Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 1 Węże i kruki 3 page

Ściana zamieci wypluła Jadrana, który gnał z wytrzeszczonymi oczami i wyszczerzonymi smoczymi zębami, prychając parą, i wyglądał jak wierzchowiec z piekła. Vuko odwrócił się do niego przodem, chwycił łęk i w przelocie wskoczył na siodło. Rzucił się cwałem przed siebie, w pędzie zobaczył rozkrzyżowanego na śniegu trupa w oksydowanej zbroi i sterczący z zaspy miecz. Zsunąwszy się na bok, chwycił rękojeść, a potem wjechał na szczyt wzgórza, okrytego kłębowiskiem śniegowych płatków i dodatkowo mgłą. Jechał na pamięć i właściwie na ślepo, ale wzgórze było puste. Ślady kopyt i ludzkich stóp zmieniły się w ledwie widoczne dołki w lekkim, pierzastym puchu. Węże znikli. Razem z Filarem i Passionarią Callo. Została tylko śnieżyca i mgła. Zawrócił i pognał z powrotem tam, gdzie spodziewał się znaleźć swoich.

- Do mnie! - wrzasnął znowu.

Z kurzawy zaczęli wyłaniać się jeźdźcy. Grunaldi, potem Blekot, koń bez jeźdźca i koniec. Nikt więcej.

- Gdzie Sylfana! - wychrypiał Vuko nieswoim głosem. - Grunaldi, do sań, sprawdź, kto żyje. Blekot, stój tu i wrzeszcz co jakiś czas. Zaraz znowu się pogubimy. Kiedy Grunaldi wróci, biegiem na górę, do tamtych. Niech zwijają obóz i sprowadzają wszystko tutaj, tylko biegiem.

Sanie, które przed chwilą sunęły ze zbocza w absurdalnym szturmie, teraz leżały na boku i wyglądały nieszczególnie, a wokół majaczyły białe, nieruchome sylwetki, przesłonięte kłębami kurzawy.

- Perkele! - wykrzyknął, zamykając w jednym słowie wszystkie emocje, które kłębiły mu się w głowie, i ruszył galopem przez śnieg. Miał wrażenie, że wszystko rozłazi mu się w palcach. Zeskoczył prosto w okrągłą plamę krwi wsiąkniętej w śnieg, wśród kilku powykręcanych ciał, po czym zamknął oczy i wciągnął powietrze przez nos, usiłując się skoncentrować.

- Cyfral... Pomóż mi ich znaleźć. Szukaj Sylfany i Dzięgiela.

Wróżka zamigotała przed nim, jakaś pastelowa i zgaszona, z zatroskaną twarzyczką i wyglądała na równie zdezorientowaną co on.

A potem ruszył od jednego trupa do drugiego, prowadząc Jadrana krótko przy pysku.

Spoglądał w obce, blade, pergaminowe twarze, w podobne do studni czarne oczy, wyszczerzone zęby zalane krwią. Odwracał ich twarzami do góry, wbijając pionowo w śnieg znalezioną broń, z wyjątkiem pierwszego miecza, który sobie przywłaszczył. Któryś z Węży poruszył się słabo i raptem chwycił zwiadowcę za nadgarstek. Vuko pchnął go z góry za obojczykiem, zupełnie odruchowo, i dopiero kilka kroków dalej skonstatował ze zgrozą, co się z nim porobiło. Właśnie dobił rannego człowieka, i to nawet nie tyle z zimną krwią, co w ogóle się nad tym nie zastanawiając.



- Sylfana! - wrzasnął. - Dzięgiel!

Nic. Nic poza wyciem wiatru i krakaniem. I śniegiem siekącym twarz.

Miał wrażenie, że chodzi w kółko i wciąż trafia w te same miejsca, kiedy Jadran zatrzymał się nagle, wydał z siebie smoczy hurgot i pociągnął Vuka w bok.

Dzięgiel leżał na boku wśród ciał trzech Węży, w wielkiej plamie krwi, z dwoma krótkimi mieczami w dłoniach, które zwykle nosił na plecach. Śnieg padał mu prosto w szeroko otwarte oczy, a na masce osłaniającej usta i nos wykwitła plama krwi, zbrązowiałej na mrozie.

Drakkainen przykląkł przy nim i wsunął dłoń pod kaptur, usiłując namacać miejsce z tyłu szyi, prawie na karku, gdzie miejscowi mieli tętnice, ale nie było wątpliwości. Dzięgiel już biegł przez Ogród, wśród lodowych kwiatów, na spotkanie zaprojektowanego przez Fjollsfinna raju.

- Vuko... - Cyfral zawisła zwiadowcy przed twarzą, spojrzał na jej zwieszone ramiona i serce mu stanęło. - Vuko... Znalazłam ją.

Ścierpły mu policzki, a głos wróżki odzywający się w jego głowie utonął w fali białego szumu. Wszystko na moment stało się biało-czarne.

- Gdzie...! - wycharczał.

- Idź za mną. Chyba żyje, ale nie wiem, czy...

- Prowadź - warknął. I poszedł za mżącą bladym światłem wróżką, pomiędzy trupami, wśród zwiewnego całunu zawiei.

Wpół siedziała na śniegu, przechylona na bok, i miała twarz bladą jak papier. Hełm spadł jej z głowy, długie ciemne włosy wyplątały się z rzemienia i spływały teraz falą na rdzawą plamę wokół. Wciskała przedramię w bok i kołysała się lekko z zaciśniętymi powiekami, spod których ciurkiem toczyły się łzy.

Dopadł do Sylfany i najostrożniej jak mógł odsunął jej ramię od boku. Wszystko było przesiąknięte krwią, świeżą i wciąż płynącą, ale to przypominało ranę ciętą, a nie ślad po sztychu.

- Ulf... Przepraszam... - wyrzęziła. - Tak mi przykro... Wszystko wycieka... I tak zimno...

- Cicho, maleńka... - wymamrotał. - Wszystko będzie dobrze...

Rozpinał przecięty anorak, kolczugę i kolejne warstwy wełny palcami jak kołki. Rana ciągnęła się wzdłuż żeber, najniższe mogło być złamane, ale nie doszło chyba do odmy. Wzdrygnęła się, kiedy obmywał jej bok garścią śniegu, rozmazując po skórze skrzepy i świeżą krew, która natychmiast wypełniała rozcięcie.

Klnąc zawzięcie po fińsku, polsku i chorwacku, wydłubał zza pazuchy ostatni flakonik, a z bocznej kieszeni spodni zaszyty w świeżym, czystym woreczku kłąb włókniny, porcję owadziej przędzy i bandaż. Rozdarł go zębami i ułożył w śniegu, a potem stłukł szyjkę flakonika o krawędź okapu hełmu i polał ranę wszystkim, co tam było. Dziewczyna krzyknęła i wyprężyła się na śniegu. Vuko zasyczał uspokajająco, starając się zebrać razem krawędzie skóry, i obłożył ją niby pajęczyną podobną do rzadkiej waty włókniną, a w końcu owinął bandażem. A potem siedział nad Sylfaną, trzymając dłonie na opatrunku, z całych sił usiłując sobie wyobrazić zamykające się naczynia krwionośne, dzielące się komórki i krzepnącą krew. Siedział z zamkniętymi oczami, kiwał się jak szaman i mamrotał monotonnie.

- Parantua... Perkele parantua... pysähtyä veri... poistua perkele haava...

Słyszał, że go wołają, ale nie przerywał. Siedział długo, patrząc, jak pokryte gęsią skórką piersi Sylfany poruszają się w drżącym oddechu, i czekał, aż opatrunek przestanie nasiąkać, powtarzając swoje monotonnym, drewnianym głosem.

Dopiero potem ich zawołał.

Straciliśmy dwóch ludzi - Zawilca i Dzięgiela. Dereń, Jawor i Sylfana są w ciężkim stanie. Dereń i dziewczyna wydają się stabilni, Jawor wygląda marnie - na dwoje babka wróżyła, przeżyje albo nie. Chudy były faun nieprzytomny. Jedne sanie uszkodzone. Z ich załogi Warfnir przy upadku rozwalił łeb, krwawi jak świnia, zarobił pokaźnego guza i wymiotuje, a Wawrzyn skręcił nogę. Obaj upierają się, że nic im nie będzie. Filar i Callo uprowadzeni.

Tak to mniej więcej wygląda. Reszta grupy uderzeniowej, ze mną na czele, też jest nieźle poturbowana. Zostało mi dziewięciu ludzi i dwie pary sań.

Siedzę na zwalonym pniu, myję dłonie i twarz śniegiem, a wokół trwa krzątanina. Ranni lądują na saniach, zabici też, zawinięci we własne futrzane śpiwory. Muszę zorganizować ewakuację i zdecydować, kto jedzie ze mną jako grupa pościgowa. Dzielimy sprzęt.

Na śniegu leży rozłożona skóra, futrem do dołu, a na niej lądują zapasy strzał powiązanych w wiązki, paczki suszonego mięsa, omszałe gomółki specjalnego sera, stalowe szurikeny, liny, worki obroku, rozmaite mordercze szpargały.

Grunaldi znajduje swoją tarczę i przy okazji przynosi mi mój miecz. Daję mu w zamian bukłak z piwem. Uczestnicy szturmu są zziajani i ledwo stoją na nogach.

Warfnir co jakiś czas wymiotuje na śnieg i trwa pochylony, wsparty o własne kolana, jakby mógł w ten sposób ukraść parę sekund odpoczynku. Wawrzyn usiłuje skakać na jednej nodze, z workiem w rękach, a ja mam ochotę zwinąć się w kłębek w najbliższej zaspie. To są właśnie te momenty, kiedy zaczyna się przegrywać. Kiedy w obolałym mózgu zapalają się awaryjne kontrolki i nieuchronnie pojawia się komunikat: „Już więcej nie mogę”.

Właśnie po to miałem wszczep. Nie tylko jako wzmocnienie mięśni czy zmianę przewodzenia nerwowego. Kiedy pojawiało się: „Już nie dam rady”, mogłem przerzucić wyimaginowaną wajchę i przejść w tryb turbo. Odłączyć ból, zmęczenie i zniechęcenie i traktować przez jakiś czas organizm jak traktor. Potem się chorowało, rzecz jasna, ale żeby odchorować wysiłek, trzeba najpierw przeżyć.

Wkładam do ust trzy paski suszonego mięsa naraz i obracam je w szczękach, nim zmiękną na tyle, by dały się żuć. Przydałoby się też coś słodkiego. Przynajmniej nie mam już wątpliwości, dlaczego pluję krwią. Uszkodzony policzek puchnie od środka. Twarde mięsne landrynki co chwila dźgają mnie bólem, który mobilizuje jak szarpnięcia wędzidła.

Szczyt wzgórza jest jak wymieciony. Do gołej skały, kamieni i zmrożonej zeszłorocznej trawy, uklepanej niczym filc. To znaczy prawie wymieciony, bo od czasu zniknięcia Węży cały czas sypie śnieg, chociaż już trochę słabiej. Wielkie, luźne płatki przypominają strzępy dartego pierza.

Próbowałem już teleportacji i wiem, ile z tym zachodu. Nie chce mi się wierzyć, że czarownik Węży dokonał tego jednym gestem, obserwując jednocześnie szarżujących na niego jeźdźców i nadlatujący topór. Tylko że tutaj, w tym świecie, słowo „niemożliwe” należy zapakować do pudełka i odłożyć gdzieś, gdzie nie będzie przeszkadzało.

Jeśli zdołał tego dokonać, to w zasadzie mamy pozamiatane. Jeśli taki jeden wytatuowany świr potrafi w dowolnej chwili przerzucić gdzieś grupkę ludzi albo sprawić, żeby pojawili się, gdzie on chce, nie mamy szans. I już. Teleportuje nam desant w sam środek Lodowego Ogrodu, albo i do słoniarni Fjollsfinna.

Przyklękam na ziemi i obserwuję przysypany puchem stok za wzgórzem, w kierunku rzeki. Powierzchnia jest nierówna, warstwa lekkich kłaczków zniekształca widok, ale wydaje mi się, że widzę rzędy dołków, być może śladów wygniecionych w głębokim zbitym śniegu pod spodem. Oczywiście to równie dobrze mogą być tropy, które pozostawili, idąc w tę stronę.

Schodzę kawałek w dół, przykucam lekko, usiłując spojrzeć pod kątem, ale niewiele to pomaga. Niebo jest powleczone jednolitą pokrywą chmur, wyglądającą jak brudne workowe płótno. I nie ma cieni. Mógłbym poszukać śladów termicznych. Albo posłużyć się węchem i wyczuć trop. Kiedyś. Teraz moje zdolności pojawiają się głównie jako naga, przemądrzała rusałka trzepocząca skrzydłami ważki.

W nozdrzach mam tylko ostry, metaliczny aromat mrozu oraz odór wilgotnego metalu, wełny i własnego potu.

W połowie drogi do rzeki coś znajduję. Podejrzaną brązową plamkę łyskającą spod warstwy śniegu. Postrzępione płatki są stopione i pozlepiane czymś rdzawym, co działało jakby od dołu. Rozgarniam delikatnie palcami i widzę wytopiony dołek wylepiony barwą rdzy pod spodem. Kropla świeżej krwi, która spadła w śnieg i została przysypana świeżym puchem.

Nadzieja.

Wracam do swoich. Podjąłem decyzję.

- Z rannymi jadą Wawrzyn, Warfnir, Tasznik i Blekot. Pamiętajcie: od ujścia jedźcie na północ, aż zobaczycie, że lód zacznie się robić cieńszy. Rozpalcie ognisko na żelaznej tarczy, jeśli zacznie już zmierzchać albo zrobi się ciemno, wsypcie do ognia proszek z tamtego woreczka. Po trochu. Ogień będzie robił się niebieski i zacznie strzelać iskrami. Odczekajcie chwilę, aż zacznie się palić normalnie, i po jakimś czasie znowu. Jeśli zobaczycie na morzu migające światło, to będzie znaczyło, że Oset was zauważył i płynie do was. Nie gaście ogniska. Powiedzcie mu, żeby czekał jeszcze trzy dni, potem, jeśli nie wrócimy, płyńcie do Ogrodu. Za wszelką cenę ratujcie rannych.

- A my co robimy? Tamci znikli - zauważa sceptycznie Spalle. Siedzi na zwalonym pniu, ciężko, z rozrzuconymi nogami, i pije z obszytej futrem manierki.

- Myślę, że nie znikli, tylko normalnie odjechali pod osłoną mgły i śnieżycy - wyjaśniam.

Spalle wbija zdecydowanym ruchem korek w szyjkę manierki i wyciąga swoją osełkę. Grunaldi nachyla się nad bladą Sylfaną leżącą na saniach i mamrocze coś pod nosem, a potem ogląda krytycznie trzymany w rękach własny hełm i zakłada go na głowę, chrzęszcząc folgowym nakarczkiem i osłonami policzkowymi.

Dziewczyna jest biała jak lód, wydaje się, że spod pobladłej skóry prześwituje błękit. Muskam jej wargi w delikatnym pocałunku i za wszelką cenę nie chcę się rozkleić. Zaciskam mocno powieki i powoli wypuszczam powietrze ustami. Przełykam ślinę, poruszam żuchwą, aż skurcz szczęk i gardła ustępuje.

Sanie ruszają z chrzęstem płóz, prosto do koryta zamarzniętej rzeki. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w nocy powinna być już na statku. Najpóźniej jutro rano. Bezpieczna na morzu, w lodowym kadłubie, wśród ciepła spalających się w piecu brykietów, w zielonym świetle zaklętych w ścianach świecących rybo-smoków.

Ściskamy sobie na pożegnanie nadgarstki i karki.

Dociągamy pasy. Poprawiamy torby i pochwy obciążone żelazem. Przepocone anoraki robią się sztywne i lodowate. W drogę.

- Do mnie, Cyfral - mruczę pod nosem. - Pracujemy dalej.

Pojawiła się natychmiast. Vuko westchnął.

Ruszyli gęsiego w ciszy, buchając parą oddechów.

- Dokąd? - zapytał Grunaldi.

- Na razie na wschód. W dół, przez rzekę i w stronę tamtej przełęczy. A potem zobaczymy.

- Znowu będzie rozmawiał z własnymi rękami?

- Nie gadać!

Zjechali ze zbocza na brzeg rzeki. W jednym miejscu widać było pas wydeptanych i połamanych suchych zeszłorocznych trzcin, ale ani przed nimi, ani na zaśnieżonej tafli lodu na rzece nie dostrzegli śladów.

- Tędy - powiedział Vuko. - Teraz już ich nie zgubię.

- Przecież nie widzisz tropów.

- No właśnie. Spójrz uważnie. Wszędzie indziej na śniegu są nierówności, tropy ptaków, zaspy i ślady od wiatru. A tam, gdzie oni poszli, jest pas gładziutkiego śniegu, równiutki jak obrus. Rzucił zaklęcie, które miało zatrzeć ślady, i zatarło. Wszystkie. Miło popatrzeć, jak ktoś też popełnia błędy.

Po drugiej stronie strumienia pas wygładzonego śniegu ciągnął się dnem płytkiej doliny prosto do lasu.

- Albo chcą się oderwać jak najszybciej, albo przyczają się i poczekają na nas - mruknął Drakkainen. - Uważajcie, w lesie mogą się na nas zasadzić. Kłus, rzędem!

Jednak Węże nie czekali na nich pod osłoną drzew. Ledwie widoczne pasmo wygłaskanego zaklęciem puchu wiodło jak strzelił samym dnem doliny prosto między drzewa. Vuko rozdzielił oddział, żeby oskrzydlić tamtych, gdyby rzeczywiście siedzieli ukryci wśród zasp i ośnieżonych gałęzi, ale nic się nie stało. Za to pojawił się normalny trop. Podłużne ślady z nieregularnymi brzegami, kiedy rozpędzone kopyta wyrzucały śnieg, bryłki darni i strzępy mchu, czasem kropla gęstej krwi na bieli. Śpieszyli się.

Jechał przodem, co kilkadziesiąt kroków zeskakując w głębokie zaspy, przypadał wtedy do ziemi niczym pies, gładząc tropy, wypatrując złamanych patyków, czap strąconych z konarów, śladów końskiego nawozu albo kolejnych wytopionych krwawych otworków, a potem w milczeniu wskazywał kierunek i znowu gnał przodem.

Konie buchały parą, owinięte rzemieniami wszelkie metalowe sprzączki i klamry końskich rzędów nie szczękały, śnieg tłumił tętent. Wtopili się w las. Jeźdźcy okutani w biało-szare maskujące stroje, wierzchowce spowite w białe kropierze, sunęli między gałęziami jak oddział widm.

Po jakiejś godzinie las zrzedniał nieco. Vuko uniósł nagle pięść nad głowę, a potem cofnął ją do barku i machnął dłonią w bok. Bez słowa zeskoczyli z siodeł, zdejmując tarcze z pleców i wyciągając miecze.

- Tu zsiedli z koni - wysyczał Drakkainen, buchając parą spod odpiętej maski. - Zostawili jednego koniowodnego i poszli rzędem w tamtą stronę. To chyba polana. Czujecie?

Grunaldi pociągnął nosem.

- Dym. Smoła i jakby przypalona pieczeń.

- A także ludzkie gówno i świeża krew. Dużo krwi - uzupełnił Vuko ponuro. Zapiął pas futra zwisający z boku kaptura, zakrywając nos i usta. - Osłaniajcie mnie. Jeśli to pułapka, pozostawajcie w ukryciu. Strzelajcie albo atakujcie i zmieniajcie pozycję. Nie wychodźcie na otwartą przestrzeń. Na razie rozproszcie się wokół polany.

Rozległ się stłumiony terkot naciągów dwóch arbalet, reszta w milczeniu sięgnęła po łuki, po czym znikli wśród ośnieżonych gałęzi.

Drakkainen wyjął miecz, odczekał, aż wszyscy znajdą pozycję, a kiedy najpierw z jednej, a potem z drugiej strony polany rozległo się pogwizdywanie zimowego ptaszka, wyszedł ostrożnie spomiędzy krzaków i ruszył przed siebie.

Wprost w stronę dwóch obłożonych darnią stożkowatych kopców, z których sączył się gęsty dym. Wokół stosów śnieg był udeptany i zryty do gołej ziemi, wszędzie leżały w nieopisanym nieładzie jakieś kije, kawałki skór i gałęzie, najwyraźniej resztki sporego szałasu, obok ogniska, zmienionego już w kupkę żaru, leżał poczerniały żeliwny kocioł, z którego wyciekło coś brązowego i chyba jadalnego, obecnie przypominającego parującą kałużę błota. Niedaleko zrujnowanego obozowiska stały toporne sanie, do połowy wypełnione bryłami węgla drzewnego, a za tlącymi się kopcami widział jeszcze poruszające się smoliście czarne kłębowisko.

Zrobił następne dwa kroki i wtedy to kłębowisko eksplodowało nagle ogłuszającym chóralnym krakaniem i chmurą fruwających nad polaną kruków, odsłaniając dwa porąbane trupy. Odór jatki i wnętrzności buchnął Drakkainenowi w twarz, przebijając swąd tlących się w kopcach węgli, aż się zakrztusił i odwrócił na moment, przyciskając futrzaną maskę do ust. Kruki miotały się nad jego głową jak czarne kraczące tornado.

Podszedł bliżej, ale żaden z leżących ani nie przypominał Węża, ani Filara. Obrzucił spojrzeniem upiornie białe twarze z wyszczerzonymi zębami i wytrzeszczonymi zmętniałymi oczami, zakrzywione jak szpony palce, kończyny powykręcane w przypadkowe strony, rozwarte ślady cięć, jak otwarte do wrzasku krwawoczarne usta, i poczuł się okropnie zmęczony. Ci dwaj wyglądali, jakby oberwali z moździerza albo wpadli pod pociąg. Wokół nich rozlewała się wielka plama rudego, krwawego błota.

Obszedł polanę dookoła, czasem przewracając końcem miecza znaleziony przedmiot, czasem przyklękając na chwilę na śniegu. A potem wyprostował się i gwizdnął na swoich.

- Było tu ośmioro ludzi, w tym dwie kobiety i dwoje dzieci - wyjaśnił, kiedy zeszli się ze wszystkich stron, wciąż ze strzałami na cięciwach i kuszami w dłoniach. - Polowali i wypalali węgiel. Chyba zaczęły im się kończyć zapasy. Obozowali tu z dziesięć dni. Węże przyszli stamtąd. - Pokazał końcem miecza. - Ot, tak po prostu i od razu zaatakowali. Obrzucili szałas pochodniami albo smoczą oliwą, a potem zaczepili go kotwiczką i zwalili na głowy ludzi, którzy byli w środku. Tych dwóch walczyło do końca, a kiedy ginęli, wspierali się już plecami o siebie. Nie wiem, z iloma albo z czym walczyli, ale nie widać, żeby kogoś zabili. A potem Węże odeszli i zabrali ze sobą pozostałych. Nic nie rozumiem. Śpieszą się. Gdzieś zmierzają. Zacierają ślady. A potem rzucają się bez namysłu na pierwszych ludzi, jakich spotykają. Pomieszało im w głowach czy co?

Spalle splunął przez zęby.

- To bestie - wyjaśnił Grunaldi. - Zawsze tak było. Nie walczą ani dla łupów, ani dla honoru. Zupełnie jak wściekłe wilki. A teraz pod tym wężowym królem do końca ich pokaziło.

Drakkainen pokręcił głową, a potem machnął ręką na wschód.

- Zebrali tam wszystkich ocalałych. Związali ich jedną liną i powlekli ze sobą. Po co? Do Ziemi Węży mają kawał drogi. Przez te góry przynajmniej ze dwa tygodnie marszu. Na co im jeńcy? Przecież będą ich spowalniać. Niektórzy są ranni, trzeba ich jakoś karmić i ogrzać, bo popadają. Zresztą co to za zysk, kilkoro niewolników? Gdzie tu jakaś logika? Przecież nie powariowali ze szczętem. Musi o coś chodzić. Może i van Dyken namieszał im w głowach, ale nie są aż takimi kretynami.

- Jest zima - zauważył Głóg. - Mówiłeś, że zaczęli żreć ludzi. Może to ma być prowiant Węży?

- Sprawiliby ich - odparł zwiadowca ponuro. - Mięso to mniej kłopotu, nie spowalnia, a na tym mrozie się nie popsuje. Dawać konie. Ruszamy. Teraz mamy szansę skrócić dystans. Zanim się pozbieraliśmy, zyskali z półtorej godziny, teraz możemy ich dopaść.

Grunaldi złożył dwa palce w kółko, wsadził do ust i gwizdnął na Powoja, który wyszedł z lasu z łukiem przewieszonym przez plecy, prowadząc konie za kantary.

Za polaną ślad rzeczywiście był jeszcze wyraźniejszy, za to las zrobił się gęstszy, pełen zwieszających się nisko poskręcanych konarów, przygiętych pod ciężarem śniegu, skał i czepiających się ubrania kolczastych krzewów.

Bez słowa zeskoczyli z siodeł i brnęli naprzód bez wytchnienia. Co jakiś czas Drakkainen wstrzymywał oddział, zrzucał kaptur i nasłuchiwał, usiłując wyłowić jakiś obcy dźwięk. Skrzypienie i pobrzękiwanie uprzęży, parskanie wierzchowca, szczęk oporządzenia, lament porwanych, cokolwiek. Ale las stał w ciszy. Tylko od czasu do czasu rozlegał się szum wiatru gdzieś w koronach iglastych drzew, pokrakiwanie ptaków, plusk strumienia przedzierającego się wśród oblodzonych kamieni albo mokre plaśnięcie śnieżnej czapy spadającej z drzewa od podmuchu. Nic więcej.

Po godzinie las zrzedniał i wyszli na nachyloną białą halę. Nieskazitelną pokrywę śniegu szpecił tylko wydeptany, szeroki na pół metra trop, trawersujący zbocze na ukos i prowadzący w dół, ku kolejnej granicy lasu i skał. W wydeptanym śniegu widać było więcej bryzgów i kropel krwi, czasem wyraźnie odciśnięty ślad padającego człowieka, czasem tylko dołki pozostawione przez kolana i dłonie. Węży i ich jeńców jednak nigdzie ani śladu.

- Długo ich tak nie dadzą rady gonić - powiedział zdyszany Spalle. - Jeżeli ci jeńcy są Wężom do czegoś potrzebni, będą musieli dać im odpocząć.


Date: 2016-01-03; view: 610


<== previous page | next page ==>
Rozdział 1 Węże i kruki 2 page | Rozdział 1 Węże i kruki 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)