Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ SZÓSTY 3 page

 

Za pół godziny miała się rozpocząć narada i Lucek pędził na przystanek. Uwielbiał samochody, dlatego Bóg za pychę pokarał go pracą w budżetówce z głodową pensją, na którą nawet najbardziej podły i podejrzany bank nie miał zamiaru zaoferować mu kredytu. Z domu niewiele dostał. Dlatego teraz przebiegał na czerwonym świetle przejście dla pieszych, klnąc palantów, którzy używali sobie na nim za pomocą własnych wypasionych klaksonów. Srajcie się!

Zdążył. Wagon był pustawy, starsza kobieta w żółtym swetrze, dwie nastolatki i jakiś ziomal w kapturze na końcu pojazdu. Lucek usiadł od zacienionej strony i wyjął z kieszeni foliowy woreczek, który odebrał przed chwilą od Krzyckiego. Z zainteresowaniem przyjrzał się srebrnej kulce i wzruszył ramionami. Krzycki czasami miał dziwne pomysły i trudno było dojść ich celu, ale jedno nie ulegało wątpliwości: tym pomysłom należało zaufać. Lucek nieraz przekonywał się o tym, że Krzycki wie, co robi, nawet wtedy, gdy postępuje jak dziwak. Zwłaszcza wtedy. Kulka. Obejrzał jeszcze raz srebrny drobiazg, rozejrzał się wokół i schował woreczek do kieszeni.

Gargulski nie bardzo dziwił się prośbie Lucka. Po prostu zabrał kulkę, odwrócił się na pięcie i poszedł do laboratorium, z którego wyszedł raptem dwie minuty temu z zamiarem udania się na naradę zespołu. Najwidoczniej uznał zlecenie odsuniętego od śledztwa komisarza za ważniejsze od wysłuchiwania kolejnych relacji o tym, że nadal nic nie wiadomo. Lucek nie miał tej swobody, musiał pójść. Zdążył tylko jeszcze obiecać Gargulskiemu, że zgłosi się po wyniki następnego dnia rano, i pobiegł do sali obrad.

Opałka już zaczął zebranie i policjanci skupiali się właśnie nad relacją Bąbla o szczegółach dotyczących zbrodni na leśnej polanie pod Grobianami. Z całego zespołu zostały zaledwie trzy osoby: Rachwalski, Bąbel i Szela. Ewa Leszczyńska siedziała w recepcji, Jerzy Gargulski został w laboratorium, a Andrzej Krzycki przed chwilą jeszcze był w domu, a teraz – Bóg wie gdzie. Zgodnie z przewidywaniami, nie udało się znaleźć żadnych dodatkowych śladów, które mogłyby potwierdzić to, co większość uważała już niemal za pewnik: że to tramwajarz-pedofil zabił dziewczynkę, a ktoś trzeci zabił pedofila. Dwóch morderców, dwa trupy. Rodzaj rany kłutej wskazywał na tego samego sprawcę, którego znali z morderstwa w balonie. Nie było wątpliwości, że chodzi o głośnego już Mściciela – wszyscy bez oporów przyjęli taki pseudonim tajemniczego sprawcy. Lucek usiadł na krześle pod oknem i zagłębił się w refleksji, której meandry trudne były do wyśledzenia, jej sedno można było jednak streścić w krótkim pytaniu: „Po co ja tu siedzę?”. I tak było wiadomo, że nie mają żadnych tropów, że błądzą w ciemności i ratują swoje nadzieje, wysyłając kolejnych śledczych do Tarnowa lub dopytując kolegów z narkotykowego o wyniki badań, a cała narada skończy się pokrzykiwaniem Opałki, żeby się wzięli do roboty i że to, co zrobili dotychczas, jest gówno warte. Co było prawdą. Rzeczywiście, nic się za bardzo kupy nie trzymało – tu prochy, tam Mściciel; tu Ukraińcy, tam złodzieje biurek; tu pedofil, tam dziury w sercu od noża. A Krzycki już coś miał. Sobie tylko znanym sposobem wytrzasnął skądś metalową kulkę i Lucek nie miał wątpliwości, że dzięki niej komisarz był o krok przed nimi. Pewne też było, że jeśli w obecnej sytuacji trafi na jakieś rewelacje, zachowa je dla siebie i o wszystkim dowiedzą się dopiero na zakończenie całej sprawy. Andrzej Krzycki podejmie trop, pochyli łeb jak pies i podąży za nim aż do celu, przyniesie im sprawcę na tacy, siądzie za biurkiem, wyłoży nogi na blat i w tej pozycji będzie przyjmował gratulacje. Niektórzy znienawidzą go jeszcze bardziej, ale Lucek będzie go jeszcze bardziej wielbił.



Krzycki był naprawdę dobry. Decyzja Opałki o odsunięciu go teraz od śledztwa wydała się Luckowi wysoce niezrozumiała, a przez to w pewnym sensie podejrzana. Tak jakby ktoś chciał rękami Opałki usunąć sobie najlepszego komisarza z drogi. Kiedy trzy lata temu Lucjan Bałyś zaczynał swoją oszałamiającą karierę śledczego i zajmował się czyszczeniem butów starszym kolegom oraz skakaniem do McDonalda po Happy Meals, komisarz Andrzej Krzycki sam, w pojedynkę, przez dwa tygodnie tropił gwałciciela napadającego na kobiety w Swoszowicach, z których dwie zostały uduszone, a trzecia ledwie przeżyła z obumarłą połową niedotlenionego mózgu. Zasadzał się na niego w najbardziej podejrzanych miejscach, obchodził okoliczne knajpy, meliny i inne trefne miejsca, rozpytując ludzi, aż wreszcie złapał niemal niewidoczny ślad, jak smużkę dymu w powietrzu, i poszedł tym tropem niczym pies gończy. Dopadł go w momencie, gdy tamten zaatakował kolejną kobietę w parku. Obezwładnił, przypiął kajdankami za rękę do własnej stopy i poprowadził piechotą do miasta, wcześniej pozbawiając butów. Tamten szedł zgięty wpół do ziemi i machał lewą ręką w takt kroków Krzyckiego, podpierając się drugą ręką, żeby nadążyć i nie upaść. Podobno kiedy doszli nad ranem na komendę, facet miał skórę na dłoni i na obu stopach zdartą do mięsa, z nosa zaś ciekły mu dwie strużki krwi. Omal nie kipnął na wylew. A Krzycki się tłumaczył, że bał się go prowadzić w pozycji stojącej, poza tym nie miał telefonu, żeby zadzwonić po kolegów. I upiekło mu się!

– Nie ma zbrodni bez śladów, do jasnej cholery! – Tymczasem spokojny zwykle Opałka złościł się coraz bardziej. – Musi coś być, jakiś odcisk buta, sam nie wiem. Facet przecież nie sfrunął z nieba! Gdzie jest Gargulski?

– Pobiegł do laboratorium z czymś baarrdzo waażnym, panie inspektorze – zapiał zachwycony sobą Rachwalski. Widać było, że go aż świerzbi, żeby się dowiedzieć, co to jest. Lucek coraz lepiej rozumiał, dlaczego Krzycki go nienawidzi.

– Co on, święta krowa? Dawać go tutaj. Bałyś, zechciej mu przypomnieć o obowiązkach. To jest śledztwo w sprawie wielokrotnego morderstwa, do diabła! A nie kradzieży roweru!

Lucek łypnął z rozbawieniem na pozostałych. Wszyscy znali świetnie tę historię. Na polecenie lekarza ich przełożony zaczął ostatnio uprawiać aktywną rekreację, czyli raz w tygodniu jeździł rowerem wzdłuż Wisły. Pewnego dnia zatrzymał się na piwo przy barze mieszczącym się na barce zacumowanej przy Bulwarze Inflanckim. Gdy po kwadransie wyszedł, roweru nie było. Opałka regulaminowo podał wszystkim jednostkom dokładne dane, łącznie z numerem fabrycznym i kodem kreskowym naklejonym na ramie, inaczej mówiąc – zarządził śledztwo na szeroką skalę. Oczywiście roweru nie odzyskano. Lucek w ogóle nie pamiętał, żeby za jego czasów udało się odzyskać chociaż jeden skradziony w Krakowie rower.

Nie trzeba było dwa razy powtarzać polecenia – młodszy aspirant Bałyś wybiegł z sali jak bohater lekarskiej anegdoty o rozwolnieniu. Przy wyjściu z budynku chciał ominąć recepcję, ale na próżno.

– Gdzie jest Krzycki, kotku? – Głos Leszczyńskiej nie wróżył niczego dobrego.

– Nie wiem. Spieszę się.

Topornie zabrzmiało. Ewa może zobaczyć, jak mu rośnie nos. Ona jednak była zajęta czymś innym.

– Do piekła dla blondasków o cienkim głosiku zawsze zdążysz. Zaczesz kiedyś tego loka, bo cię jeszcze zgwałcą.

– Miło by było. Myślisz, że mam szansę?

– Lucek, boję się o niego... – Zmieniła tonację i młodszy aspirant Bałyś zawahał się, zwalniając krok. „Ona i Krzycki? Banialuki!”. Ewa nie zgrywała już jednak wesołej sekretarki sypiącej dowcipami wyłapanymi przed chwilą w Internecie. Wyglądała na szczerze zmartwioną.

– Wszyscy się boimy. Nic mu nie będzie. Lecę.

– Niech nie wyłącza komórki! – zawołała za wybiegającym na zewnątrz Bałysiem, ale nie była pewna, czy w ogóle dosłyszał.

Gargulski stał nad mikroskopem w swoim laboratorium i coś regulował pokrętłami na wysokości pasa. „Wygląda, jakby sobie zapinał spodnie” – pomyślał Lucek z rozbawieniem.

– Chcesz zobaczyć? – zapytał technik, nie oglądając się za siebie. Jasne, że chciał i szybko pozbył się zdumienia, skąd Gargulski wiedział, kto wchodzi. Laboratorium składało się z rzędu niewielkich jasnych biurek z ustawionymi pośrodku czarnymi mikroskopami, pamiętającymi zapewne jeszcze epokę, gdy krakowska policja była milicją i miała nieporównanie większe, niemal nieograniczone fundusze na zakup sprzętu. Od tamtego czasu przybyło komputerów i drukarek, które co kilka lat robiły się przestarzałe, mikroskopy jednak pozostały te same. Nie tylko dlatego, że przy zachowaniu odpowiednich warunków eksploatacji się nie psuły, ale także dlatego, że po prostu nadal były świetne. Ich nieskomplikowana konstrukcja ułatwiała konserwację, a Gargulski, który kierowanie laboratorium objął także jeszcze w poprzedniej epoce, starannie dobierał współpracowników pod względem dbałości o sprzęt. Sam był niezwykle pedantyczny i podzielenie włosa na czworo nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu.

W okularze mikroskopu Lucek ujrzał blady ślad – coś jakby krater na Księżycu, tylko bardzo płaski, niemal jak celuloidowy negatyw krateru lub wąwozu o poszarpanych brzegach. Nierówny kształt szedł skośnie w górę, po czym zakręcał w lewo i kończył się głębszym lejem, który trochę przypominał kopalnię odkrywkową na zdjęciu satelitarnym. Albo dziurę po bombie lotniczej. Okular pojechał z powrotem w dół, aż do miejsca, gdzie wąwóz skręcał w prawo i prowadził poziomo do drugiej takiej samej dziury. Całość z trudem można było poskładać w zygzak przypominający literę „Z”. Okular znowu wykonał nieznaczny ruch i tym razem pojawił się poszarpany obwód, spłaszczony po bokach, podobny do litery „O”. Jerzy Gargulski jeszcze raz przesunął próbkę i Lucek zobaczył wąwóz w kształcie litery „S”. Dalej był jakby kawałek krzyża, zamazany i urwany od dołu, ale ledwie widoczny, a za nim znajdowały się już tylko nieregularne kreski i smugi, z których nie składało się nic. Podniósł głowę.

– To jakiś napis? ZOS... ZOST.

Technik uśmiechnął się pod nosem i bez słowa przesunął preparat nieco dalej. Tym razem w plątaninie zygzaków i plamek Lucek nie mógł dostrzec żadnego sensownego kształtu, dopóki oko mikroskopu nie dotarło do następnego krzyża, później do kolejnego, poprzedzonego owalną plamą, a zaraz za nim ledwie widocznego ostatniego, czwartego krzyżyka.

– ZOS i cztery krzyże? Cmentarz? Nie łapię!

– Przyjrzyj się dobrze pierwszej literze. – Jerzy Gargulski uśmiechał się jak mistrz cierpliwie ćwiczący ucznia.

Lucek wrócił do litery „Z”. Z lewej strony wybrzuszał się koślawy pałąk podparty na krzywej nodze. Gdyby za nim dorysować pionową kreskę...

– To jest „R”? RZOS... Dalej nie wiem.

– Ja też nie. I na razie nie będziemy więcej wiedzieć, bo kulka jest zupełnie starta. Ktoś to drapał cienkim rysikiem wiele lat temu, na moje oko z piętnaście, po czym nosił przy sobie i się wytarło. Skontrastowałem kwasami tyle, ile było możliwe, ale cudów nie ma. Gołym okiem nic nie widać, ale i tuż po wyryciu napis był zapewne ledwie czytelny.

– A te krzyże? Znaczył sobie ofiary?

Gargulski przyjrzał się uważnie twarzy Lucka i pokiwał głową.

– Bo ja wiem? To pytanie do was. Mogą to być litery, skoro mamy do czynienia z napisem. Jeśli na początku jest RZOST, to pozostałe krzyżyki powinny być literami „T”. W nieregularnych odstępach, jak w zdaniu. Literę „T” łatwo się drapie – dwie proste kreski, dlatego jest trochę wyraźniejsza od innych. Przed jednym „T” jest chyba „O”. Poskładajmy: RZOST---T---OT-T. Przed „R” jeszcze jest kreska w górze – jak apostrof. Krzycki ma się nad czym głowić.

Otworzył szufladę i wyjął mały foliowy woreczek, zawierający oprócz kulki złożoną na czworo kartkę. Wręczając go młodemu aspirantowi, powiedział:

– Opisałem wszystko najlepiej, jak umiałem. – Pomachał mu woreczkiem przed nosem. – Chcę to mieć jednak z powrotem. To jest dowód w sprawie. – Zawiesił głos. – Prawdopodobnie.

Weszli na salę obrad akurat w momencie, gdy Opałka beształ kogoś niemiłosiernie za domniemane zaniedbania w śledztwie. Wszyscy siedzieli skuleni na krzesłach, jakby chcieli zniknąć, atmosfera w powietrzu iskrzyła zaś jak przed burzą. Bąbel siedział z miną człowieka, który wie, że pierwszy piorun trafi właśnie jego. Rzeczywistość boleśnie potwierdzała te przypuszczenia, gromy miotano właśnie w jego stronę.

– Ja tego zwyczajnie nie rozumiem, Bąbel, jak wyście się dorobili tak wysokiego stanowiska w policji? Przecież to są elementarne zasady. Jeden z głównych podejrzanych znika za granicą, a wy nie potraficie przesłuchać jego żony. Dostajecie wezwanie na miejsce zbrodni i przyjeżdżacie dziesięć minut po Krzyckim, któremu nie wolno się zbliżać do śledztwa. W dodatku pozwalacie mu później spokojnie odejść, jakby był na spacerze i znalazł się tam przypadkowo. Co to jest, ja się pytam? Skąd on się tam wziął? Bałyś?

Lucek właśnie siadał z powrotem pod oknem i na dźwięk swojego nazwiska poderwał się, jakby mu ktoś na krześle położył jeża. Opałka zgasił go ręką.

– Nic mi po twoim tłumaczeniu, chłopcze. I tak skłamiesz. Jurek, co ze śladami na miejscu zbrodni, znaleźliście w ogóle coś?

Gargulski łypnął nieznacznie na Lucka i pokręcił przecząco głową.

– Są liczne ślady na ciele dziewczynki i wszystkie pozostawił jej prawdopodobny morderca, czyli druga ofiara znaleziona w lesie. Odciski palców na ubraniu i ciele, resztki tkanki pod paznokciami...

– Wiem, wiem. Poza tym nic? Mściciel spłynął z nieba i po załatwieniu tego parszywego skurwysyna wrócił tam, skąd przyleciał, na anielskich skrzydłach? A może pod peleryną niewidką? Jak ci się wydaje – gdy nałożysz na głowę pelerynę niewidkę, znikniesz razem z butami? I ze śladami, co?

Jerzy Gargulski nie reagował na złośliwości i znowu zerknął na Lucka.

– Przebadaliśmy dokładnie całe otoczenie, ponieważ na ściółce leśnej zwykle ślady butów zachowują się dobrze. Właściwie nie można postawić kroku na warstwie zeschłych liści, nie naruszając jej w jakiś sposób. Na gołej ziemi to co innego, ale trawa i ściółka są bardzo wrażliwe na wszelkie naciski, po przejściu zawsze pozostaje złamane źdźbło czy przesunięty liść, spod którego wystaje czarna próchnica. Tutaj jednak niczego takiego nie znaleźliśmy. Zwierzęce ślady są, w tamtym lesie często przebywają dziki i sarny. Ale ludzkich nie ma. Tak jakby... jakby to nie był człowiek – wykrztusił na koniec Gargulski z pełną świadomością ryzyka.

– Może to dzika świnia? – burknął półgłosem siedzący pod ścianą z nieruchomą twarzą Szela.

Nie było do końca jasne, czy żartuje, na wszelki wypadek nikt się więc nie zaśmiał, żeby nie drażnić inspektora. I tak im zresztą nie było do śmiechu. Opałka ogólnie uchodził za spokojnego i rozsądnego człowieka, życzliwego dla podwładnych, dlatego kiedy się wkurzał, powód musiał być naprawdę poważny. Zgromił aspiranta Stańczyka wzrokiem i zwrócił się do Gargulskiego:

– Jurek, a ciało tego mężczyzny?

– Oprócz cięcia w serce nie ma niczego, co nie pochodziłoby od drugiej ofiary, czyli dziewczynki. Tkanka, włosy, resztki nasienia, zdrapania na skórze wskutek walki – cały zebrany materiał należy do niej i do niego. Był bity przez mordercę, ale nie pozostał po tym żaden materialny ślad. Co do cięcia, to mogę tylko tyle powiedzieć, że uderzenie ostrza było bardzo precyzyjne, trafiło dokładnie w przednią komorę i ofiara zmarła natychmiast. Druga ofiara przeciwnie – umierała jeszcze około dwóch godzin, wskutek czego całe zdarzenie z medycznego punktu widzenia wygląda nie tylko makabrycznie, ale też paradoksalnie. Morderca skonał na długo przed tą, którą zabił.

– Czy wyniki badań wystarczą – mówiąc to, inspektor usiadł z powrotem za biurkiem, co znaczyło, że się uspokaja – żeby śledztwo w sprawie tego dziecka zamknąć?

– Tak.

– Przypomnijcie mi jej nazwisko.

– Czerwik. Julka Czerwik – wyrwał się Szela. – Rozmawiałem już z rodzicami i uprzedziłem ich o prawdopodobnym przebiegu zdarzeń. Są przygotowani na takie wieści. Jeśli na coś takiego w ogóle można się przygotować.

Szela był w wydziale śledczym dyżurnym powiadamiaczem rodzin – jego nieruchoma twarz i smutek, z jakim potrafił wygłaszać powiadomienie o tragedii, znakomicie nadawały się do budowania stosownej atmosfery. Tak samo zresztą opowiadał dowcipy, nadając im szczególny klimat wesołych nekrologów. Zanim zdołał otworzyć usta, krewni ofiar już co najmniej połowę informacji otrzymywali w mimice. Bąbel był bez wyrazu, Rachwalski gburowaty, czasem – jako młodego i pogodnego – wysyłano Bałysia, ale aspirant Stańczyk vel Szela był niezrównany. Miał podługowatą twarz z wyżłobionymi po obu stronach wielkiego nosa symetrycznymi bruzdami, do tego szerokie usta i odstające uszy. Stawał w progu feralnego mieszkania i luzował mięśnie wokół szczęki, wprowadzając je w żałobny zwis, dzięki czemu bruzdy się pogłębiały, wargi rozchylały się jak u trupa, a nos przypominał wymyślną piaskową skałę wyrzeźbioną przez wiatry i deszcze. Jego oblicze dorównywało wówczas najdoskonalszym maskom tragicznym antycznego teatru i na jego widok nieszczęsnych odwiedzanych oblewał lodowaty pot. Był czymś więcej niż trupem, był żywym trupem. Kiedy więc wygłaszał sakramentalne: „Mogę państwu zająć chwilę?”, pani domu już mdlała, a jej mąż wyciągał z szafy czarny garnitur. Niezapraszany przez nikogo, Szela udawał się do salonu i siadał na największej kanapie, wychodząc z założenia, że gdyby gospodarze nie byli sparaliżowani strachem, z pewnością tak właśnie by go przyjęli. Wyłuszczał sprawę długo i solennie z tym swoim nieruchomym smutkiem, o jakim marzył niejeden grabarz. Tak, Szela był niezastąpiony.

– Dlaczego on jej nie uratował? – zapytał nagle Lucek.

– Kto? – Opałka w pierwszej chwili nie zrozumiał.

– Ten Mściciel. Przecież tam był, widział, co się stało. Czemu jej nie pomógł? Może by żyła.

Wszyscy spojrzeli po sobie. Pytanie dotykało jeszcze jednej dziwnej strony tej tragedii. Komplikowało portret psychologiczny sprawcy.

– Zastanówmy się. Pedofil porywa dziecko w Krakowie, wywozi je za miasto i morduje. W którym momencie spotyka go Mściciel? Jeszcze w drodze? W jaki sposób odgaduje jego zbrodnicze intencje? I jeśli odgaduje je trafnie, dlaczego nie zapobiega zbrodni? Z jego działania możemy wnioskować, że pobudki nim kierujące, jakkolwiek chore by były, w założeniu mają być szlachetne. Dlaczego nie uprzedza działań pedofila? Nasuwają się dwie odpowiedzi: albo czeka na namacalny dowód zbrodni, czyli bezdyskusyjne uzasadnienie dla własnej interwencji, albo trafia na całe zajście później, już po gwałcie i morderstwie. Właściwie w trakcie morderstwa, dziewczynka przecież jeszcze żyje.

– Skąd on się tam właściwie wziął? – zapytał Szela.

– Właśnie, dochodzimy do centralnego punktu całej sprawy. Jeśli mamy do czynienia z seryjnym mordercą działającym pod wpływem własnej, opacznej moralności, podstawą jego działania powinno być drobiazgowe planowanie kolejnych posunięć, po uprzednim rozpoznaniu sytuacji i wyborze celu. A zatem albo w jakiś fenomenalny i dla mnie niepojęty sposób dotarł do planów pedofila, albo natknął się na niego przypadkowo w lesie.

– Może go obserwował i domyślił się jego zamiarów? – Lucek najaktywniej uczestniczył w tworzeniu hipotez. – Zauważył podejrzanego gościa na przystanku i pojechał za nim do lasu?

– Przypominam, że nie było żadnych śladów osób trzecich. Ani pojazdów – skorygował spokojnie Gargulski.

– Mógł mieć również wgląd w plany tramwajarza, na przykład dostęp do jego komputera.

Opałka nie lubił komputerów, kojarzyły mu się z egzotyczną zwierzyną, do której nie wiadomo, jak podejść. Unikał więc klawiatury na swoim biurku, sekretarkę prosił o sprawdzanie e-maili. Czasem tylko grał w sapera. Spojrzał na Lucka z nieufnością i zapytał:

– Wszedł do jego komputera?

– Wystarczy, że włamał się do jego skrzynki, nie musiał nawet znać jego IP. Teraz przez skrzynkę e-mailową można wydobyć wszystko. Jeśli się potrafi. – Na koniec się uśmiechnął, dając do zrozumienia, że on potrafi.

– W takim razie pozostaje druga możliwość – mruknął Opałka, pośpiesznie opuszczając niepewny grunt. – Znalazł się tam przypadkowo.

– Poszedł na spacer do lasu i przy okazji trafił na kolejną niegodną istnienia gnidę, czym prędzej więc ją zabił i poszedł dalej. – Szela znowu wpadł w ten swój niejasny ton, o nieokreślonym zabarwieniu ni to kpiny, ni to intelektualnej troski.

– Nie poszedł, tylko poleciał. Bez śladów na ziemi – sprecyzował Gargulski.

– Ktoś go musiał przecież widzieć! Rachwalski, przepytasz ludzi w okolicznych domach. Wszystkich, rozumiesz?

Rachwalski niechętnie kiwnął głową. Siedział w milczeniu i najwidoczniej myślami był gdzie indziej.

– Wyjaśnienie jego obecności w lesie nie załatwia wszystkiego. Pozostaje nadal otwarte pytanie, w jaki sposób Mściciel wybiera ofiary. Gdzie i jak ich szuka, skąd ma dane i dlaczego pada akurat na tych, nie zaś na innych.

Opałka rozejrzał się po sali, jakby się spodziewał, że ktoś z zebranych na wszystkie te pytania od razu mu odpowie. Ponieważ nic takiego nie nastąpiło, mówił dalej:

– Po pierwsze, musimy skonstruować portret psychologiczny Mściciela. Prawdopodobnie kieruje nim zemsta za doznaną krzywdę. Może sam padł kiedyś ofiarą podobnej niegodziwości ludzkiej i teraz chce wyrównać rachunki? Kto wie, czy rodzaj zbrodni, jaką popełniły jego ofiary, nie dałby nam jakiegoś tropu. Czy te zbrodnie coś łączy? Mamy dwa morderstwa powiązane ze sobą w oczywisty sposób: obaj zabici znali się świetnie i brali udział w przestępstwie, które prawdopodobnie doprowadziło ich samych do śmierci. Poprawa i Knot zginęli w odstępie kilkunastu godzin, choć w różny sposób. Czy jesteśmy pewni, że obu morderstw dokonała ta sama osoba? Obaj byli zamieszani w biznes narkotykowy – czy wykluczamy od tej strony motywy zabójstwa? Kto wie, czy nie mamy do czynienia ze zbiegiem okoliczności, jaki nastąpił między nieszczęśliwym wypadkiem Poprawy a zabójstwem Knota. Może to tylko Poprawa – jako morderca – był celem Mściciela, Knot zaś zginął przypadkowo? W związku z tym powstaje kolejne pytanie: Czy dalsze zajmowanie się wątkiem wypadku w Karniowicach wniesie coś nowego do sprawy? I jeszcze jedno pytanie: Czy morderstwa Knota i Poprawy łączą się w jakikolwiek sposób z podwójnym zabójstwem w lesie w Grobianach? Czy mają jakieś punkty wspólne?

Opałka jeszcze raz potoczył wzrokiem po obecnych, wyszukując twarzy, na której znalazłby cień empatii. Jeden Bałyś wydawał się słuchać z uwagą, reszta gapiła się za okno albo na swoje buty. Opałka nagle poczuł głęboki smutek i dobrze wiedział dlaczego. Brakowało mu na sali Krzyckiego. Bardzo brakowało. Zdał sobie sprawę, że formułując pytania, kierował je podświadomie właśnie do Krzyckiego. On jeden potrafiłby coś sensownego z nimi zrobić. Do dupy z tymi regulaminami! Wywalił z najtrudniejszego śledztwa jedynego śledczego, który wiedziałby, gdzie można szukać punktów zaczepienia. Co więcej, pewnie złapał już jakąś nić i za nią podąża. Kto wie, może teraz, dokładnie w tym momencie, kiedy on tu usiłuje pobudzić do myślenia swoich nieudaczników, Krzycki gdzieś tam, pod Krakowem, na własną rękę kombinuje w pojedynkę. Uśmiechnął się pod nosem. Znał na tyle Krzyckiego, aby wiedzieć, że tak właśnie jest. Kiedy Andrzej się zafiksuje na sprawie, robi się niemożliwie zawzięty i żadna siła go nie odwiedzie. Teraz z pewnością też tak jest. A on, szef wydziału, związał sobie ręce jakimś zasranym regulaminem i groźnymi minami przełożonych oraz ich kumpli. Poczuł się z tym trochę podle. Szkoda, że nie ma Krzyckiego.


Date: 2016-01-05; view: 771


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ SZÓSTY 2 page | ROZDZIAŁ SZÓSTY 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)