W ujęciu genetycznym wynikła bitystyka jako wypadkowa trzech co najmniej, w znacznej mierze niezależnych od siebie procesów, a mianowicie przekroczenia tak zwanej bariery inteligencji, które było dziełem konstruktorów przede wszystkim, następnie - ani przez nich nie zamierzonej, ani tym bardziej nie projektowanej - pracy układów (poczynając od 17-tej binastii) autoregeneracyjnej (czyli tak zwanych „przestojów czynnych relaksacyjnie”) - wreszcie stosunków, jakie się stopniowo krystalizowały pomiędzy owymi maszynami i ludźmi, stanowiąc skutki „wzajemnego zajmowania się i rozpoznawania tak obustronnych możliwości, jak i ograniczeń (Yves Bonnecourt). Bariera inteligencji, daremnie szturmowana przez wczesną cybernetykę, jest, jak wiemy już niezbicie, fikcją. Jest ona fikcją w tym - niespodziewanym - sensie, iż jej przekroczenia, przez maszyny, rozpoznać niepodobna. Przejścia od maszyn „nierozumnych”, pracujących czysto formalnie”, „gadających”, do maszyn „rozumnych”, przejawiających „insight”, „mówiących”, są bowiem w gradacjach płynne. Jakkolwiek kategorie ,,bezmyślności mechanicznej” oraz „suwerenności myślowej” zachowały swą moc, pojmujemy, że żadna dokładnie dająca się wytyczyć granica ich od siebie nie dzieli. Relaksacyjna wytwórczość maszyn została spostrzeżona i zanotowana już niemal trzydzieści lat temu; okazało się bowiem czysto techniczną koniecznością dostarczanie prototypom (począwszy od 15-tej binastii) okresów spoczynkowych, podczas których aktywność ich nie zamierała, lecz wyzbyta dyrektyw programowych, przejawiała się jako swoisty „bełkot”. Tak przynajmniej interpretowano podówczas ową produkcję werbalną bądź quasi-matematyczną; utarło się nawet określenie jej mianem „maszynowych snów”. Podług opinii potocznych, maszynom owym był niezbędny aktywny odpoczynek, umożliwiający im regenerację, a więc powrót do normalnej, pełnej sprawności, podobnie jak faza taka - snu, wraz z typowymi dlań sennymi marzeniami (rojeniami) - jest ludziom niezbędna. Nazwa „produkcji bitycznej”, przydana wtedy owym „gadaniom” i ,,rojeniom”, miała zatem deprecjonujący, ,,lekceważący” charakter: maszyny mełły jakoby bez ładu i składu „bity wszelkiej zawartej w nich informacji” - i tym sposobem „tasowania mieszadłowego” miały dochodzić częściowo utraconej sprawności. Przejęliśmy ową nazwę, jakkolwiek jej niestosowność bije w oczy. Przejęliśmy ją w zgodzie z tradycją historyczną wszelkiego naukowego mianownictwa: pierwszy wzięty z brzegu przykład - ot choćby nazwy „termodynamika” - wyjawia analogiczną niestosowność, ponieważ współczesna termodynamika nie jest zakresowo tym samym, czym była dla fizyków dawniejszych, którzy ów termin ukuli. Nie tylko „cieplnymi ruchami” materii zajmuje się wszak termodynamika - i podobnie nie o samych „bitach”, więc jednostkach informacji niesemantycznej, rzecz, kiedy mowa o literaturze bitycznej. Lanie nowego wina w stare dzbany jest jednak powszechnym obyczajem nauki. „Wzajemne zaznajamianie się” maszyn i ludzi doprowadziło do - wyraźniejącego z upływem lat - podziału bistyki na dwie podstawowe prowincje, którym odpowiadają terminy „creatio cishumana” oraz „transhumana''. Pierwszaobejmuje piśmiennictwo, będące skutkiem koegzystowania maszyn i ludzi, to jest tego prostego faktu, iż przeszczepiając im nasz język etniczny i nasze języki formalne, ponadto zaprzęgliśmy je do naszych prac umysłowych w całym obszarze kultury i przyrodoznawstwa wraz z dyscyplinami dedukcyjnymi (logiki i matematyki). Niemniej kreacja bityczna, której bezpośrednią przyczyną, czynnikiem inspirującym, jest przekazanie, autorom nie ludzkim, typowo ludzkiej problematyki w zakresie poznania i sztuk pięknych, rozpada się z kolei na dwa podobszary, dość wyraźnie wyodrębnione. Czymś innym jest bowiem produkt językowy, uzyskany dzięki zamierzonemu sterowaniu, które - za obrazem poglądowym prof. Kuentricha - zwać można „obstalunkiem” (a więc nakierowaniem bezpośrednim maszyn na wybrany przez nas krąg spraw czy tematów) - a czymś innym całkiem jest taki językowy produkt, którego żaden człowiek nie „zamawiał”, a który powstał wprawdzie pod wpływem dawniejszych bodźców (czyli programowań), lecz stanowi objaw działalności już spontanicznej. A jednak czy tak zrodzone teksty bityczne wynikły za przyczyną pośrednią czy bezpośrednią - ich związek z typowo ludzką problematyką stanowi znamię istotne i wręcz naczelne: toteż oba rodzajetakich właśnie tekstów bada bitystyka „cishumana”. I dopiero udostępnienie maszynom swobód kreacyjnych bez wszelkiego rygoru, programu, nakazu i ograniczenia doprowadziło stopniowo do wyobcowania się ich („późną” zwanej) twórczości spod typowo antropomorficznych i antropologicznych wpływów. W toku owej ewolucji piśmiennictwo bityczne niepostrzeżenie jęło stawiać nam - jako jego odbiorcom ewentualnym - narastające opory i trudności asymilacyjne. Jakoż istnieją obecnie takie działy „pozaludzkiej” (w sensie - „transhumana”) bitystyki, które stanowią próby rozumienia (analizy, interpretacji, wykładania) bitycznych tekstów, w zmiennym stopniu dla człowieka niezrozumiałych. Oczywiście zawsze możemy próbować zastosowania jednych maszyn dla interpretowania wytworu maszyn innych. Lecz ilość ogniw, niezbędnych dla uprzystępnienia nam tekstów bitycznych, co są ekstremami „apostazy” - jako odstępstwa od naszych norm tworzenia, rozumienia i wykładania sensów jakichkolwiek - rośnie w miarę, jak badać trzeba teksty coraz trudniejsze; i ten wzrost, stając się wykładniczym, w granicy uniemożliwia nam uzyskanie nawet niewyraźnych wiadomości o treściach „kulminującej apostazy”, tak że oznacza praktycznie całkowitą bezradność ludzkiego rodzaju - względem piśmiennictwa, jakiemu ludzie, pośrednio, dali przecież sami początek. Niektórzy mówią w tym kontekście o „sytuacji ucznia czarnoksiężnika”, co rozpętał moce, nad jakimi zapanować już nie umie. Określenie to jest formą rezygnacji, lecz w nauce nie może być dla rezygnacji miejsca. Istnieje, i to nader obfita, otoczka „pro-” lub „kontrabitycznego” piśmiennictwa wokół bitycznej literatury; wypowiadane są w niej sądy zdesperowane, artykułuje się tam objawy depresji, przerażenia, a zarazem porażenia faktem, iż człowiek stworzył coś, co go także duchowo przerosło. Trzeba jednak oświadczyć z naciskiem, iż bitystyka, jako dyscyplina naukowa, sama nie może być miejscem wypowiadania tego rodzaju poglądów, należących do filozofii natury, człowieka i jego (także nie-człowieczych) płodów. Uważamy, za Rogerem Gatzkym, że bitystyka nie ma ani mniej, ani więcej powodów do desperowania, aniżeli kosmologia na przykład: jest wszak rzeczą oczywistą i ponaddyskusyjną, iż bez względu na to, jak długo będziemy, ludzie, istnieli, i bez względu też na to, jakiej intelektualnej pomocy możemy się spodziewać po maszynach poznawczych, Wszechświata nie wyczerpiemy do samego końca i nie pojmiemy tym samym; lecz astrofizykom, kosmologom, kosmogonistom ani w głowie postoi uskarżać się na taki właśnie nieusuwalny stan rzeczy. Różnica w tym cała, że nie jesteśmy sprawcami Uniwersum, lecz na pewno naszym - w upośrednieniach - dziełem jest twórczość bityczna. Nie wiadomo jednak, skąd właściwie wzięło się przeświadczenie, iż człowiek może z zupełnym spokojem uznawać niewyczerpałność Uniwersum nie może z takim samym spokojem rzeczowym uznawać niewyczerpalności tego, co sam stworzył.
3. WĘZŁOWE DZIAŁY BITYSTYKI. Wyjaśnień i opisów szczegółowych, wraz z rozumowaną bibliografia przedmiotu, dostarczy nasza rnonografia we właściwych miejscach. Wydaje się jednak wskazane spojrzenie na główne działy bitystyki niejako z lotu ptaka; tak dostarczony opis żadną miarą nie może zastąpić wykładu szczegółowego, lecz jest czymś w rodzaju skrótowego przewodnika po regionie silnie rozczłonkowanym i dlatego - w zbliżeniu - trudno przejrzystym. Niemniej godzi się zaznaczyć, iż przedstawione poniżej główne segmenty bitystyki są dane w silnym uproszczeniu, graniczącym niejednokrotnie z wypaczeniem centralnej problematyki. Przegląd nasz, mając rzeczony - wstępny - charakter, skoncentruje się na czterech tylko ,,kulminacjach” bitycznej literatury, a mianowicie na monoetyce, mimezie, zofokryzie i apostazie. Terminy te należą już właściwie do przestarzałych; w mianownictwie nowoczesnym odpowiadałyby im z grubsza,: homotropia (w jej części pierwszej), mimeza wlaściwa, krytyka filozofii oraz bityczna kreacja, którą wykracza poza obręb naszego pojmowania. Mianownictwo dziś odrzucone odznaczało się wszakże zaletą, wyrazistości: a na prostocie udzielanych wstępnie objaśnień szczególnie nam zależy. A. Craeve, Gulbransson i Fradkin, zaliczani do twórców, więc „ojców” bitystyki, rozumieli pod „monoetyką” fazę bityzmu najwcześniejszą. (Nazwa pochodzi od „monos” - pojedynczy - i „poesis” - twórczość). Powstanie swe zawdzięczała monoetyka wdrażaniu maszynom reguł słowotwórstwa. Zestrój tych reguł stanowi bowiem o tym, co niegdyś zwano potocznie ,,duchem” danego języka. Język, działający realnie, a powstały historycznie, reguł słowotwórczych używa z bardzo mocnym ograniczeniem, z czego jednak posługujący się nim na ogół wcale nie zdają sobie sprawy. Trzeba było dopiero maszyn, którym restrykcją słowotwtórczości praktyczna była doskonale nie znana, abyśmy uzyskali wgląd w te wszystkie szanse, jakie mowa, ewoluując, pomija. W sprawę wprowadzi najprościej garść przykładów, zaczerpniętych z drugiego tomu naszej Historii, głównie z rozdziałów Paraleksyka, Semautyka i Semolalia.
a) Maszyny mogą używać wyrażeń istniejących w języku, wyznaczając inaczej ich sensy, niż to przyjęto: „droga - [kosztowna ulica]”; „warchlak - [pijane prosię]”; „koniec - [centaur na posyłki]”; „nagolennik - [święty wasal turecki]”; „ortograf - [książę prostak}”; „sarkofag - [mięsożernik]”; „osłupienie - [aria przed osłem]”; „liczykrupa - [pediatra]”.
b) Maszyny tworzą też neologizmy w tak zwanych osiach semantycznych, a przykłady takiej kreacji wybieramy umyślnie w ten sposób, żeby udzielanie szczegółowych wyjaśnień typu słownikowego nie zawsze było konieczne:
Efekt komiczny jest oczywiście niezamierzony. Idzie też o przykłady elementarne, którym jest jednak właściwa ta osobliwość bityczna, która trwa - choć znacznie trudniej dostrzegalna! - także w późniejszych stadiach rozwoju. Rzecz cała w tym, iż dla nas jest świat realny, dla maszyn natomiast - jest język rzeczywistością pierwszą i podstawową. Komputer, któremu obce jeszcze były kategorie, jakie językowi kultura narzuca, „uważał”, iż „stara prostytutka” to tyle samo, co „sędziwka”, ,,ździerlatka” itd. Stąd też typowe kontaminacje (,,koniec” jest podręcznikowo klasycznym już przykładem powstawania zbitki znaczeń i morfologicznych wyglądów: tu bowiem schodzą się „koń”, „goniec” i wchodzący jako sprzęgło z regionu semantycznego „centaur” - albowiem skoro koń nie może być posłańcem, będzie nim pół koń, pół człowiek). Komputer na tym - lingwistycznie bardzo niskim - szczeblu rozwoju nie zna ograniczeń w produkcji słowotwórczej, i właściwa strategii maszynowego myślenia oszczędność wyrazu, która powołała później do bytu nieliniową dedukcję i „gwiazdowymi” zwane pojęcia terafizyki, tutaj przejawia się jako „propozycja” równouprawnienia określeń w języku zasiedziałych, niczym „słowo” bądź „dosłowny” z takimi, jak „słowianek” (wiersz), „słowiskacz” (grafoman), „słodziej” (plagiator), „słówniarz” (ordynus) itp. Dla tych samych przyczyn proponuje generator leksykalny, aby „psilnik” oznaczał zaprzęg eskimoski, a„dyskoból” - cierpienie atlety, wywołane wypadnięciem dyska kręgowego. Przytoczone utwory jednowyrazowe, zwane dawniej monoetami, po części wywołała niedoskonałość zaprogramowań, a po części rozmysł programistów, których interesowała „słowotwórcza rozprężność” maszyn; wypada jednak zauważyć, iż wiele takich neologizmów tylko pozornie jest maszynowej proweniencji. Nie mamy np. pewności, czy w samej rzeczyochrzcił „rządy zupaków” - „chochlokracją” - jakiś komputer, czy też był to koncept humorysty-człowieka. Monoetyka jest dziedziną ważną, ponieważ wykrywamy w niej kreacyjne rysy maszyn, w fazach następnych ginące z pola widzenia. Jest to przedproże bitystyki czy wręcz jej przedszkole; wytwórczość ta działa uspokajająco na niejednego adepta, który, przygotowany na zetknięcie z tekstami zwęźlonymi do niezrozumialstwa, odkrywa z ulgą wytwory tak niewinne i zabawne. Lecz nie na długo starczy tej satysfakcji! Nieintencjonalny komizm powstaje skutkiem kolidowania kategorii, które mamy za trwale rozłączne; wzmocnienie programów regułami kategorialnymi przenosi nas w następny obszar bitystyki (przez pewnych badaczy nazywany jednak nadal prebitystyką), w którym maszyny poczynają „demaskować” nasz język - tropiąc w nim obroty mowy, będące skutkiem cielesnej budowy człowieka. Tak na przykład pojęcia „wywyższenia” i „poniżenia” pochodzą - podług maszynowej, a nie naszej interpretacji! - stąd, że każdy organizm żywy, a więc i człowiek, musi aktywnym wysiłkiem mięśniowym przeciwdziałać ciążeniu powszechnemu.
Tak to ciało okazuje się członem, poprzez który gradient grawitacyjny odciska się w naszym języku. Usystematyzowaną analizę mowy, obnażającą całą szerokość rozkorzenienia się podobnych wpływów nie tylko w świecie pojęć, lecz i w składni, znajdzie czytelnik na końcu ósmego rozdziału drugiego tomu. W tomie trzecim zaś przedstawiamy modele języków zaprojektowanych bitycznie dla środowisk odmiennych od ziemskiego oraz dla nieczłekokształtnych organizmów. Jeden z nich, INVART, posłużył MENTOROWI JI do ułożenia „Paszkwilu na Wszechświat” (o którym wspomnimy niżej).
B. Mimeza jest tą dziedziną twórczości bitycznej, która ujawniła nam nie znane dotąd mechanizmy kreacji umysłowej stając się też zaiste potężnym wtargnięciem w świat duchowych wytworów człowieka. Historycznie wynikła jako uboczne i nieprzewidziane zjawisko przy maszynowym tłumaczeniu tekstów. Wymagaono przetwarzania informacji, zachodzącego wielokrokowo i wielostronnie. Najściślejsze styki winny zachodzić przy tym między układami pojęć, a nie słów czy fraz: tłumaczenia maszynowe z języka na język są obecnie tak znakomite dlatego, ponieważ dokonują ich agregaty nie zespolone, lecz tylko „celujące” z rozmaitych niejako stron w ten sam tekst oryginalny. Ulega on „wytłoczeniu” w języku maszynowym („pośredniku”), i dopiero z tych „odciśnięć” maszyny dokonują rzutowania w ,,wewnętrzną przestrzeń konceptualną”. Powstaje w niej „N-echowe ciało odrywań”, mające się do oryginału tak, jak ustrój do embriona; projekcja z owego „ustroju” w język tłumaczenia daje oczekiwany rezultat. Lecz proces ten przebiega bardziej zawile, niż to tutaj opisujemy, między innymi dlatego, ponieważ jakość translacji jest ciągle kontrolowana retranslacją (tłumaczeniem ,,wstecznym” z „ustroju” na powrót na język oryginału). Toteż agregat tłumaczący składa się z maszyn, które łączności wzajemnej nie mają: „porozumiewać'' mogą się wyłącznie poprzez proces przekładu H. Ellias i T. Semmelberg dokonali zaskakującego odkrycia, że ,,N-ciało odrywań”, będące tekstem, już zinterpretowanym, to jest zasymilowanym, semantycznie przez maszynę, można zobaczyć w całości - jeśli się ów twór abstrakcyjny wprowadzi w odpowiednią przystawkę elektronową (,,sernoskop”). Wizualnie przedstawia się „ciało odrywań”, wgnieżdżone w kontinuum konceptualne, jako skomplikowana bryłą wielopowłokowa, aperiodyczna i zmiennie asynchroniczna, utkana z „płonących nici” - to jest z miliardów „krzywych znaczących”. Krzywe te dają łącznie płaszczyzny cięć semantycznego kontinuum. Zwróciwszy się do materiału ilustracyjnego w tomie II, czytelnik znajdzie szereg zdjęć semoskopicznych, których zestawienie i porównywanie daje dość frapujące wyniki. Jak z nich widać, jakość oryginalnego tekstu ma wyrazisty odpowiednik w „estetyczności” geometrycznego ,,semotworu”! Co więcej, już przy niewielkim doświadczeniu można ,,na oko” odróżniać teksty dyskursywne od artystycznych (beletrystycznych, poetyckich); teksty religijne są prawie bez wyjątku mocno podobne do artystycznych, natomiast filozoficzne wykazują w tym aspekcie - wizualnym - szeroki rozrzut. Niewiele przesady tkwi w powiedzeniu, że projekcje tekstów w głąb maszynowego kontinuum są ich zakrzepłymi rozprężnie sensami. Teksty pod względem logicznym silnie zborne przedstawiają się jako mocno ściśnięte wiązki i pęki ,,krzywych znaczących” (nie tu miejsce dla wyjaśnienia ich związku z dziedziną funkcji rekurrencyjnych: mowa o tym w 10 rozdziale II tomu). Najosobliwiej prezentują się teksty utworów literackich o alegorycznyrn charakterze: ich ,,semotwór” centralny otacza zwykle blade „halo”, a po jego obu stronach („biegunach”) widnieją ,,echowe powtórzenia” sensów, niekiedy przypominających obrazy interferencyjne promieni świetlnych. Jak o tym jeszcze wspomnimy, temu zjawisku zawdzięcza swe powstanie maszynowa krytyka toposemantyczna - wszelkich konstruktów myślowych człowieka, z jego systemami filozoficznymi na czele. Pierwszym dziełem mimezy bitycznej, jakie zyskało rozgłos światowy, była powieść Pseudodostojewskiego „Dziewczynka” („Diewoczka”). Stworzył ją w fazie relaksacji wieloczłonowy agregat, którego zadaniem było przełożenie dzieł wszystkich pisarza rosyjskiego na angielski. Wybitny rusycysta John Raleigh opisuje w swych wspomnieniach szok, jaki przeżył, otrzymawszy maszynopis rosyjski utworu, podpisany dziwacznym (jak sądził) pseudonimem HYXOS. Wrażenie, jakie wywarła lektura na tym znawcy Dostojewskiego, musiało być istotnie niesamowite w natężeniu, jeśli, jak wyznaje, zwątpił w to, czy się znajduje na jawie! Autorstwo dzieła było dlań pewnikiem, choć wiedział zarazem, że Dostojewski nie napisał takiej powieści. Wbrew temu, co rozpowszechniała na ów temat prasa, agregat translacyjny, przyswoiwszy sobie wszystkie teksty Dostojewskiego wraz z jego „Dziennikiem Pisarza” i literaturą pomocniczą, nie skonstruował bynajmniej „widma”, „modelu” czy też „maszynowej reinkarnacji” - osobowości realnego twórcy. Teoria mimezy jest bardzo zawiła, lecz jej zasadę - a zarazem okoliczności, które umożliwiły ów fenomenalny popis mimetycznej wirtuozerii, da się prosto wyłożyć. Osobą ani osobowością Dostojewskiego maszynowy translator nie zajmował się wcale (nie mógłby zresztą tego uczynić). Stosunki układają się tak, że w przestrzeni znaczeń rozbudowuje się dzieło Dostojewskiego w bryłę zgiętą, przypominającą całościowym układem nie domknięty torus, a więc „pierścień pęknięty” (z luką). Tak więc, zadaniem stosunkowo prostym (dla maszyn oczywiście, nie dla człowieka!) było „zamknięcie” owej „luki” - jako „wprawienie brakującego ogniwa”. Można rzec, iż poprzez dzieła „głównego ciągu” Dostojewskiego przechodzi gradient semantyczny, którego przedłużeniem, a zarazem zamknięciem w obwód jest „Diewoczka”. Te właśnie relacje wzajemne dzieł wielkiego pisarza sprawiają, iż znawcy nie mają najmniejszych wątpliwości co do tego, gdzie, tj. pomiędzy jakimi powieściami, powinna się znaleźć „Diewoczka”. Lejtmotyw, wyraźny już w „Zbrodni i karze”, nasila się w „Biesach” i między tym utworem a „Braćmi Karamazow” „otwiera się luka”. Był to sukces, a zarazem szczęśliwy traf mimezy, ponieważ podejmowane później próby pobudzenia translatorów do analogicznej kreacji względem innych autorów nigdy już tak świetnego rezultatu nie dały. Mimeza nie ma nic wspólnego z biograficznie wykrywalną kolejnością powstawania dzieł danego pisarza. Tak np. Dostojewski pozostawił nie ukończone rękopisy powieści „Imperator”, lecz „domyślić się jej”, „wpaść na jej trop” maszyny nigdy by nie mogły, ponieważ usiłował tą powieścią wykroczyć poza własne możliwości. Co się „Dziewczynki” tyczy, istnieją już, poza wersją pierwotną, autorstwa HYXOSA, warianty odmienne, sporządzone przez inne agregaty, lecz znawcy uważają je za mniej udane; różnice kompozycji okazały się naturalnie znaczne, lecz tożsama jest w tych wszystkich apokryfach - do rozdzierającej kulminacji doprowadzona problematyka właściwa Dostojewskiemu - świętości zmagającej się z cielesnym grzechem. Każdy, kto czytał „Dziewczynkę”, zdaje sobie sprawę z powodów, jakie uniemożliwiły Dostojewskiemu jej napisanie. Oczywiście, mówiąc to wszystko, wygłaszamy - podług miar humanistyki tradycyjnej - istne błuźnierstwa, skoro naśladownictwo maszynowe zrównujemy z kreacją autentyczną - lecz bitystyka jest nieuchronnym wykraczaniem poza kanon klasycznych ocen i wartości, w którym autentyczność tekstu ma pozycję naczelną, a to, ponieważ potrafimy udowodnić, iż „Diewoczka” stanowi utwór Dostojewskiego w „wyższym stopniu” aniżeli własny jego tekst - „Imperatora”! Ogólna prawidłowość mimezy taką mapostać: jeśli dany autor do cna wyeksploatował centralną dlań konfigurację sensów kreacyjnych (,,obsesję życiową”), czyli - w nomenklaturze bitystów - ,,przestrzeń swych semotworów” - niczego, oprócz tekstów wtórnych (,,schyłkowych”, „echowych”) mimeza już w osi tej nie dostarczy. Jeśli natomiast czegoś „nie dopowiedział”; (np. z przyczyn biologicznych, bo zmarł przedwcześnie, bądź socjalnych, gdyż się na to nie poważył)- mimeza zdoła wytworzyć „brakujące ogniwa”. Go prawda o sukcesie finalnym decyduje ponadto topologia semotworów danego pisarza; w tym względzie rozróżniamy semotwory zbieżne i rozbieżne.
Zwykłe studium krytyczne tekstów nie daje mocnych podstaw dla orzekania, jakie będą w danym wypadku szanse mimezy. Tak np. literaturoznawcy liczyli na mimetyczną kontynuację pisarstwa Kafki, lecz nadzieje te zawiodły; nie uzyskaliśmy nic poza końcowymi rozdziałami „Zamku”. Dla bitystów jest zresztą casus Kafki szczególnie cenny poznawczo, ponieważ analiza jego semotworu wykazuje, że już „Zamkiem”'docierał do granicznych szans kreacji: dalsze postępowanie, przeprowadzone trzykrotnie w Berkeley, wyjawiło, jak maszynowe apokryfy „toną” w zapadających się wielopowłokowo „echowych odbiciach sensów”, co stanowi obiektywny wyraz skrajnej pozycji tego pisarstwa. Rzecz w tym, że to, co czytelnicy uznają odruchowo za „kompozycyjną trafność”, jest skutkiem równowagi zwanej semostazą; jeśli alegorycznośó zbyt przeważy, tekst zmierza ku nieczytelności. Fizyczny odpowiednik tej sytuacji to przestrzeń tak sklepiona, że odzywający się w niej głos ulega zniekształceniu do zdławienia - w ulewie zewsząd idących odbić echowych. Nazwane ograniczenia mimezy są bezwątpienia pomyślne dla kultury. Wydanie „Dziewczynki” spowodowało wszak panikę nie tylko w artystycznych środowiskach. Nie zabrakło Kassander, przewidujących ,,zmiażdżenie kultury mimezą” -bo głoszących ,,inwazję maszyn” w centrum ludzkich wartości,bardziej niszczącą i niesamowitą od wszelkich zmyślonych „inwazji z Kosmosu”. Ludzie ci obawiali się powstania przemysłu ,,usług kreacyjnych”, co obróciłby kulturę w koszmarny raj, skoro byle konsument, z byle zachcianki, otrzymywałby, błyskawicznie stworzone, arcydzieła maszynowych „succubów” czy„incubów”, wpoczwarzonych nieomylnie w duchy Szekspira, Leonarda, Dostojewskiego... przez co zapadłyby się nam hierarchie wartości, boż przyszłoby brodzić w arcydziełach jak w śmieciu. Szczęśliwie możemy włożyć między bajki tę apokalipsę. Uprzemysłowiona; mimeza doprowadziła do bezrobocia - lecz wyłącznie w środowiskach producentów literatury trywialnej (SF, „porno”, sensacja itp.): tam istotnie wyrugowała ludzi z podaży umysłowych dóbr; zjawisko to nie powinno jednak skłaniać prawego humanisty do nazbyt intensywnej rozpaczy.
c). Krytyka filozofii systemowej (czyli zofokryza) uznawana jest za strefę przejściową pomiędzy obszarami bitystyki, co noszą nazwy ,,cis-humana” oraz ,,trans-humana”. Krytyka ta, polegająca w zasadzie na logicznej rekonstrukcji pism wielkich filozofów, wywodzi się, jakeśmy wspomnieli, z procedur mimetyczwych. Zyskała ona sobie dość wulgarny, wypada zauważyć, wyraz - dzięki użytkowi, jaki uczynili z niej pewni łakomi zysków producenci. Dopóki ontologie Arystotelesów, Heglów, Akwinatów można było podziwiać tylko w British Museum, jako połyskujące ,,kokony-bryły”, wtopione świetliście w odłamy ciemnego szkliwa, dopóty trudno się było w tym widowisku dopatrzyć szkody. Obecnie jednak, kiedy ,,Sumę Teologiczną” bądź ,,Krytykę czystego rozumu” nabyć można jako przycisk do papierów dowolnej wielkości i barwy, zabawa ta nabrała, przyznajmy, gorszącego posmaku. Wypada czekać cierpliwie, aż moda ta przejdzie, podobnie jak tysiące innych. Oczywiście nabywcy „Kanta zakrzepłego w bursztynie” mało się troszczą o rewelacje, jakich dostarczyła nam w filozofii bityczna apokryza. Wyników tu nie streścimy, odsyłając czytelnika do trzeciego tomu monografii; niechaj wystarczy uwaga, że semoskopia to zaiste nowy zmysł oglądu wielkich intelektualnych całości - zmysł, jakim niespodziewanie obdarzył nas duch z maszyny. A nie jest też do zlekceważenia i to, że zapewnienia największych uczonych o roli gwiazdy przewodniej, jaką odgrywała w ich odkrywczym wysiłku czysta estetyczność matematycznego konstruktu, zapewnienia, którym musieliśmy dotąd ślepo dawać wiarę, potrafimy obecnie sprawdzić naocznie, biorąc - w rękę, dla przybliżenia oczom, ich myśl zakrzepłą. Oczywiście z tego, że dziesięć tomów wyższej algebry czy wielowiekową wojnę nominalizmu z uniwersalizmem można wkrystalizować w szkliwo rozmiaru pięści, nic nie wynika samoczynnie dla dalszego rozwoju myśli. Kreacja bityczna jest tyleż ułatwieniem, co utrudnieniem - ludzkiej. Jedno można natomiast orzec z pewnością zupełną. Do powstania inteligencji maszynowej nigdy żaden myśliciel, żaden twórca nie miał jeszcze tak pilnych, tak niezawodnie uważnych - i tak bezwzględnych czytelników! Toteż w okrzyku, jaki wyrwał się pewnemu świetnemu myślicielowi, gdy mu przedłożono krytykę - MENTORA V - jego dzieła: „Ten mnie czytał!” - wyładowała się frustracja, typowa dla naszych dni, w których blaga i po łebkach nabyta erudycja zastępuje rzetelną wiedzę. Myśl, nawiedzająca mnie przy pisaniu tych słów - że to nie ludzie będą ich najsumienniejszymi czytelnikami - prawdziwie pełna jest gorzkiej ironii.
d). Termin apostaza, przydany ostatniej dziedzinie bitycznej, wydaje się szczęśliwy. Nigdy bowiem odstępstwo od tego, co ludzkie, nie poszło tak daleko, nie wcieliło się w bieg rozumowań z takim spokojnym zapamiętaniem; dla literatury tej, co oprócz języka nic od nas nie wzięła, ludzkość zdaje się nie istnieć. Bibliografia trans-humanów przewyższa wszystkie pozostałe, wymienione już domeny bitystyki. Krzyżują się tu szlaki niejawnie wytyczone w dziedzinach poprzednich. Dzielimy apostazę praktycznie na dwa piętra, dolne i górne. Dostępność dolnego na ogół jest nieźle zachowana; górne przed nami zatrzaśnięto. Toteż czwarty nasz tom oprowadza po państwie dolnym - niemal wyłącznie. Tom ów jest skąpym wyciągiem ogromnego piśmiennictwa; stąd trudne położenie przedmówcy, który to, co we właściwej treści już skrótowe, sam powinien jeszcze zwięźlej zapowiedzieć. Zapowiedź taka wydaje się jednak konieczna, jako ogląd z wysokości; inaczej czytelnik, pozbawiony szerszej perspektywy, łatwo zagubi się w trudnym terenie, jak wędrowiec w górach, których największych szczytów nie można ocenić należycie z bliska. Mając na uwadze takie wskazania i wątpliwości, z poszczególnych odłamów apostazy wyjmę po jednym tylko bitycznym tekście, nie tyle, by go wyinterpretować, ile, by nastroić czytelnika na właściwy ton, to jest, chcę powiedzieć - na metodę apostazy. Ograniczymy się zatem do prób branych z takich oto prowincji dolnego państwa: antymatyki, terafizyki i ontomachii. Wprowadzeniem do nich jest tak zwany paradoks Cogito. Pierwszy wpadł na jego trop angielski matematyk zeszłowieczny Allan Turing, który uznał, że maszyny zachowującej się jak człowiek, niepodobna odróżnić od człowieka pod względem psychicznym, czyli że maszynie, zdolnej z człowiekiem rozmawiać, trzeba będzie z konieczności przypisać świadomość. Uważamy, iż inni ludzie mają świadomość tylko dlatego, ponieważ sami jej doznajemy. Gdybyśmy jej nie przeżywali, nie umielibyśmy sobie niczego pod tym pojęciem przedstawić. W toku ewolucji maszyn okazało się jednak, że bezmyślna inteligencja może być skonstruowana: dysponuje nią np. zwykły program gry w szachy, który, jak wiadomo, „nie nie rozumie”, któremu ,,jest wszystko jedno”, czy partię przegra, czy wygra, który, jednym słowem, bezświadomie, ale logicznie bije swych przeciwników - ludzi. Co więcej, wyjawiło się, że prymitywny i na pewno „bezduszny” komputer, zaprogramowany dla prowadzenia psychoterapii i zadający pacjentowi odpowiednie pytania intymnej natury, aby w oparciu o uzyskane odpowiedzi postawić diagnozę i podać sposoby leczenia, sprawia na interlokutorach-ludziach przejmujące wrażenie, jakoby jednak był czującą i żywą osobą. Wrażenie to jest tak intensywne, że ulega mu nieraz nawet ten, kto sam ów program układał, a zatem fachowiec, pojmujący doskonale, że urządzenie owo tyleż posiada duszy, ile gramofon. Programista może jednak zapanować nad sytuacją to jest wytrącić siebie z narastającej złudy kontaktów z osobowością świadomą, a to stawiając maszynie takie pytania lub udzielając jej takich odpowiedzi, z jakimi ona - ze względu na ograniczenia programu - nic nie pocznie.
Lecz tym sposobem wstąpiła cybernetyka na drogę stopniowego poszerzania i doskonalenia programów: przez co z upływem czasu coraz trudniejszym zadaniem stawało się „zdarcie maski” - to jest wykrycie bezmyślności procedur gadających z maszyny, i właśnie tym sposobem zniewalającej człowieka do odruchu projekcji (która zachodzi bezwiednie, podług założenia, jakie mamy przez nawyk wdrożone, iż jeśli ktoś sensownie nawiązuje do naszych słów i sam nas z sensem zagaduje, to ów ktoś musi być obdarzony świadomym rozumem).
Otóż paradoks Cogito objawił się nam w bitystyce ironicznym i zarazem zaskakującym sposobem: jako zwątpienie maszyn w to, czy ludzie naprawdę myślą! Sytuacja zyskała z nagła doskonałą symetrię dwustronną. My nie możemy zdobyć całkowitej pewności (jako dowodu) na to, że maszyna myśli - i myśląc swoje stany jako psychiczne przeżywa, gdyż zawsze można wszak mniemać, iż chodzi tylko o symulację, doskonałą zewnętrznie, której korelatem wewnętrznym jest jakowaś pustka zupełnej „bezduszności”. Z kolei maszyny analogicznie nie są w stanie przeprowadzić dowodu na to, iż my, jako ich partnerzy, myślimy świadomie - jak one. Żadna ze stron nie wie, jakie stany doznaniowe druga strona podkłada pod hasło „świadomość”. Należy zauważyć, iż paradoks ten ma charakter otchłani, jakkolwiek może się zrazu wydać tylko zabawny. Sama jakość myślowych rezultatów niczego tu nie przesądza; już elementarne automaty zeszłego wieku pokonywały w logicznych grach swoich własnych konstruktorów, a były to maszyny niezwykle prymitywne; tak więc wiemy z całkowitą pewnością, że do tego, co jest skutkiem twórczego myślenia, można dotrzeć również inną - bezmyślną - drogą. Traktaty dwóch bitycznych autorów - NOONA i LUMENTORA - w kwestiach paradoksu Cogito otwierają czwarty tom naszej monografii, ukazując, jak głęboko jest ta zagadka wkorzeniona w naturę świata. Z antymatyki, która jest „na antynomiach stojącą”, a więc „koszmarną matematyką” - wyjmiemy tylko jedno, dla każdego specjalisty straszliwe, druzgocące wręcz orzeczenie o posmaku zupełnego szaleństwa: „pojęcie liczby naturalnej jest sprzeczne wewnętrznie”. Znaczy to, iż żadna liczba sobie samej nie jest zawsze równa! Podług antymatyków (są to maszyny oczywiście) aksjomatyka Peana jest błędna, nie, że wewnętrznie sprzeczna sama w sobie, lecz że się dla świata, w jakim istniejemy, nie nadaje bezbłędnie. Antymatyka postuluje bowiem wspólnie z następnym działem apostazy bitycznej - terafizyką (więc „fizyką potworną”) - nieusuwalny zrost myśli i świata. Atak autorów, takich jak ALGERAN i STYX, koncentruje się na zerze. Podług nich arytmetyka bezzerowa daje się w naszym świecie skonstruować w sposób niesprzeczny. Zero jest liczbą kardynalną wszystkich zbiorów pustych; lecz pojęcie „pustego zbioru” ma być podług tych autorów zawsze uwięzłe w antynomii kłamcy. „Nic takiego jak »nic« nie istnieje” - tym mottem z pracy STYXA przyjdzie nam zamknąć zapowiedź herezji antymatycznej - gdyż inaczej przyszłoby tu utonąć w wywodach. Za najdziwaczniejszy i kto wie, czy nie za najwięcej obiecujący poznaniu owoc terafizyki uchodzi tak zwana hipoteza Poliversum, Podług niej Kosmos jest dwudzielny, a my, wraz z materią słońc, gwiazd, planet, ciał naszych, zamieszkujemy jego połówkę „powolną”, czyli bradywersum. Powolną dlatego, ponieważ możliwy jest tutaj ruch z szybkościami od spoczynkowej aż po lokalnie najwyższą - świetlną. Do drugiej, „szybkiej” połowy Kosmosu, tachywersum, prowadzi droga przez barierę świetlną. Aby dostać się do tachywersum, trzeba przekroczyć szybkość światła: ona jest wszechobecną w naszym świecie granicą, oddzielającą każde miejsce od „drugiego regionu istnienia”. Kilkadziesiąt lat temu wysunęli fizycy hipotezę tachjonów - cząstek, które poruszają się tylko z nadświetlnymi chyżościami. Nie udało się ich znaleźć, jakkolwiek one właśnie tworzą - podług terafizyki - tachywersum. A właściwie tachywersum utworzone jest przez jedną taką cząstkę. Tachjon spowolniony do chyżości światła, zyskałby energię nieskończenie wielką; rozpędzając się zaś energię traci, wydzielając ją pod postacią promieniowania; gdy szybkość jego staje się nieskończenie wielka, energia spada do zera. Otóż tachjon, poruszający się z nieskończoną chyżością, przebywa, rzecz zrozumiała, wszędzie naraz: on jeden, jako cząstka wszechobecna, tworzy właśnie tachywersum! A mówiąc dokładniej - im większą ma szybkość, tym bardziej wszechobecny się staje. Świat, utworzony z tak osobliwej wszechobecności, wypełnia ponadto i promieniowanie, które tachjon bezustannie wysyła, przyspieszając (bo on właśnie w akceleracji traci energię). Świat ten jest odwrotnością naszego: tutaj jest światło najszybszym, a tam w tachywersum - najpowolniejszym ruchem. Stając się wszechobecny, tachjon obraca tachywersum w ciało coraz bardziej „lite” i sztywne; aż wreszcie jest on już tak „wszędzie”, że napiera na kwanty świetlne i wtłacza je w siebie z powrotem; wskutek tego ulega hamowaniu i zwalnia swój pęd; im wolniej się porusza, tym większą zdobywa energię; wyhamowany przyzerowo tachjon - zbliżając się stanem do nieskończenie wielkiej energii - eksploduje, stwarzając bradywersum... Tak więc, gdy patrzeć z naszego wszechświata, eksplozja owa kiedyś nastąpiła i stworzyła pierwej gwiazdy, a potem i nas; lecz gdyby z tachywersum patrzeć, nie nastąpiło to wcale, ponieważ nie istnieje żaden czas nadrzędny, w którym można by liczyć zajścia obu Kosmosów. Ich matematyki „naturalne” są prawie - odwrotnościami; w naszym, powolnym świecie 1 + 1 prawie równa się 2 [l + 1 ≈ 2]; dopiero u samej granicy - gdy dochodzi się szybkości światła - 1 + 1 staje się równe 1. Natomiast w tachywersum l prawie równa się nieskończoności [l ≈ ∞]. Lecz sprawa ta - przyznają sami „potworni doktorzy” - o tyle jest jeszcze niejasna, że logika określonego uniwersum (czy - poliwersum!) jest pojęciem sensownym tylko, jeśli możliwe jest jej - w świecie tym - uprawianie, lecz nie wiadomo na razie, jakie są szansę powstania układów rozumnych (albo wręcz życia) - w tachywersum. Matematyka, zgodnie z tym sądem, ma granice dane nieprzekraczalnymi barierami istnienia materialnego, ponieważ mówić o naszej matematyce w świecie o innych prawach, niż prawa naszego świata, to mówić nonsensy. Co się tyczy wreszcie ostatniej pozycji odstępstwa bitycznego - „Paszkwilu na Wszechświat” - wyznaję, iż nie potrafiłbym jej streścić. A przecież ów sążnisty (wielotomowy) traktakt jest pomyślany ledwie jako wstęp do eksperymentalnej kosmogenetyki - czyli technologii sporządzania światów, „bytowo porządniejszych” od naszego. Bunt przeciwko istnieniu w danych formach trwania, który jest odwrotnością wszelkiego nihilizmu, wszelkiej chęci samounicestwienia, jako płód maszynowego ducha, jako burza projektów ,,innego bytu”, to najpierw, zapewne, lektura egzotyczna - i gdy pokonać jej trudność, także pod względem estetycznym wstrząsająca. Na pytanie, z czym właściwie się tu stykamy - z fikcją logiki czy z logiką fikcji - z filozofią fantastyczną czy z przemyślanym rzetelnie, najzupełniej rzeczowym wysiłkiem zdruzgotania, unieważnienia tego bytu tutaj jako przypadkowości, jako brzegu, do którego zagnał nas niewiadomy los, od którego zuchwalstwo każe odepchnąć się i ruszyć w niewiadomym kierunku, na pytanie, czy te pisma doprawdy są nieludzkie - czy też właśnie odstępstwem swoim nam sprzyjają - nie udzielę odpowiedzi, ponieważ jej nie znam.