Na dole wąż zwinięty w kłębek wielkości przeciętnego hotelowego basenu unosił łeb, wodząc nim groźnie na boki, a przed nim niewielka grupa Węży osłoniętych tarczami skupiała się w formację klina. Dwóch ciężkozbrojnych stało za szykiem, po bokach kiwały się trzy lub cztery kraby. Słońce schowało się w chmurach, które wypływały zza szczytów niskie, jakieś żółtawe i złowrogie. Zaczął prószyć śnieg.
- Dobra - powiedział Drakkainen. - Ustawić się w szereg. Zjeżdżamy. Ukośnie po pochyłości, dopiero jak stok się zrobi łagodniejszy, uderzamy, stopniowo do cwału. Rzędem. Obchodzi nas głównie Filar i Czyniąca. Węże są mniej ważni, aczkolwiek zostało ich niewielu. Atak na sposób Hunów, hit-and-run, tak jak wam pokazywałem. Zrozumieliście?
- Zawsze o to pytasz - zauważył z niesmakiem Grunaldi, próbując rozruszać bark. - Całkiem jakbyśmy nagle podurnieli.
- Bo jak przychodzi co do czego, to każdy z was robi, co mu strzeli do łba, a mamy działać razem. Zespołowo. Boże, nie wierzę, że to mówię.
Ruszyli. Ostrożnie, gęsiego, trawersując zbocze. Konie ślizgały się w śniegu i porykiwały z niezadowoleniem.
Wśród Węży na dole coś się działo. Jeden z ciężkozbrojnych stał w śniegu na zewnątrz szyku, nagi do pasa i bez hełmu, ukazując łyse czoło i spadający na kark pęk warkoczyków oraz pierś pokrytą żmijowymi zygzakami. Stał w coraz gęściej padającym śniegu, z rozrzuconymi na boki ramionami i chyba coś śpiewał.
Wąż tymczasem skręcał się i wił wokół pojemnika z Passionarią, jakby chciał go wysiadywać, ale jednocześnie wysunął z kłębowiska co najmniej sześć metrów tułowia oraz łeb, którym kołysał groźnie na boki.
Ludzie Węże zwarli ciaśniej szyk i ruszyli naprzód. Drakkainen aż cmoknął zdegustowany. Pomysł był idiotyczny. W ciasnym szyku stanowili dla żmija jeden duży cel. Zupełnie jakby komuś siadło na ramię w jednym miejscu dziesięć komarów. Pokładanie zaufania w drewnianych tarczach i jeżu z trzymetrowych włóczni wyglądało na nadmiar optymizmu.
Śnieg padał coraz gęściej, powietrze wydawało się aż szorstkie od wirujących wszędzie płatków.
Wąż miał się chyba nie najlepiej. Migotał, rozsypywał się w morkę ruchliwych iskier, jak obraz białego szumu, znikał albo upodabniał się do samej śnieżycy, owijającej się długim pasmem wirujących płatków wokół pojemnika z Czyniącą.
- Pokaż mi magię, Cyfral - mruknął Vuko. - Chcę zrozumieć, co robi ten golas.
Z daleka, przez coraz gęstszy śnieg nie widział zwiewnego welonu opalizujących diamentowo iskier, ale coś w rodzaju migotliwej mgły, która skupiała się w kształt węża, wysnuwała z niego dwoma rzadkimi pasmami i płynęła w stronę dłoni stojącego Węża. Przed nimi, jeszcze na przestrzeni stu metrów, stok był zbyt stromy, by zacząć szarżę. I tak już jechali, prawie leżąc na końskich zadach.
- Perkele paskiainen ładuje akumulatory - wycedził Vuko. Sięgnął do wszytych pod anorakiem kieszeni i namacał jeszcze dwa pojemniczki ze stabilnego lodu, zawierające pieśni bogów. Niedużo. Do precyzyjnych zastosowań. Kryształy rodzące kokony wsysające magię wykorzystał wszystkie. Co do jednego. Chciał mieć pewność, że oczyści dolinę do zera. Leżały teraz rzędami na saniach, zmienione w metrowe, obłe pojemniki, aż ciężkie od wszechmogącego pyłu. - Jebal to pas - mruknął i rozgniótł jeden flakonik o napierśnik, a potem roztarł zawartość w rękach. - Łuki w dłoń - zawołał przez ramię. - Za dziesięć kroków w cwał! Cyfral, włącz coś, co mi podkręci postrzeganie. Jasnowidzenie, noktowizję, prekognicję, radar, cokolwiek.
Ścisnął boki Jadrana udami, ruszył swobodnym kłusem, sięgając po łuk i strzałę. Kiedy zakładał ją na cięciwę, czuł, jak mrowią mu palce. Kłus zmienił się w krótki galop. Spojrzał szybko w lewo, żeby sprawdzić, czy trzymają linię, ale widział tylko Grunaldiego i Sylfanę, reszta znikła w śnieżnej kurzawie i zmieniła się w majaczące ledwie sylwetki, białe na tle bieli.
Przed nim żmij rzucał łbem do przodu, a zbici w osłoniętą tarczami grupkę Węże usiłowali zajść go z boku, co sprawiało groteskowe wrażenie. Półnagi jegomość na uboczu recytował coś żarliwie śpiewnym głosem, z głową odrzuconą w tył i wyciągniętymi dłońmi, jakby chciał objąć wijącego się węża, który migał jak w świetle stroboskopu, na przemian znikając i pojawiając się albo rozpadając w kryształowy obłok. To nie było tylko złudzenie, bo kiedy znikał na moment, wypadały z niego strzały i włócznie, a pojemnik z Passionarią ukazywał się wciśnięty w śnieg jak owalny głaz.
Wszystko to Drakkainen oglądał przez firankę wirujących płatków, drobnych strzępów szarości, które spowijały cały świat. Uniósł się w siodle, ściskając boki konia nogami i wlepiając wzrok w stojącego na uboczu wielkiego, półnagiego zygzakowanego maga.
Wąż skonsolidował się na chwilę i strzelił łbem do przodu, gruchocąc tarcze, wyrzucając w górę wrzeszczących ludzi i złomki włóczni. Szyk zwiadowcy i jego ludzi poszedł w rozsypkę kilka sekund wcześniej, nim zwalili się na Węży.
Drakkainen napiął łuk nad głową i strzelił bez celowania i bez namysłu, usiłując obudzić w sobie duchy zen, nie widząc nic poza nawiedzoną twarzą z czarnymi szczelinami oczu i rozwartymi w inkantacji ustami wśród żmijowych tatuaży. Prosto w skłębioną śnieżycę. W biały szum mrozu.
I prosto w przygarbionego gościa z włócznią w obu dłoniach, który akurat wbiegł mu na linię strzału. Przelatywał już obok na rozpędzonym koniu, ale zobaczył to jak na stop-klatce: tamtego Węża, jak wypada wprost ze śnieżnego obłoku pod grot, jak zwija się w miejscu z czarną brzechwą wyrastającą mu spod pachy, jak wali się w pół kroku na głowę i bark, a potem toczy w fontannie białego pyłu.
Vuko wydał z siebie ryk wściekłości, galopując wśród kłębiącego się śniegu, w którym majaczyły biegające we wszystkie strony postaci, ktoś wpadł na nich, Jadran sapnął tylko, waląc Węża napierśnikiem niczym czołg, tamten poleciał bezwładnie w śnieżycę. Wokół rozlegał się wrzask, a z tyłu ostre, osie bzyknięcia strzał.
Drakkainen z ludźmi przelecieli na drugą stronę udeptanego, zbryzganego pola bitwy, pełnego czarnych ciał, i zrobili zwrot.
Śnieżyca ustała na chwilę, dosłownie na kilkanaście sekund mknąca poziomo ściana śniegu zrzedła, ukazując pobojowisko i rząd jeźdźców rozdzielających się zgodnie z planem na dwie grupy, jak w tańcu - prawy, lewy, prawy, lewy, leżące ciała, krew i chaos. Oraz Węża, który stał jak przedtem, i potwora Passionarii, który zaczynał się prostować, migocąc w drgawkach.
Wokół dreptały trzy kraby, jak oszołomione kurczaki, wymachując konwulsyjnie swoimi ostrzami.
- Co za burdel - warknął Drakkainen. - Co tu się w ogóle dzieje?!
Żmij runął nagle jak drzewo prosto na kraby, rozgniatając je niczym jajka, rozrzucając wokół kawałki pancerza w rozbryzgach zielonkawego śluzu zmieszanego z krwią. Drakkainen, który wiedział dobrze, co to jest, skrzywił się i odruchowo odwrócił twarz.
Wtem usłyszał gromowy, infradźwiękowy głos, podobny do podziemnego grzmotu trzęsienia ziemi, w którym dosłyszał: „Passionario...”, ale jakieś takie zamierające, ledwo już rozpoznawalne.
A potem żmij uniósł znowu łeb.
I zniknął.
W ułamku sekundy zamienił się w zamieć, która ponownie zwaliła im się na głowy, zatapiając świat w białym szumie. Wtedy wbijali się już w drugiej szarży. Rozpędzeni, na zboczu, które znikło. Rozpłynęło się w bieli i szarości, w ruchomej mozaice chaosu. Drakkainen schował łuk i wyciągnął miecz. Nie wierzył aż tak bardzo w sztuczki zen, żeby strzelać na oślep. Z zamieci wyłonił się biegnący dokądś facet w hełmie przywodzącym na myśl rybę głębinową, więc ciął go z siodła w miejsce, gdzie bark spotykał się z szyją. Ostrze ugrzęzło w kości, zbroi i kolczudze, szarpnięcie omal nie wyrwało zwiadowcy ręki ze stawu. Uwolnił rozpaczliwie miecz, wypuszczając ciągnący się za stalą rozbryzg krwi, i przejechał kawałek w śnieżnym tumulcie wśród ledwo widocznych postaci, które pojawiały się i znikały jak duchy, ale nie zdołał nikogo dosięgnąć.
Najpierw zobaczył świetlistą płaszczyznę, która wyrosła z migotliwej pustki i przecięła go wpół. Zupełnie jak kiedyś, kiedy uwolniony z Drzewa, osłabiony i chory, walczył samotnie na przełęczy. Dawno temu. Teraz dodatkowo miał jeszcze wizję. W ułamku sekundy. Podprogowy błysk, w którym zobaczył obrośnięty hakowatymi ostrzami brzeszczot wbijający mu się pod płytę napierśnika, kwik stającego dęba konia, oszalały kołowrót nieba, które fiknęło jak na trapezie, przeraźliwe szarpnięcie, prujące mu wnętrzności, i miażdżący upadek. Błysk krótki, niczym flesz. Bez zastanowienia przechylił się na przeciwległy bok Jadrana, czepiając ogłowia, kiedy ta paskudna partyzana czy glewia naprawdę wyrosła ze śnieżycy wraz z trzymającymi ją zawziętymi dłońmi i śmignęła nad siodłem. Sierpowate ostrze nie wypatroszyło Drakkainena, prześlizgnęło się tylko wzdłuż boku, ale za chwilę przyszło szarpnięcie, które faktycznie posłało go na ziemię.
Najtrudniej zamortyzować dynamiczny upadek do tyłu. Zrobił, co mógł, tyle żeby niczego nie złamać, udało mu się przetoczyć przez bark, uderzyć dłonią o śnieg, jednak i tak wstrząs wybił mu powietrze z płuc. Sierp nie wbił się w ciało, ale zaczepił o fałdę anoraka. Wystarczyło.
Widać było, że napastnik to specjalista. Drakkainen nie odzyskał jeszcze oddechu, nie miał czasu ustalić, czy zachował żebra i zęby, nie zrobił właściwie nic poza niemrawym gramoleniem się jak przewrócony żółw, podczas gdy Wąż, nadal trzymający drzewce, doskoczył z boku, jednym ruchem w przód uwolnił zaplątany w kurtę hak przy ostrzu i przydepnął zwiadowcy pierś. Partyzana zakończyła ruch w górę, napastnik przekręcił biodra i narzędzie ruszyło w przeciwną stronę jak wahadło, mierząc w pierś zwiadowcy wąskim grotem umieszczonym na drugim końcu.
Vuko znów miał błysk wizji, zdawał sobie sprawę, że arachnidowy laminat wytrzyma, ale właśnie dlatego ostrze poślizgnie się po powierzchni pancerza prosto w gardło.
Nie przyszła mu do głowy żadna znacząca ostatnia myśl, nie zobaczył żadnego pokazu slajdów z całego życia ani nie przypomniał sobie żadnego mądrego słowa. Nic poza wybuchem płonącej paniką adrenaliny.
Po prostu nie zdążył.
Ciemny dysk śmignął mu nad głową, przesłonił biały chaos, który otaczał ich ze wszystkich stron, i zmiótł napastnika z powierzchni ziemi. Jakby staranowało go miniaturowe UFO.
Vuko przetoczył się na bok i zaczął wstawać, kiedy ktoś chwycił go za kołnierz i szarpnięciem postawił na nogi.
- Oddaj mi potem tarczę - krzyknął Grunaldi z siodła i zniknął wśród białego szumu.
Taki sam roziskrzony, ruchomy chaos narastał Drakkainenowi w głowie, wśród elektrostatycznych trzasków, które połknęły wszelki inne dźwięki, dosięgnął go dławiący ból pleców i skurczonej przepony, promieniujący do nerek. I nigdzie nie mógł znaleźć miecza.
Wąż zaczynał się gramolić, charcząc rozpaczliwie, zepchnął z siebie tarczę Grunaldiego. Drakkainen zatoczył się w jego stronę i kopnął w podbródek, sam zwalając się znowu na śnieg. Przewalił się na brzuch, wciąż dławiąc się w konwulsyjnej parodii oddechu, który nie dostarczał ani odrobiny tlenu. Wśród bieli zamajaczył mu jakiś czarny kształt, tnący śnieg stanowczą linią przypominającą ogromny myślnik. Uniósł partyzanę i podpierając się niczym pielgrzymim kijem, dźwignął się do pionu.
Chwycił oddech i razem z nim powrócił świat. Biały szum pozostał, ale pojawił się też wrzask, tupot, tętent koni i wirujący chaos biegających wokół ludzi.
Ktoś wypadł na niego z boku, wywijając mieczem i drąc się przeraźliwie, Vuko zawinął glewią, podcinając tamtemu nogi, i pchnął tylnym ostrzem pod mostek. Wrzask wyprysnął w niebo opętańczym skowytem i urwał się nagle. Inny Wąż z czerwono-czarną twarzą, zmienioną w maskę rozjuszonego demona, ciął go z góry, ostrze szczęknęło o twarde, wyślizgane drzewce. Vuko kopnął przeciwnika w goleń, odskoczył i ciął ukośnie, prując mu pierś od ramienia aż do biodra, a potem zmiótł z drogi uderzeniem drugiego końca drzewca, padając przy tym z wysiłku na kolano.
A potem ruszył przed siebie jak ślepiec, trzymając nieporęczną broń w gotowości, w poszukiwaniu leżących.
Natrafiał na nich co chwila, przysypanych porudziałym śniegiem, zamienionych w podłużne zaspy, ale obleczonych w kosmate futro, czarną tkaninę podobną do aksamitu i płytowe, wieloczęściowe zbroje z oksydowanej i nabijanej nitami blachy. Szukał prześwitującego przez śnieg białego materiału z czarnymi, postrzępionymi pasami kamuflażu, błysku drobnych ogniw kolczugi, głowy pokrytej rdzawą szczeciną.
I zaschniętą krwią.
Znajdował tylko trupy Ludzi Węży i zgruchotane kraby. I siekący twarz śnieg, zalepiający oczy, pchający się do ust. Słyszał tętent koni wszędzie dookoła i krzyki swoich ludzi, którzy nawoływali się w zamieci. To było dobre, bo w kurzawie wydawało się, że to dziesiątki jeźdźców i że są wszędzie. Próbował im odkrzyknąć, ale tylko wychrypiał coś słabo.
Ze śnieżnego tornada wyrosła lanca blasku, przebijając Drakkainena na wylot. Ustąpił jej z drogi unikiem i ciął odwróconym ostrzem ponad nią, trafiając wyskakującego spośród zamieci Węża, który najwyraźniej chciał go nadziać chytrym, niskim sztychem. Tamten zgiął się wpół i padł do przodu, zwinięty jak robak. Drakkainen szarpnął kilka razy, ale przeciwnik leżał na włóczni, nadziany na przeklęte sierpowate odrosty służące do ściągania jeźdźców z koni, i broń ugrzęzła beznadziejnie.
Zaklął i puścił drzewce, a zaraz potem musiał przykucnąć, kiedy ostrzegawcza płaszczyzna światła przecięła mu szyję, niczym neonowy wirnik helikoptera. Ostrze topora śmignęło mu nad głową, pociągając napastnika, który trafiwszy w pustkę, stracił równowagę. Vuko podparł się jedną ręką w śniegu i półleżąc, wbił tamtemu kopnięcie w pachwinę, a potem przeturlał się, żeby przechwycić topór koziołkujący po ziemi.
Chwycił broń pod głowicą i w dwóch trzecich masywnego styliska, ale jego przeciwnik już dźwignął się ciężko na nogi i odkuśtykał w zamieć. Drakkainen splunął w śnieg i ruszył dalej, błąkając się wśród wirujących płatków i białego szumu. Nie był pewien, czy uszkodził coś w środku, czy przygryzł język albo policzek podczas upadku, ale ewidentnie splunął krwią.
Zatrzymał się na moment, nasłuchując krzyku, tętentu, szczęku żelaza i wrzasków, usiłując wytworzyć sobie obraz sytuacji i przestać błąkać się na oślep w śnieżycy, kiedy rozległ się ryk.
W pierwszej chwili myślał, że to wrócił przeklęty wąż, lecz odgłos był zupełnie inny, przypominał syrenę albo trąbę. Bardziej blaszany i upiorny niż ponure zawodzenie konchy Lodowego Ogrodu.
Ruszył truchtem w tamtą stronę i wtedy wiatr nagle, jak na komendę, ustał. Płatki śniegu przestały walić poziomą kurzawą, zaczęły tańczyć w powietrzu i wyraźnie rzednąć. Przed minutą widział na półtora metra, a teraz nagle pojawiły się zaspy pod nogami, czarne gałęzie krzaków, leżące ciała, zobaczył majaczących w śniegu swoich jeźdźców truchtających wokół na tańczących niepewnie koniach.
I ocalałych Węży, biegnących ze wszystkich stron w kierunku, skąd dobiegał dźwięk.
Do czterech jeźdźców stojących na niewielkim wzgórzu od strony rzeki. Jeden dął w róg, pozostali czekali nieruchomo, a kute smocze pyski ich przyłbic spoglądały obojętnie przed siebie. Słabnący wiatr łopotał czarnymi proporcami na tyczkach sterczących im zza pleców. Pomiędzy dwoma końmi spoczywała kołyska z płata skóry, wypchana przez pojemnik z Passionarią, a przez grzbiet kolejnego wierzchowca przewieszono szczupłe ciało w białym, maskującym stroju z czarnymi pręgami kamuflażu. Dystans wynosił ponad dwieście metrów.
Już w biegu Drakkainen zauważył, że Filar ma związane ręce. W jakimś sensie wydało mu się to krzepiące, bo trupa ani by nie wiązano, ani w końcu nie zabierano. Przed końmi po kolana w śniegu stał przeklęty mag, prezentując nagą pierś, i cały czas zawodził jakąś inkantację, z jedną dłonią wyciągniętą w ich stronę, a drugą o rozstawionych palcach w niebo, jak antenę.
Ściąga jakieś fale z powietrza? Ładuje się, czeka na pioruny? - przemknęło Vukowi przez głowę, kiedy w pędzie przeskakiwał ciała leżące w rudych okrągłych plamach nasiąkniętego śniegu. Wcisnął stylisko topora za pas, sięgając równocześnie po łuk.
Jego ludzie zignorowali maga, za to bez namysłu ruszyli cwałem za biegnącymi w rozsypce Wężami. Znów rozległy się wrzaski, kolejni napastnicy zwalili się w śnieg. Zdążył jeszcze zauważyć, że Jadran biegnie z pustym siodłem pomiędzy nimi i cały czas kręci nerwowo łbem, rozglądając się po ziemi.
- Odbić Filara i Czyniącą! - wrzasnął Drakkainen, naciągając łuk.
Jego strzała wyprysnęła spomiędzy palców i rozbryznęła się w powietrzu pękiem drzazg, zupełnie jakby trafiła w litą pancerną płytę. Równocześnie zwiadowcę zdzieliła niewidzialna pięść.
Wrażenie było takie, jakby pocisk trafił w kamizelkę kuloodporną. Wyrzuciło go w powietrze na wznak, wyraźnie poczuł, jak folgi jego laminatowego, wielowarstwowego pancerza zapierają się o siebie, rozkładając energię, i na ułamek sekundy składają się w jedną sztywną płytę.
Grzmotnął plecami w śnieg i nawet pojechał kawałek od impetu, wyrzucając fontannę puchu. Nie miał pojęcia, czy to, czym oberwał, było efektem ubocznym zaklęcia, które zniszczyło strzałę, pospiesznym atakiem, czy może pianinem wystrzelonym z katapulty.
- Cyfral... - stęknął, gramoląc się ciężko. - Pokaż mi magię. I dawaj, co tylko jest.
- Masz tylko na sobie! - krzyknęła z wyraźną nutą histerii. - Tu nic nie ma! On ma własne zasoby!
- Pokaż, da piczki materi!
Tamten stał jak przedtem, w pozie, którą Vuko uznał za magiczną postawę bojową - na przygiętych lekko nogach, wskazując Drakkainena prawą dłonią, z lewą uniesioną nad głowę, skierowaną palcami ku niebu.
Ciekawe, czy to coś daje, czy to tylko komedia? - zdążył pomyśleć.
Wokół stojącego na wzgórzu maga powietrze lekko wibrowało, jak w upalny dzień nad asfaltem. Otaczało go niewyraźnym kręgiem, niczym bańka mydlana, a po powierzchni sunęły jakieś widmowe smugi, trochę podobne do bladych wyładowań, które spływały do wyciągniętej dłoni i skupiały się wokół niej rozedrganym halo.
- On naprawdę się ładuje, pieprzony kondensator - mruknął do siebie Drakkainen. - Dostałem resztkami, dlatego żyję.
Przesunął dłońmi po własnym napierśniku, usiłując zgarnąć odpryski gwiezdnego pyłu, migocącego jak diamentowy kurz.
- Dawaj mi wszystko na dłonie, Cyfral. Sprawdź, czy coś nie zostało tam, gdzie był ten urojony wąż.
Ruszył naprzód pochylony, biegnąc zakosami, jakby miał przeciw sobie gniazdo karabinu maszynowego, a nie półnagiego człowieka z wyciągniętą ręką. Czuł, że palce zaczynają mu mrowić. Próbował coś wymyślić, ale w głowie miał pustkę.
Tamten przekręcił lekko tułów, przesuwając dłoń w stronę jego ludzi.
Drakkainen rozpaczliwie wyszarpnął topór zza pasa, rozmazał po ostrzu migotliwą poświatę, zamachnął się w biegu i cisnął ciężkim kawałem żelaza.
- Kuolla, vittumainen! - wydarł się, żeby odwrócić uwagę tamtego.
Z drugiej strony, od zbocza, rozległ się posuwisty chrzęszczący dźwięk i wrzask. Drakkainen odwrócił głowę, kiedy topór był jeszcze w powietrzu, i zobaczył mknące po stromym stoku sanie, akurat jak wyskakiwały na muldzie w chmurze śniegu. Jego ludzie trzymali się kurczowo burt, ale zdążył zauważyć naciągnięte kusze i błysk ostrzy.
Konie rozciągnęły się w szarży, Ludzie Ognia i Bracia Drzewa stali w siodłach z mieczami w dłoniach i wrzeszczeli.
Topór, kręcąc się jak urwany kawałek helikopterowego wirnika, zaczął opadać prosto w stojących na wzgórzu Węży, przebywszy rekordowe sto kilkadziesiąt metrów i wciąż przyspieszając.
Mag rozejrzał się błyskawicznie z rosnącą dezorientacją, poświata wokół jego dłoni zaczęła się rozpraszać i pulsować.
Trwało to ułamek sekundy, potem czarownik Węży machnął szeroko ręką, jakby chciał wymierzyć komuś policzek grzbietem dłoni - i zniknął w nagłej eksplozji śniegu.
Wraz z całym wzgórzem, Filarem, Passionarią w kołysce i jeźdźcami. Wszystko skryło się w okamgnieniu za ścianą rozpylonego białego puchu, który nagle runął w stronę atakujących jak fala tsunami, zwalając ich w pół kroku, gniotąc wnętrzności upiornym infradźwiękowym łomotem lawiny.
- Jezu... trzeci raz... - stęknął Drakkainen, gramoląc się niemrawo na nogi i plując śniegiem. Przetoczył się na czworaki i rozejrzał po pobojowisku.
Znów zaczęło sypać. I znów całą okolicę zaczął połykać biały szum.
- Do mnie! Ogień i Drzewo! Biegiem! - ryknął na całe gardło.