzy mieli do czynienia. Wynik przemocy domowej, kiedy to maltretowana żona zabija swojego wieloletniego oprawcę nożem do chleba, lub jatkę w melinie. Wykrycie winnego takiej zbrodni nie było trudne, ale według polskiego prawa prokurator musi uczestniczyć w każdych oględzinach zwłok, jeśli istnieje podejrzenie, że śmierć nastąpiła przy udziale osób trzecich.
- Ofiara miała półtora promila we krwi - dodała mimochodem. - A domniemany sprawca niewiele mniej...
- Dobra, wybaczam ci - uśmiechnął się pobłażliwie podinspektor. Już rozumiał, że to dlatego Werka ma podkrążone oczy, a na twarzy ani śladu makijażu. Wstała dziś bardzo wcześnie. Jak zwykle oszacował jej sylwetkę. Była w dopasowanych dżinsach, czarnych czółenkach na słupku i zamszowej marynarce, szytej po męsku i zdecydowanie za ciepłej, bo znów zapowiadał się prawdziwy upał. W tym roku właściwie nie było wiosny, niemal z dnia na dzień nadeszło lato.
„Dlaczego w dzisiejszych czasach takie urocze dziewczęta trafiają do tej branży?”, zastanawiał się za każdym razem, kiedy się spotykali na miejscu zdarzenia. Trzydziestopięcioletnia Weronika Rudy była młodym narybkiem śląskiej prokuratury, ale już zyskała opinię jednej z najbardziej obiecujących oskarżycielek. W ciągu niespełna dwóch lat pracy awansowała do „okręgówki[1]” i teraz zajmowała się śledztwami najcięższego kalibru. Choć podinspektora Szerszenia i Werkę dzieliła różnica wieku szesnastu lat, założyciel pierwszej sekcji Archiwum X[2]w Polsce i jeden z najlepszych psów gończych katowickich organów ścigania, w jej obecności wcale nie czuł się jak kandydat na emeryta. Przeciwnie. Zdecydowanie wolałby mieć z młodą prokuratorką relacje trochę inne niż ojcowskie. Tym bardziej że Werka nigdy nie dała po sobie poznać, że dzieciństwo spędzali w zupełnie innych czasach i bez skrupułów prowadziła z nim potyczki słowne, flirtowała, a kiedy trzeba było - potrafiła porządnie opieprzyć.
- Po co wyżywasz się na tym biednym Marku? - rzuciła. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Chyba rzeczywiście nie liczyła na odpowiedź, bo zaraz odeszła w kierunku denata i z zainteresowaniem godnym anatomopatologa[3]przyjrzała się jego ranie na szyi.
- Nie jego wina, że śmierdzi tu jak w trupiarni - dodała, odruchowo zasłaniając twarz.
- Teraz to nic. Ale jak tu wszedłem po ósmej, aż mi się cofnęło śniadanie mistrzów... - mruknął Szerszeń.
- Co? - Rudy nie zrozumiała. Dopiero po chwili skrzywiła się. - Aha, rozumiem.
Podinspektor jednak bardzo chciał ten wątek kontynuować.
- Śniadanie mistrzów. Kiełbasa z całego województwa. Najlepsze żydowskie lekarstwo na kaca: żarcie - wyjaśnił.
- Ale leczenie dzisiaj na marne, wszystko na nic - zasmucił się.
- Czyli dręczysz chłopaka, bo masz kaca i musiałeś przyjechać rano do roboty? - Weronika pokręciła głową z niedowierzaniem. - Rozumiem, że wy w policji macie falowe podejście do sprawy? - dodała z niesmakiem
- O nie - pokiwał jej palcem Szerszeń. - Co to, to nie! Ja mściwy nie jestem, moja panno. Tylko nie lubię pracować z idiotami.
Weronika milczała, lecz wyraz jej twarzy mówił: „Dobrze, dobrze, ja i tak wiem swoje”.
Werka milczała chwilę, nie wiedząc, jak zareagować. Wreszcie roześmiała się, ukazując białe, równe zęby z przerwą między jedynkami. Jej twarz natychmiast nabrała innego wyrazu. Była tak urocza, że Szerszeń aż pokraśniał z zadowolenia.
- A jednak wolałam, jak paliłeś - westchnęła prokura- torka i wyciągnęła w jego kierunku pudełko z cukierkami.
Szerszeń wygrzebał kilka miętusów i natychmiast załadował je do ust.
- Nie przeszadżaj sz tym szmrodem. I czak krótko leżał.
- Siedział - poprawiła go Werka.
- Sziedżał - powtórzył Szerszeń i głośno rozchrupał cukierki. Po chwili dodał: - Ze dwa dni. Tylko ten upał...
Rozejrzał się po pokoju. Większość ekipy kręciła się przed wejściem do mieszkania.
- Co to jest? Święto policji? - krzyknął do nich podinspektor. W pomieszczeniu natychmiast zaroiło się od policjantów.
- Ale bajzel - Weronika rozejrzała się wokół. Tylko poczekalnia dla pacjentów, kuchnia i osobisty gabinet lekarki nie nosiły śladów walki. Salon i odgrodzony od niego ścianą z kartongipsu przedpokój były niemal doszczętnie zdemolowane. Na ścianach brakowało obrazów, szuflady komód wraz z zawartością leżały na podłodze odwrócone dnem do góry, książki pozrzucane z półek, z niewielkiej sofy w salonie wyciągnięto pościel. Kiedy Werka podeszła do inkrustowanej gabloty z wiśniowego drewna, pod stopami usłyszała chrzęst. Spojrzała na dół i już wiedziała, co znajdowało się w gablocie. Na podłodze wokół mebla utworzył się dywanik z porcelanowych skorupek. Zerknęła na szklane drzwiczki szafki, które nie nosiły żadnych śladów uszkodzeń, i pomyślała, że intruz pewnie stał w tym samym miejscu co ona teraz i po prostu tłukł kolejne filiżanki, dzbanuszki, talerzyki. Dla samego faktu zniszczenia, tylko po to, by przestały istnieć. W tej kupce porcelanowej drobnicy dostrzegła ocalałą filiżankę Rosenthala w różany wzór. Zerknęła na denko - 1896 rok. Obejrzała ją pod słońce. Porcelana była cienka niczym papier. Poczuła złość na prymitywów, którzy bezceremonialnie wytłukli takie cacka.
- Masz fajki? - spytała Marka, który właśnie pojawił się obok niej. Fotograf, głośno sapiąc, odpakowywał z folii baterie, które udało mu się kupić dopiero w centrum handlowym, kilka przecznic od kamienicy.
Nie spieszył się. Spokojnie odstał swoje w kolejce do kasy, potem cierpliwie poczekał na wystawienie faktury. W tym czasie skoczył na hamburgera i frytki, a wreszcie spacerkiem, paląc papierosa, wrócił do kamienicy. Schody pokonywał jednak biegiem, by nie zmiażdżył go gniew podinspektora, gdyby ten zorientował się, że chłopak zrobił sobie samowolną przerwę.
- Poczęstujesz mnie? - zapytała Weronika, a kiedy nie reagował, dodała: - Widziałam, że paliłeś na ulicy.
Stanęła tak blisko niego, że fotograf ledwie łapał oddech. Speszony zdemaskowaniem, że tak naprawdę wcale się nie śpieszył, drżącymi dłońmi zaczął sprawdzać zawartość kieszeni. W końcu stwierdził, że zgubił całą paczkę papierosów i złotą zapalniczkę zippo. Wtedy poczuł, jak kobieta powoli wyciąga mu je z górnej kieszeni dżinsowej kurtki.
- Mogę? - spytała, trzymając paczkę w ręku, i przeciągnęła językiem po wydatnych wargach.
Fotograf oblał się sztubackim rumieńcem i skinął głową. Spojrzał przepraszająco na Szerszenia, który ubawiony sytuacją, nawet nie zbeształ go, że zbyt długo tych baterii szukał.
Na widok marki Cristal Weronika skrzywiła się, lecz wyjęła dwa papierosy - jednego zapaliła, a drugiego schowała do futerału na okulary. Nie wysiliła się na uprzejme „dziękuję”, kiwnęła tylko młodzieńcowi i odeszła do reszty ekipy. Zamieniła z policjantami kilka zdań, lakonicznie skwitowała kilka faktów i zmarszczyła brwi, kiedy podawali jej wyniki swoich działań. Szerszeń obserwował, jak wskazuje odbarwione prostokąty na ścianach, które jeszcze kilka dni temu niewątpliwie zdobiły obrazy. Lekarz sądowy podsunął jej do podpisania protokół. Weronika zamaszyście zożyła swój autograf, po czym wróciła do podinspektora. Teoretycznie powinna czuwać nad odpowiednim zabezpieczeniem wszelkich śladów i decydować, jakie czynności należy wykonać na miejscu zdarzenia, lecz znała Szerszenia i wiedziała, że tak doświadczony śledczy jak on, wie lepiej, co należy robić. Nietaktem byłoby wymądrzać się na jego terenie. Spokojna o stronę formalną, mogła zająć się tym, co lubiła najbardziej - analizą.
- Myślisz o tym samym co ja? - zapytała, wskazując puste miejsca po obrazach. Niedbałym gestem zdjęła marynarkę. Pod spodem miała białą bluzkę ze stójką, zapiętą po ostatni guzik. W trakcie ich rozmowy lewe ramiączko biustonosza uparcie opadało i Weronika wciąż je poprawiała. Na dodatek materiał bluzki był tak cienki, że prześwitywała przezeń koronka biustonosza. Szerszeń z łatwością wyobraził sobie objętość jej biustu.
- Teraz prawdopodobnie o czymś zupełnie innym... - odchrząknął. - No, ale powiedzmy, że myślę o tym czymś, co tli ci się w ręku.
- Palenie zabija, a ponieważ cię lubię, to cię nie poczęstuję. Poza tym nie mogę ryzykować gniewu twojej małżonki - uśmiechnęła się szeroko. Szerszeń przeniósł wzrok z jej biustu na twarz i przyjrzał się złotej mapie piegów na policzkach, półprzeźroczystym zielonym oczom i powiedział:
- Widzę, że wredne rude koty łażą w tej okolicy nie tylko nocą. No cóż, mały kotek też drapie.
- Ja natomiast myślałam o tym - ciągnęła Weronika - jak to się stało, że Johann Schmidt, potentat recyklingu, Niemiec polskiego pochodzenia, pojawił się niezauważony w kamienicy należącej do znawczyni seksualnych dewiacji Elwiry Marii Poniatowskiej-Douglas.
Wszystkie imiona i nazwiska pieczołowicie odczytała z protokołu, jakby była na sali sądowej i zamiast półprzezroczystej bluzki miała na sobie togę oskarżyciela.
- I to akurat w momencie, kiedy ktoś postanowił obrobić gabinet lekarki ze wszystkich cennych rzeczy - dokończyła.
- Mnie bardziej interesują te niedopałki, paluchy, które ma Jacek, i czy z tej juchy da się wycisnąć DNA klienta, który załatwił naszego szacownego śpiocha - odburknął Szerszeń. - Myślówkę zostawiam sobie na potem. Ale znajdziemy odpowiedzi na twoje pytania. Wszystko w swoim czasie. Zresztą rozwiązanie tej zagadki może być zaskakująco oczywiste. Może byli kochankami? To się przecież zdarza. Nie było między nimi tak dużej różnicy wieku - zawiesił głos.
Prokurator Rudy jakby nie dosłyszała.
- Ślady to jedno - kontynuowała. - Jacek na pewno coś ci wyłuska. Ja cię pytam teraz o hipotezy śledcze, a ty mi jak zwykle o seksie.
- Skoro mowa o seksie, to właścicielka tej hacjendy świetnie się na tym znała - odrzekł i podszedł do gabloty stojącej pomiędzy dużymi, stylowymi oknami. Wyciągnął dłoń, by chwycić jeden z ustawionych tam eksponatów, lecz zaraz ją cofnął.
- Czy to jest potrzebne do leczenia? - skrzywił się. Regał składał się z małych półeczek, na których umieszczono imponującą kolekcję różnej wielkości i kształtu penisów oraz figurek indyjskich, przedstawiających różnorakie pozycje z Kamasutry. Eksponaty były wykonane z różnych materiałów: drewna, alabastru, metalu, plastiku. Niektóre spośród nich wyglądały na rzeźby bądź figurki o antykwarycznej wartości, ale większość prawdopodobnie pochodziła z sex shopu.
- Może to jest sztuka, Waldek...? - wzruszyła ramionami prokuratorka. - A zresztą, kto mógł być pacjentem seksuologa? Ludzie, którzy mieli problemy z tą sferą.
- A kto z nas ich nie ma - żachnął się podinspektor i zdecydował się wziąć do ręki jeden z kolosalnych członków wyrzeźbiony z drewna. Podniósł, obejrzał dokładnie i wymierzając go w Werkę, dodał: - Na mój gust ktoś, kto zbiera takie rzeczy, sam musi mieć nierówno pod sufitem. Znasz ten dowcip o facecie, który poszedł po masło? - zapytał z szerokim uśmiechem.
- Nie teraz, Waldek... - ziewnęła Weronika, przeczuwając, że podinspektor znów chce opowiedzieć jej jakiś pieprzny dowcip. Zawsze to robił, kiedy się spotykali na miejscu zdarzenia. Gdyby zaczęła je spisywać, mogłaby wydać mały tomik. Teraz zupełnie nie miała nastroju na słuchanie kawałów. - I odłóż to... - jęknęła, widząc, że Szerszeń za pomocą drewnianego penisa podnosi do góry orientalną kapę, którą sprawcy zabójstwa zrzucili z sofy podczas plądrowania mieszkania.
- Na przykład jeszcze myślałam o tym - nie dawała się zbić z tropu - dlaczego przedwczoraj i wczoraj był tu mąż Poniatowskiej. Nie wszedł do gabinetu na górę, za to dziś rano pojawił się zapłakany na policji, by zgłosić, że żona mu zniknęła.
- A był tu? - zainteresował się Szerszeń. Wreszcie odłożył eksponat na miejsce. - Podobno odwoził dziecko na obóz do Ochab, został tam całą noc i wrócił dopiero dziś rano. Tak, to on zawiadomił nas o świetle w jednym z pokoi. A potem zgarnęła go drogówka, bo jeździł bez prawa jazdy. Dzięki temu możemy go przyskrzynić na 48 godzin.
Weronika wskazała palcem podłogę. - Elfryda Hasiukowa mieszkająca piętro niżej ponoć widziała jego auto pod kamienicą. Trzy razy.
- Trzy razy podziel przez dziesięć. Wiesz dobrze, o czym mówię - podinspektor włożył między zęby kolejną wykałaczkę, jakby miała mu pomóc w rozważeniu stopnia wiarygodności tej informacji, po czym skrzywił się z dezaprobatą. - Nie cierpię takich świadków. Więcej zawracania głowy niż realnych danych. Ale niech ci będzie. Sprawdzę to. Mnie bardziej ciekawi, gdzie jest teraz gwiazda seksuologii?
Długi weekend skończył się wczoraj, za chwilę zastanie nas tu południe. Kilku pacjentów odesłałem już z kwitkiem.
- Czyżbyśmy mieli podejrzaną?
- Formalnie to wciąż zaginiona.
- Jak sądzisz, dlaczego tak go zostawili? - wskazała na ciało Schmidta przytwierdzonego do krzesła. - Nie wystarczyło, że zginął? A co z narzędziem zbrodni?
- Pewnie zabrali ze sobą. Zadajesz za dużo pytań. Jak zwykle zresztą... Pogadaj z tamtym gościem - zerknął na mężczyznę w drugim pokoju, oddzielonym od salonu i miejsca przyjęć pacjentów rozsuwanymi drzwiami z mlecznej szyby. - On wie wszystko o układaniu trupów. 1 o motywach działania wszelkiej maści dewiantów. Zobacz, wszyscy spierdolili na korytarz, a ten pracuje.
Weronika dopiero teraz go dostrzegła. Wysoki, żylasty brunet o rzymskim profilu i brwiach łączących się niemal w jedną kreskę stał obok blatu zajmującego całą szerokość ściany z oknami. To niekonwencjonalne biurko było załadowane dokumentami. W tym pomieszczeniu- prywatnym gabinecie lekarki - praktycznie nie było śladów walki. Wazon ze zwiędłymi białymi liliami był w stanie nienaruszonym. Za plecami mężczyzna miał bibliotekę wykonaną na wymiar i w całości wypełnioną książkami. Przemieścił się w kierunku małego stolika kawowego, obok którego stał fotel obity amarantową tkaniną w złote esy-floresy, wykonany w stylu Ludwika XVI. Prokuratorka na chwilę straciła bruneta z oczu. Kiedy znów się pojawił, trzymał w ręku ramkę ze zdjęciem i wpatrywał się w nią niczym hipnotyzer. Czarne polo opinało jego szerokie plecy i było wpuszczone w eleganckie grafitowe spodnie od garnituru. Marynarkę od kompletu miał przewieszoną przez ramię, zaś z jej kieszeni zwisał krawat w szaro-czarne pasy - dość rzadko spotykana część garderoby u policjantów z wydziału zabójstw, z którymi prokurator Rudy miała do czynienia na co dzień. Krawat wyglądał na drogi, niemniej właściciel traktował go dość nonszalancko, przydeptując co chwilę lakierkiem. Napięta żyła na skroni wskazywała, że mężczyzna intensywnie się nad czymś zastanawia.
- Kto to? - szepnęła zaintrygowana.
- Nie znasz? To nadkomisarz Hubert Meyer, najbardziej uparty gliniarz, jakiego znam. Mój ulubiony psycholog policyjny i profiler[4]padła odpowiedź.
- To on? - Weronika aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- Myślałam, że on nie istnieje, że to wymysł scenarzystów... To jest prawdziwy bohater Sprawy Niny Frank?
Mężczyzna ze zdjęciem w ręku nie mógł usłyszeć tego pytania, stał zbyt daleko. Ale wyczuł jej spojrzenie i na moment oderwał wzrok od fotografii. Poczuła się nieswojo, kiedy skierował na nią stalowe tęczówki głęboko osadzonych oczu. Wydało jej się, że na chwilę się zwęziły niczym u skupionego wilka. Przemknęło jej przez głowę, że Meyer ma twarz upadłego anioła, który zgubił gdzieś swoją duszę. Chciała skomentować jego niestosowny strój - w końcu to miejsce zbrodni, a nie filharmonia - ale z wrażenia nie mogła wydobyć z siebie głosu.