Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WIELKOŚĆ UROJONA

WSTĘP

 

Sztuka pisania wstępów od dawna domaga się indygenatu. Od dawna też oblegała mnie potrzeba zadość­uczynienia temu piśmiennictwu pod zaborem, które milczy o sobie od czterdziestu wieków - w nie­woli dzieł, do jakich je przykuto. Kiedyż, jeśli nie w epoce ekumenizacji, to jest wszechracji, należy wreszcie obdarzyć niepodległością ten gatunek szlachetny, kiełznany w powiciu? Liczyłem wszakże na to, że ktoś inny wypełni tę powinność, nie tylko estetycz­nie zgodną z rozwojowym kierunkiem sztuki, ale mo­ralnie wprost naglącą. Niestety przeliczyłem się. Próż­no patrzę i czekam: nikt jakoś nie wyprowadza Wstępopisarstwa z domu niewoli, z kieratu pańszczyźnia­nych służb. A więc nie ma rady: muszę sam, jakkol­wiek z poczucia obowiązku raczej, niż z odruchu serca, pospieszyć z pomocą Introdukcjonistyce - zostać jej wyzwolicielem i akuszerem. Ma ta ciężko doświadczona dziedzina swoje państwo dolne, Wstępów najemnych, pociągowych, zaciężnych i zgrzebnych, albowiem niewola deprawuje. Zna też zadufanie i narymność, gest zdawkowy i zadęcie je­rychońskie. Oprócz szeregowych. wstępów istnieją też szarże - jako Przedmowy i Wprowadzenia, a i zwykłe Wstępy nie są sobie równe, bo czymś innym jest wstęp do książki własnej, innym zaś - do cudzej. Także po­przedzić nim pierwsze wydanie to coś innego, aniżeli wkładać trud w pomnażanie wstępów do wydań licz­nych a kolejnych. Moc zbioru wstępów, nawet nijakich, którą obrosło dzieło, namolnie wciąż wydawane, obraca papier w opokę, porażającą knowania Zoilów - któż bowiem ośmieli się zaatakować książkę z takim przedpiersiem pancernym, spoza którego już nie tyle treść jej widać, ile takowej szacowność nietykalną! Wstęp bywa zapowiedzią powściągliwą z dostojeń­stwa lub dumy, obligiem sygnowanym przez autora, to znów - wymuszoną przez konwenans, pobieżną, choć i przyjazną - manifestacją symulowanego w gruncie rzeczy zaangażowania się jakiegoś autory­tetu w książkę: więc jej listem żelaznym, glejtem, przepustką do wielkiego świata, wiatykiem z możnych ust - chwytem daremnym, który ciągnie w górę to, co i tak utonie. Niewypłacalne są te weksle - i tylko rzadko który sypnie złotem, a jeszcze procentami obrodzi. Lecz wszystko to pominę. Nie zamierzam wda­wać się w taksonomię Introdukcjonistyki ani nawet w elementarną klasyfikację tego postponowanego do­tąd, na kantarach trzymanego rodzaju. Cuganty czy chabety - jednako w nim zaprzęgiem chodzą. Niechże się Linneusze zajmą tą pociągową stroną rzeczy. Nie takim wstępem poprzedzam moją małą antologię Wstę­pów Wyzwolonych. Wypada tu zstąpić do głębi. Czym może być wstęp? Zapewne - reklamiarstwem łżącym w żywe oczy, ale również - wołaniem na puszczy Jana Chrzciciela czy Rogera Bacona. Refleksja wskazuje nam więc, że oprócz Wstępów do Dzieł istnieją Dzieła-Wstępy, albo­wiem tak Święte Księgi wiar wszelkich, jak tezy i futuromachie uczonych są Przedmowami - do Tego i Tamtego świata. Namysł zdradza więc, że Państwo Wstępów jest nieporównanie rozleglejsze od Państwa Literatury, co ona bowiem ziścić usiłuje, to Wstę­py tylko zapowiadają - z oddali. Odpowiedź na już nabrzmiewające pytanie - po kiego licha trzeba się wdawać w walkę o wyzwolenie wstępów i proponować je jako suwerenny gatunek pisarski, prześwituje z dopiero co powiedzianego. Można jej udzielić albo jak z bicza strzelił, albo przywo­łując na pomoc wyższą hermeneutykę. Najpierw da się ten projekt uzasadnić bezpatetycznie - z liczydłem w ręku. Czy nie zagraża nam potop informacyjny? I czy nie w tym jego potworność, że on piękno pięk­nem miażdży, a prawdą prawdę unicestwia? A to, po­nieważ głos miliona Szekspirów jest taką samą wrza­wą i wściekłym hałasem, jak głos stada bawołów na stepie lub bałwanów na morzu. Tak miliardowe sensy, zderzając się, nie honor przynoszą myśli, lecz zgubę. Czy w obliczu takiej fatalności nie jest już tylko Mil­czenie zbawienną Arką Przymierza Twórcy z Czytel­nikami, skoro pierwszy zdobywa zasługę, powstrzy­mując się od snucia treści jakichkolwiek, a drugi - przyklaskując tak okazanej rezygnacji? Zapewne... i można by powstrzymać się od pisania nawet sa­mych wstępów, lecz wówczas akt objawionej powściągliwości nie będzie dostrzeżony, tedy i ofiara nie przy­jęta. Toteż są moje Wstępy zapowiedziami takich grze­chów, od których się powstrzymam. To - na planie kalkulacji zimnej i czysto zewnętrznej. Lecz rachuba nie wyjawia jeszcze, co Sztuka zyska na ogłoszonych wyzwolinach. Wiemy już, że i niebieskiej manny nad­miar działa kamieniująco. Jak się od niego ratować? Jak ocalić ducha od samozagwożdżenia? I czy do­prawdy właśnie tutaj ocalenie, właśnie przez Wstępy dobra droga prowadzi? Przywołany doktor świetlisty, z hreczkosieja hermeneutyk, Witold Gombrowicz, tak by rzecz wyłożył. Nie o to idzie, czy komukolwiek, a choćby i mnie, po­mysł uwolnienia Wstępów od Treści, jakie mają zapowiadać, podobał się - albo i nie podobał. Podle­gamy bowiem bezapelacyjnie prawom Ewolucji For­my. Sztuka nie może stać na jednym miejscu ani po­wtarzać się w kółko: właśnie przez to nie może się tylko podobać. Jeśli zniosłeś jajo, musisz je wysie­dzieć; jeśli wylągł ci się z niego ssak miast gada, trze­ba mu dać coś do possania: jeżeli więc kolejny krok doprowadza nas do tego, co budzi powszechną nie­chęć, a nawet stan przywomitalny, nie ma rady: do­pracowaliśmy się już Tego Właśnie, już tak daleko dopchaliśmy i dociągnęli samych siebie, więc z wyż­szego niż przyjemność nakazu przyjdzie nam obracać w oku, w uchu, w umyśle - Nowe, kategorycznie zaaplikowane, bo zostało odkryte na drodze hen wzwyż - tam, gdzie nikt wprawdzie nie bywał i by­wać nie chce, skoro nie wiadomo, czy da się Tam choć przez chwilę wytrzymać - lecz, zaiste, dla Roz­woju Kultury nie ma to najmniejszego znaczenia! Lemat ten, z dezynwolturą, właściwą nonszalanckiej genialności, każe nam jedną - starą - spontaniczną, więc nieuświadomioną niewolę - na nową zamienić; nie rozcina pęt, lecz tylko lonżę nam wydłuża; jakoż gna nas w Niewiadome, zwąc wolnością - zrozumianą konieczność. Lecz ja, wyznaję uczciwie, innego łaknę uzasadnie­nia dla herezji i buntu. Powiadam tedy: jest poniekąd prawdą to, co się rzekło po pierwsze i po wtóre, lecz nie całą prawdą - i nie całkiem podobną do musu, albowiem, po trzecie, możemy zastosować do kreacji algebrę, u Wszechmocnego podpatrzoną. Proszę zwrócić uwagę na to, jak przegadana jest Biblia, jaki rozlewny Pentateuch w opisach rezul­tatu Genezis - i jak lakoniczny w pokazywaniu jej receptury! Był bezczas i chaos, aż nagle - ni z tego, ni z owego - powiedział Pan: „Niech się stanie świa­tło”, po czym stało się i już, a między jednym a dru­gim nic - ani szparki nie było, ani sposobu? Nie wie­rzę! Między Chaosem a Stworzeniem była czysta in­tencja, światłem jeszcze nie porażona, w Kosmos nie zaangażowana do końca, nie ubrukana - rajską na­wet ziemią. Było bowiem wtedy i tam - powstanie szans, lecz nie - spełnienie; był zamiar, przez to boski i dlatego wszechmocny, że się jeszcze w działanie obracać nie zaczął. Było zwiastowanie - przed poczęciem... . Jak nie skorzystać z tej nauki? Nie o plagiat idzie, lecz o metodę. Skąd bo wszystko poszło? Z początku, oczywiście. A co było na początku? Wstęp, jak już wiemy. Wstęp, ale nie samoswój, nie sobiepański, lecz Wstęp do Czegoś. Przeciwstawmy się wyuzdanemu ziszczaniu, jakim była Genezis - zastosujmy do jej pierwszego lematu algebrę powściągliwszej kreacji! Podzielimy mianowicie całość przez „Coś”. „Coś” zniknie wówczas i pozostaniemy - jako z rozwiązaniem - ze Wstępem, oczyszczonym od złych skut­ków - bo od wszystkich gróźb Wcielenia - albowiem czysto intencjonalnym i w tym stanie bezgrzesznym. Nie jest to świat - lecz punkt tylko bezwymiarowy - ale właśnie dlatego w bezkresie. O tym, jak sprowadzić do niego literaturę, powiemy za chwilę. Pierwej przypatrzymy się jej sąsiedztwu - boż nie jest ona przecież samotnikiem anachoretą. Wszystkie sztuki usiłują dziś wykonać manewr zba­wienia, ponieważ wszechrozprężanie się twórczości stało się jej zmorą, gonitwą, ucieczką - jak Uniwersum, eksploduje Sztuka w pustkę - nie znajdując oporu, więc oparcia. Skoro wszystko już można, to i nic niewarte - i pęd obraca się w cofaninę, ponieważ wracać chcą Sztuki do źródła, a nie umieją. Malarstwo, w palącym pożądaniu granic, wlazło w malarzy: w ich skórę - i oto artysta wystawia już samego siebie, bez obrazów, więc jest obrazoburcą wychłostanym pędzlami czy utarzanym w oleju i w temperze albo całkiem goły na wernisażu - bez barwnej przyprawy. Niestety, ten nieszczęśnik nie może dotrzeć do autentycznej nagości: to nie Adam, to tylko jakiś pan do rosołu rozebrany. A rzeźbiarz, podtykający nam swe nieokrzesane ka­mienie czy uwznioślający ekspozycją byle śmieci, usi­łuje wleźć na powrót w paleolit - w praczłowieka - bo nim, czyli Autentykiem, chce zostać! Lecz gdzie mu do jaskiniowca! Nie tędy droga w surowe mięso barbarzyńskiej ekspresji! Naturalia non sunt turpia - ale to nie znaczy, że byle prostacze zdziczenie jest powrotem do Natury! A co, proszę? Wyjaśnimy rzecz na przykładzie mu­zyki. Największa i najbliższa szansa przed nią bowiem stoi właśnie otworem.



Źle czynią kompozytorzy łamiąc kontrapunktowi gnaty i puszczając komputerami Bachów na rozkurz - także deptanie, elektronami, ogonów wzmocnionego stukrotnie kota nic, oprócz stada sztucznych wyjców, nie urodzi. Fałszywy kurs i ton! Nie nadszedł jeszcze świadomy celu zbawiciel - nowator! Czekam go niecierpliwie - oczekuję jego utworu muzyki konkretnej w odkłamywaniu, po­wracającej na Przyrody łono, utworu, który będzie utrwaleniem owych popisów chóralnych, choć pry­watnych ściśle, jakim się każda publiczność oddaje w koncertowej sali - tylko zewnętrznością skupienia kulturalna, tylko oswojoną peryferią organizmów kon­templująca orkiestrę w potach. Sądzę, że ta stumikrofonowo podsłuchana symfonia będzie miała ciemną, monotonną instrumentację, flakom właściwą, bo jej brzmieniowe tło utworzą wzmoc­nione Basy Jejunalne, czyli Borborygmy osób, zapa­miętałych w nieuchronnym brzuchoburstwie - w kruczeniach osadzonym, gulgotliwie dokładnym i pełnym zdesperowanej ekspresji trawiennej - albowiem autentyczny, skoro organiczny, a nie organowy, jest ten głos trzewi - głos życia! Ufam też, że łejtmotyw rozwinie się w takt siedzeniowej perkusji, wyakcentowanej poskrzypywaniem krzeseł, z silnymi, spazmowymi wejściami smarknięć i z akordami świetnie ko­loraturowego kaszlu. Zagrają bronchity... i przeczu­wam tu właśnie niejedno solo wykonane z maestrią astmatycznej sędziwości, istne Memento mori vivace ma non troppo, popis agonalnego piccolo, bo auten­tyczny trup zakłapie na trzy czwarte do taktu sztucz­nymi szczękami, bo uczciwy grób zaświszcze w rozrzężonej tchawicy - otóż, taka Prawda Przewodu Symfonicznego, Tak Życiowa, jest nie do podrobie­nia. Cała somatyczna inicjatywa ciała, dotychczas najfałszywiej w świecie zagłuszana muzyką sztuczną, wbrew ich brzmieniom tragicznie, bo nieodwołalnie własnym, domaga się triumfalnej rewindykacji - jako Powrotu do Natury. Nie mogę się mylić - wiem, że prawy­konanie Symfonii Wisceralnej będzie przełomem, albo­wiem tak i tylko tak tradycyjnie bierna, stłumiona do szmeru miętówek rozwijanych publiczność przej­mie - nareszcie! - inicjatywę i w roli autoorkiestry wykona powrót do siebie - zapamiętała we wszechodkłamaniu, tym haśle naszego wieku. Twórca-kompozytor znów stanie się jeno kapłanem-pośrednikiem pomiędzy struchlałą rzeszą i Mojrą - albowiem los flaków naszych jest naszym Przeznacze­niem...

Tak to dystyngowana zbiorowość znawców-słuchaczy bez postronnych brzdąkań dozna autosymfonii, ponieważ w tym prawykonaniu już tylko samą sobą będzie się delektowała - i trwożyła... A co z literaturą? Domyślacie się już chyba: ja chcę wam ducha waszego oddać - w całym jego obszarze - tak jak muzyka wisceralna oddaje publiczności jej własne ciało - czyli w samym środku Cywilizacji od Natury zstępuje. Dlatego właśnie Wstępopisarstwo nie może już trwać dłużej pod klątwą niewoli - wyłączone z prac wyzwolicielskich. Nie tylko beletrystów i ich czytelników podżegani więc do powstania. A mam na myśli bunt, nie skołowanie powszechne - nie podbechtywanie widzów teatralnych, żeby włazili na scenę lub żeby scena na nich właziła, przez co, tracąc pozycję wyż­szości miłej, zostają ze zlikwidowanego azylu wi­downi wtrąceni w kocioł świętego Wita. Nie drgawka, nie zbakierowana mimikra jogi, lecz Myśl jedna mo­że nam wolność przywrócić. Tak więc, odmawiając mi prawa walki wyzwoleńczej w imieniu i dla dobra Wstępów, skazałbyś się, szanowny Czytelniku, na wstecznictwo, na staroświecczyznę zakamieniałą, i choćbyś nie wiedzieć jaką brodę sobie zapuścił - nie wejdziesz do nowoczesności Ty natomiast, Czytelniku biegły w antycypowaniu Nowego, ty, Postępowcze z błyskawicznym refleksem, wibrujący swobodnie w Modospadach naszej ery, ty, który wiesz, że skorośmy zaleźli wyżej, niż nasz prakuzyn małpi (na Księżyc przecież), musimy leźć da­lej - ty pojmiesz mnie i połączysz się ze mną w po­czuciu spełnianego obowiązku. Ja ciebie oszukam, a ty mi za to właśnie wdzięcz­ność okażesz; ja złożę ci zaprzysiężoną obietnicę, ani myśląc jej dotrzymać, a ty właśnie tym będziesz zaspokojony czy przynajmniej udasz z maestrią godną sprawy, że tak jest; tępalom zaś, co by nas pospołu wykląć chcieli, powiesz, że odpadli duchem od epoki i stoczyli się na wysypiska staroci, przez pośpieszną Rzeczywistość wyplutej. Powiesz im, że nie ma rady - wekslem bez pokry­cia (transcendentalnego), zastawem (sfałszowanym), zapowiedzią (niewykonalną) - najwyższą formą alteracji została dziś sztuka. A więc tę właśnie jej pustkę i tę niewykonalność trzeba wziąć za dewizę i opokę; i dlatego właśnie ja, piszący Wstęp do Małej Antologii Wstępów, jestem w dobrym prawie, albowiem proponuję wprowadzenia wprowadzające donikąd, wstępy nigdzie nie wstępu­jące oraz przedmowy, po których żadne mowy się nie rozlegną. Lecz każdym z tych posunięć pierwszych otworzę ci pustkę innego rodzaju i koloru znaczeniowego, mieniącą się właściwym prążkiem widma Heideggerów. Będę z entuzjazmem, z nadzieją i z wielkim hałasem otwierał drzwi ołtarzy i tryptyków, zapowiadał iko­nostasy i carskie wrota, będę klękał na stopniach obrywających się u progu podprzestworza, nie to, że opustoszałego, lecz takiego, w którym nigdy nic nie było - i nie będzie. Ach, zabawa ta, najpoważniej­sza z możliwych, wprost tragiczna, jest parabolą na­szego losu, ponieważ nie ma drugiego wynalazku tak ludzkiego ani takiej własności i ostoi człowieczeństwa jak pełnobrzmiący, wyługowany z obligów, wchłania­jący na amen jestestwa nasze - Wstęp do Nicości. Cały świat kamienny i zielony, wystygły i huczący, zaogniony w chmurach i w gwiazdach zakopany dzie­limy ze zwierzętami i roślinami - Nicość atoli naszą domeną jest i specjalnością. Odkrywcą nicości jest człowiek. Ale ona to trudna, to taka niebywała, bo niebyła rzecz, której ani spróbować nie można bez starannej zaprawy, duchowych ćwiczeń, bez długo­trwałej nauki i treningu; nie przygotowanych poraża w słup - toteż do komunikowania się z nicością pre­cyzyjnie nastrojoną, bogato zorkiestrowaną trzeba się sumiennie szykować - czyniąc każdy krok w jej kie­runku możliwie ciężkim, wyrazistym i materialnym. A więc ja ci tu będę pokazywał Wstępy, jak się po­kazuje wspaniale rzeźbione odrzwia, złotem kute, zwieńczone gryfami i grafami w nadprożach majesta­tycznych, będę przysięgał na tę ich litą, dźwięcznie masywną, ku nam zwróconą stronę po to, aby rozwie­rając je skupionym szarpnięciem ramion mego ducha, wtrącić w nic czytającego - a tym samym wytrącić go ze wszystkich naraz bytów i światów. Cudowną swobodę zapewniam i gwarantuję, dając słowo, że Tam nie będzie Nic. Co zyskam? Stan najbogatszy: ten - sprzed Stwo­rzenia. Co zyskasz? Wolność najwyższą - bo żadnym sło­wem nie zakłócę twego słuchu w czystym wzlocie. Ja ci go tylko wezmę, jak miłośnik bierze gołębia, i cisnę nim, jak kamieniem Dawidowym, jak kamieniem obra­zy, aby poleciał w ten bezkres - na wieczne uży­wanie.

 

 


NEKROBIE

Cezary Strzybisz

 

139 reprodukcji

Wstęp Stanisław Estel

Wydawnictwo Zodiak [3]

WSTĘP

 

Niewiele lat temu chwycili się plastycy śmierci jak zbawienia. Zaopatrzeni w atlasy anatomiczne i histo­logiczne, poczęli flaki wypuszczać aktom, gmerać się w bebechach, wywalając na płótna zmaltretowaną brzydotę naszych wstydliwych paprochów, tak słusznie zasłoniętych na co dzień skórą. Lecz cóż, koncerty, które gnicie we wszystkich kolorach tęczy zaczęło da­wać po salach wystawowych, nie stały się rewelacją. Byłoby to rozwiązłe, gdyby ktoś z widzów poczuł się dotknięty, byłoby koszmarne, gdyby zadrżał - lecz cóż? Nawet ciotek to nie wzburzyło. Midas obracał w złoto wszystko, czego się tknął, a plastyka dzisiejsza, pod klątwą przeciwnego znaku, samym dotknię­ciem pędzla likwiduje powagę każdej rzeczy. Jak to­nący sięga po wszystko - i z chwyconym idzie na dno - przy zblazowanym spokoju widzów. Wszystko? Więc i śmierć? Czemu nie zaszokował nas jej antymajestat, czy te krwawo zaszlamowane karty z powiększonych plansz medycyny sądowej nie powinny były nas choć zastanowić - swoim horro­rem? Były jednak bezradne... bo nadto wysilone! Zamysł już był dziecinny - przestraszenia dorosłych... dlatego to nie chciało być na serio! Więc zamiast memento mori otrzymaliśmy starannie rozmierzwione trupy - rozkopana zbyt namolnie tajemnica grobów objawiła się śliską kloaką. Nie przemówiła ta śmierć - ponie­waż zanadto ostentacyjna! Biedni plastycy, którym mało już natury, więc zabrali się do eskalacji Grand Guignolu, sami wystrychnęli siebie na dudków. Lecz - po kompromitacji podobnej, po tej klapie śmierci - co właściwie takiego zrobił Strzybisz, że udało mu się ją zrehabilitować? Czym są właściwie jego „Nekrobie”? Nie są malarstwem przecież - Strzy­bisz nie maluje i podobno w życiu nie miał pędzla w palcach. Nie jest to grafika, bo on nie rysuje, nie ryje też w żadnej substancji, nie rzeźbi - ot, fotograf. Co prawda szczególny - skoro, zamiast światła, uży­wa promieni Roentgena. Ten anatom swoim okiem, przedłużonym ryjami aparatów rentgenowskich, przechodzi na wylot przez ciała. Lecz czarno-białe błony, znane z lekarskich ga­binetów, na pewno pozostawiłyby nas obojętnymi. Dlatego ożywił swe akty. Dlatego jego szkielety stąpają takim prężnym, zdecydowanym krokiem w śmiertel­nych koszulach raglanów, z widmami teczek. Dość złośliwe i dziwaczne, przyznajmy, nie więcej, ale on tymi migawkowymi zdjęciami tylko przymierzał się, próbował jeszcze - nie wiedział. Powstał hałas do­piero, kiedy poważył się na straszną rzecz (choć już nie miało być strasznych rzeczy): on nam prześwietlił na wylot - i taki pokazał seks. Ten zbiór prac Strzybisza otwierają jego „Pornogramy” - zaiste komiczne, lecz dosyć to okrutny ko­mizm. Właśnie najbardziej natrętny, rozpasany, roz­zuchwalony seks - grupowy - wziął Strzybisz pod ołowiane blendy swoich obiektywów. Pisano, że chciał wyszydzić pornomanię, że dał jej dokładną (bo do na­giej kości doprowadzoną) lekcję i że mu się to udało, ponieważ te kości, wczepione w siebie, poukładane w geometryczne zagadki, z niewinnego pogmatwania przeskakują w oku widza nagle - i niesamowicie - w nowożytny Totentanz, w tarło podskakujących szkieletów. Pisano, że zamierzył znieważyć, wydrwić seks - i że mu się to zamierzenie powiodło. Czy tak? Zapewne... lecz można się w „Nekrobiach” dopatrzeć czegoś więcej. Karykatury? Nie tylko - bo jest jednak w „Pornogramach” jakaś ukryta powaga. Najpierw bodaj stąd, że Strzybisz „prawdę mó­wi” - i to samą tylko prawdę, kiedy dziś, nie podda­na „deformacji artystycznej”, uchodzi za prostactwo: lecz on właściwie jest świadkiem jedynie, bo spojrze­niem przeszywającym, ale nie - przeinaczającym. Nie sposób się obronić przed tym świadectwem - odrzu­cić go, jako zmyślenia, jako konwencji, triku, gierki umownej, bo on ma rację. Karykatura? Złośliwość? Lecz te szkielety są przecież w swoim abstrakcyjnym rysunku - niemal estetyczne. Strzybisz bowiem wy­trawnie działał: nie tyle ogołocił, to jest, odarł kości z cielesnych powłok, ile wyzwolił je - uczciwie szu­kając ich własnego, do nas już nie odniesionego sen­su. Szukając ich własnej geometrii, uczynił je suwe­rennymi. Te szkielety żyją, chciałoby się powiedzieć - po swojemu. On je wolnością obdarzył, przez wyparowa­nie ciał, to jest - przez śmierć, jakkolwiek właśnie ciała odgrywają ważną, choć nie od razu postrzegalną rolę w „Nekrobiach”. Trudno tu wchodzić w szczegóły techniki rentgenowskiej, lecz dwa słowa wyjaśnienia są niezbędne. Gdyby Strzybisz używał twardych pro­mieni X, na jego zdjęciach byłyby widoczne same tylko kości, jako ostro zarysowane smugi, pręty, posegmentowane niby cięciami - mrokiem stawowych szczelin. Zbyt czysta byłaby to już, bo zanadto wypreparowana - osteologiczna abstrakcja. Otóż on tak nigdy nie postępuje i - prześwietlone promieniami miękkimi - na zdjęciach jego pojawiają się ciała ludzkie jak aluzje, jak napomknienia, mlecznymi kłę­bami poświaty - i przez to dochodzi do właściwego efektu. Pozór i realność zamieniają się miejscami. Średniowieczny, holbeinowski Totentanz, trwający w nas milczkiem, nieporuszony, ten sam, nie tknięty wrzawą błyszczącej cywilizacji, zrost śmierci z ży­ciem - trafia Strzybisz, jak gdyby bezwiednie, jakby przez przypadek. Albowiem rozpoznajemy tę samą wesołą skoczność, tę jowialną krzepę i frywolne za­pamiętanie, jakie nadał swym kościotrupom Holbein - i tylko - a raczej; i właśnie akord znaczeń, który bierze artysta współczesny, jest szerszy, ponieważ naj­bardziej nowoczesną z technik skierował na najstarsze zadanie gatunku; naprawdę tak wła­śnie wygląda śmierć w środku życia i to jest właśnie do kości prześwietlona mechanika rozmnażającego się rodzaju, której ciała asystują - bladymi widmami. Dobrze - powiadają - może i taka czai się w tym filozofia, lecz przecież on umyślnie poszedł „na całego” - w trupy wrobił spółkujących, uchwycił się modnego tematu, efektownie, dla efektu - czy to nie tanie? Czy nie ma w „Pornogramach” sprytu? Albo wręcz oszustwa? Nie brak i takich sądów. Wolę nie wytaczać przeciw nim armat ciężkiej retoryki. Proszę raczej przyjrzeć się dwudziestemu drugiemu pornogramowi, zatytułowanemu „Trioliści”. Scena to nieprzyzwoita w szczególny sposób. Gdyby ją zestawić ze zwykłym zdjęciem tych samych ludzi, więc z produktem pornografii komercjalnej, niewin­ność takiej pornografii względem rentgenogramu obja­wi się natychmiast. Pornografia nie jest bowiem sprośna bezpośrednio: ekscytuje dopóty, dopóki trwa jeszcze w widzu walka żądz z aniołem kultury. Kiedy tego anioła diabli wez­mą, kiedy, skutkiem powszechnej tolerancji, obnaży się słabość płciowego zakazu, jego zupełna bezbron­ność, kiedy zakazy pójdą na śmietnik - jakże szybko zdradza wtedy pornografia swój niewinny, to znaczy tutaj: daremny charakter, gdyż jest fałszywą obietni­cą cielesnego raju, zapowiedzią tego, co się nie spełnia naprawdę. To owoc zakazany, więc tyle w nim pokusy, ile siły w zakazie. Bo cóż? Wzrok, chłodniejący od nawyku, dostrzega golasów, bardzo wysilonych, bardzo zwijających się, by wykonać postawione w atelier zadania - i jakież biedne robi się wtedy to widowisko! Nie tyle zaże­nowanie, ile poczucie urażonej solidarności ludzkiej budzi się w patrzącym, bo ci golcy tak namolnie ciamkają się po sobie, że się upodobniają do dzieci, które chciałyby koniecznie zrobić coś wprost potwornego, żeby dorosłym oko zbielało, lecz naprawdę nie mogą, nie są w stanie po prostu... i pomysłowość ich, rozju­szona już tylko złością na własną niemoc, nie w stro­nę Grzechu zmierza i Upadku, lecz tylko głuptacko żałosnego obrzydlistwa. Toteż w usilnych zajęciach owych dużych gołych ssaków kryje się płytka infan­tylność - ani to piekło, ani raj, lecz sfera letnia: nu­dy, daremności licho opłacanego mozołu... Lecz seks Strzybisza jest drapieżny, bo przerażający i śmieszny jak owe zjazdy potępieńców do otchłani na obrazach starych Holendrów i Włochów - gdy jed­nak możemy się oddystansować od owych koziołku­jących w Sąd Ostateczny grzeszników, skorośmy unie­ważnili zaświat, co możemy przeciwstawić rentgenogramowi? Tragicznie śmieszne te szkielety, w zwar­ciu, w którym ciała są im przeszkodą nieprzekraczal­ną. Kości? Kiedy właśnie ludzi widzimy w niezgrabnym, zaciekłym uścisku, i byłoby to tylko żałosne, gdyby nie upiorny komizm. Skąd? Z nas - rozpozna­jemy bowiem prawdę. Racja tych zwarć ulatnia się razem z cielesnością, toteż jałowe i abstrakcyjne, a przecież tak okropnie rzeczowe, lodowato i biało płonące są te uściski - beznadziejne! A jeszcze jest ich świętość czy drwina z niej, czy aluzja do niej, nie doczepiona, nie przydana sztucz­nym zabiegiem, lecz wiadoma, albowiem halo otacza tu każdą głowę - to włosy stają się bladą, krągłą aureolą i świecą jak na świętych obrazach. Wiem zresztą, jak trudne są do rozplatania i ponazywania impulsy, z których powstaje całość doznań w widzu. Dla jednych to literalnie Holbein redivivus, boż, istotnie, osobliwy jest powrót - elektromagne­tycznym promieniowaniem - do kościotrupów, jak do średniowiecza, w nas zachowanego. Innych szokują ciała jako bezsilne duchy, asystujące z konieczności trudnym ćwiczeniom płci - uniewidzialnionej. Ktoś jeszcze pisał o kośćcach, co są jak instrumenty, wy­dobyte z futerałów dla spełnienia tajemnej inicjacji - dlatego mówiono o „matematyce”, o „geometrii” tego seksu. Wszystko to być może; lecz nie ze spekulacji rodem jest smutek, w którym opuszcza się sztukę Strzybisza. Symbolika, w stuleciach wezbrana i przekazana ze stuleci, choć wegetująca pokątnie, bośmy się jej wy­parli, nie uległa - widzimy - zniweczeniu. Symboli­kę tę przerobiliśmy w sygnalizację (czaszki z piszcze­lami na słupach wysokiego napięcia, na butlach z tru­cizną w aptece) i na poglądową pomoc szkolną, w po­wiązanych błyszczącymi drucikami szkieletach sal wy­kładowych. Skazaliśmy ją więc na exodus, relegowa­liśmy ją z życia, lecz nie pozbyliśmy się - całej. Tak więc, niezdolni po prostu oddzielić tego, co jest w szkielecie jego najrzetelniejszą materialnością, rów­ną wymowie konaru czy belki, od tego, co wyobraża w nimi milczenie losu, więc symbol, popada nasz umysł w owo szczególne rozchwianie, z którego umyka wreszcie - w zbawczy śmiech. A jednak pojmujemy, że trochę to jest wymuszona wesołość, że osłaniamy się nią, by nie ulec Strzybiszowi zanadto. Erotyka, jako beznadziejna daremność intencji, oraz seks, jako ćwiczenie w geometrii projekcyjnej - oto dwa przeciwstawne ekstrema „Pornogramów”. Zresztą nie godzę się z tymi, co twierdzą, że sztuka Strzybisza na „pornogramach” zaczyna się i kończy. Gdybym miał powiedzieć, który z aktów cenię najwyżej, bez wahania wskażę „Brzemienną” (str. 128). Przyszła matka, z zamkniętym w łonie dzieckiem - ten szkie­let w szkielecie dość jest okrutny, a na włos nie skła­many. I w tym dużym, rosłym, jak białymi skrzydła­mi - kością miednicową rozłożystym ciele (rentgen trafia w przeznaczenie płci dobitniej niż nagi akt zwykły) - na tle tych skrzydeł, rozchylonych już do po­rodu, główką odwrócony, mgławy, bo nie dokończony jeszcze - szkielecik wtulenia dziecięcego. Jak źle brzmią te słowa, i w jak godną, czystą całość układają się światłocienie rentgenogramu. Ciężarna w pełni sił - i w pełni śmierci swojej - płód jeszcze nie na­rodzony, co już umierać zaczął - bo poczęty. Jest ja­kiś spokój wyzwania i afirmacja zdeterminowana w tym podpatrzeniu. Co będzie za rok? „Nekrobie” pójdą w zapomnienie, królować przyjdzie nowym technikom i modom (nie­szczęsny Strzybisz - iluż on już teraz naśladowców zdobył po swoim sukcesie!). Czy nie tak? Zapewne, bo nie ma na to rady. Lecz choć ta szybkozmienność dławi nas, skazując na ciąg bezustannych rezygnacji i rozstań - dziś Strzybisz hojnie nas obdarzył. Nie runął w głąb materii, nie wdarł się w tkanki mchów, paprotników, nie wdał się w egzotykę podpatrywania bezcelowych doskonałości Natury, w te śledztwa, ja­kimi nauka sztukę zaraziła, lecz zaprowadził nas na skraj naszych ciał, w niczym nie wyinaczonych, nie przesadzonych, nie zmienionych - rzeczywistych! - i tym samym mosty rzucił z teraźniejszości w prze­szłość, wskrzeszając tę powagę, którą straciła już sztu­ka; i nie jego wina, że rezurekcja ta dłużej, niż kilka chwil, trwać nie może.

 


ERUNTYKA

Reginald Gulliver

George Allen & Unwin LTD 40 Museum Street/London

WSTĘP

 

Przyszły historyk uzna zapewne dwie przenikające się eksplozje za najwłaściwszy model naszej kultury. Lawiny produktów umysłowych, mechanicznie wyrzu­cane na rynek, stykają się z odbiorcami w trafach równie przypadkowych jak te, co zawiadują kolizjami gazowych molekuł: nikt już nie ogarnia tłumu tych produktów w całości. A ponieważ nigdzie nie można przepaść łatwiej niż w tłumie, przedsiębiorcy kultury, właśnie przez to, że publikują wszystko, co tylko im autorzy dostarczą, przebywają w błogim, lecz błędnym przeświadczeniu, jakoby teraz nic cennego się nie mar­nowało. Poszczególnym książkom należy się uwaga, jeśli tak uzna odpowiedni fachowiec, który usuwa ze swego pola widzenia wszystko, co obce jego specjal­ności. Ten zabieg eliminacji jest obronnym odruchem każdego eksperta: gdyby był mniej bezwzględny, uto­nąłby w papierowym potopie. Lecz wskutek tego bezpańskość, równa śmierci cywilnej, zagraża wszystkie­mu, co, że całkowicie nowe, urąga klasyfikacyjnym zasadom. Książka, którą przedstawiam, znajduje się właśnie na ziemi niczyjej. Może to płód obłąkania - lecz wówczas chodzi o szaleństwo z precyzyjną meto­dą; może to produkt pseudologicznej perfidii - wtedy jednak byłby nie dość perfidny, bo niepokupny. Roz­sądek z pośpiechem pospołu każą przemilczeć takie dziwadło, lecz wyziera zeń, przy całej nudzie wykła­du, duch niepospolitego kacerstwa, które zatrzymuje na miejscu. Bibliografie odniosły ten tytuł do Science Fiction, ale okolica ta stała się już wysypiskiem wszelkich osobliwości i niedowarzeń, jakie relegowano z po­ważniejszych sfer. Gdyby Platon ogłosił dziś „Rzecz­pospolita”, a Darwin - „O powstawaniu gatunków”, opieczętowane hasłem „Fantastyki” stoczyłyby się mo­że obie te pozycje na bruk - i czytane przez wszystkich, nie zauważone tym samym przez nikogo, wto­pione w sensacyjne gadulstwo, nie zaważyłyby na roz­woju myśli. Książka ta zajmuje się bakteriami - lecz żaden bakteriolog nie weźmie jej serio. Uprawia lingwistykę, która włosy postawi na głowie każdemu językoznaw­cy. Dochodzi do futurologii, sprzecznej z tym, co upra­wiają jej zawodowi przedstawiciele. Właśnie dlate­go - jako wypędek wszystkich dyscyplin nauko­wych - musi spaść do poziomu Science Fiction i grać jej rolę, nie licząc wszakże na czytelników, ponieważ niczego takiego nie opowiada, co zaspokoiłoby głód przygody. Nie potrafię właściwie ocenić „Eruntyki”, sądzę jed­nak, że brak dla niej kompetentnego przedmówcy. Uzurpuję sobie więc tę pozycję z niepokojem: któż może wiedzieć, ile prawdy skrywa tak daleko posunię­ta czelność! Przy kartkowaniu wygląda książka na podręcznik naukowy, lecz jest stekiem dziwolągów. Na fantazję literacką nie kroi, bo nie ma kompozycji artystycznej. Jeśli opisuje prawdę, prawda ta zadaje kłam niemal całej wiedzy współczesnej. Jeśli kłamie, czyni to w monstrualnym wymiarze. Jak wyjaśnia autor, eruntyka („Die Eruntizitaetslehre”, „Eruntics”, „Eruntique” - nazwa pochodzi od „erunt” - „będą” - 3 osoba czasu przyszłego liczby mnogiej od „esse”) nie była zamierzona jako odmiana prognostyki bądź futurologii. Nie można się owej eruntyki nauczyć, gdyż nikt nie zna zasad jej funkcjonowania. Nie można dzięki niej przewidzieć tego, co by się chciało. Nie jest to żadna „wiedza tajemna” w stylu jakiejś astrologii czy dianetyki i nie jest to też przyrodoznawcza ortodoksja. Tak więc doprawdy mamy przed sobą rzecz skazaną na to, aby być „wygnanką wszystkich światów”. R. Gulliver przedstawia się w pierwszym rozdziale jako filozof-dyletant i bakteriolog-amator, który jed­nego dnia - osiemnaście lat temu - postanowił na­uczyć bakterie języka angielskiego. Impuls był na­tury przypadkowej. W krytycznym dniu wyjmował z termostatu szalki Petry'ego, owe płaskie szklane naczyńka, w których hoduje się na agarowej żelaty­nie bakterie in vitro. Do tej pory bawił się tylko, jak powiada, bakteriologią, bo uprawiał ją jako rodzaj konika, bez pretensji czy nadziei na jakoweś odkrycia. Lubił po prostu, przyznaje, obserwować wzrost drob­noustrojów na podścielisku agarowym: zadziwiała go „zmyślność” niewidzialnych „roślinek”, tworzących na mętnawym podłożu kolonie wielkości główki od szpil­ki. Aby zbadać skuteczność środków przeciwbakteryjnych, nanosi się rozmaite takie środki na agar - pipetką lub maczakiem; tam, gdzie objawiają swe działanie, agar pozostaje wolny od bakteryjnego na­lotu. Jak to czasem robią laboranci, R. Gulliver, umo­czywszy watkę w antybiotyku, napisał nią na gładkiej powierzchni agaru „Yes”. Napis ten, niewidzialny, w następnym dniu unaocznił się, ponieważ intensyw­nie rozmnażające się bakterie pokryły gruzełkami ko­lonii cały agar z wyjątkiem śladu, jaki pozostawił maczak użyty niczym pióro. Wtedy to, twierdzi, przy­szło mu po raz pierwszy do głowy, że ten proces moż­na by „odwrócić”. Napis był widoczny, ponieważ wolny od bakterii. Lecz gdyby mikroby ułożyły się w litery, pisałyby - i tym samym wyrażałyby się w języku. Myśl ta była kusząca, lecz zarazem - przyznaje - całkiem nonsen­sowna. Przecież to on napisał na agarze słowo „yes”, bakterie zaś tylko „wywołały” ów napis, bo nie mo­gły się rozmnażać w jego obrębie. Lecz myśl ta nie dawała mu odtąd spokoju. Na ósmy dzień wziął się do dzieła. Bakterie są w stu procentach bezmyślne, więc na pewno nierozumne. Niemniej z zajmowanego w Przy­rodzie stanowiska są znakomitymi chemikami. Drob­noustroje chorobotwórcze nauczyły się pokonywać za­pory cielesne i obronne siły ustrojowe zwierząt setki milionów lat temu. Można to pojąć zważywszy, że nic innego nie robiły przez wieki wieków, więc miały dość czasu, aby wciskać agresywne, choć ślepe sposoby swych chemizmów w obronny mur białek, którym opancerzają się wielkie organizmy. Także gdy na are­nie dziejów zjawił się człowiek, zaatakowały go i za­dawały mu, przez kilkanaście tysięcy lat istnienia cy­wilizacji, cierpienia, kończące się w osławionych za­razach śmiercią nieraz całych populacji. Dopiero nie­spełna osiemdziesiąt lat temu człowiek przeszedł do potężniejszego kontrataku, obruszając na bakterie ar­mię swych środków bojowych - wybiórczych tru­cizn syntetycznych, porażających ich życiowe procesy. W tym jakże krótkim czasie sporządził ponad czter­dzieści osiem tysięcy chemicznych broni przeciwbakteryjnych, syntetyzowanych z takim rozmysłem, żeby uderzały w najwrażliwsze, newralgiczne punkty ich przemiany materii, wzrostu i rozmnażania. Czynił to w wierze, iż niebawem zmiecie zarazki z powierzchni ziemi, lecz rychło przekonał się, ze zdumieniem, że powstrzymując ekspansje mikrobów - zwane epidemiami - ani jednej choroby nie zlikwidował ze szczę­tem. Bakterie okazały się przeciwnikiem lepiej wypo­sażonym, niż to sobie wyobrażali twórcy chemoterapii wybiórczej. Bez względu na to, jakich nowych prepa­ratów z retorty używa człowiek - one, złożywszy hekatomby w tym, nierównym, zdawałoby się, boju - wnet przystosowują trucizny do siebie bądź siebie do trucizn, wytwarzając oporność. Nauka nie wie dokładnie, jak one to robią, to bo­wiem, co wie, wygląda nader nieprawdopodobnie. Bakterie na pewno nie dysponują teoretyczną wiedzą w zakresie chemii czy immunologii. Nie mogą przeprowadzać ani eksperymentów próbnych, ani strategi­cznych narad;nie są w stanie przewidzieć dziś tego, co człowiek jutro przeciw nim skieruje, lecz w tej niekorzystnej wojennie sytuacji przecież sobie radzą. Medycyna tym mniej pokłada nadziei w oczyszczeniu ziemi z zarazków, im większej nabywa wiedzy i wpra­wy. Zapewne: twardy żywot bakterii to skutek ich zmienności. Bez względu na to jednak, jakich taktyk imają się bakterie w opresji, pewne jest, że działają bezwiednie -jako mikroskopijne agregaty chemiczne. Nowe szczepy zawdzięczają oporność tylko mutacjom dziedziczności, a mutacje te są zasadniczo losowe. Gdy­by sprawa dotyczyła człowieka, odpowiadałby jej taki mniej więcej obraz: Nieznany wróg, używając nie znanych nam zasobów wiedzy, sporządza nie znane nam środki zabójcze i ciska na ludzi ich nawałę; my zaś, ginąc masowo, w rozpaczliwym poszukiwaniu an­tidotum uznajemy za najlepszą strategię obrony -wyciąganie z kapelusza kartek, powyrywanych z en­cyklopedii chemicznej. Być może, znajdziemy na któ­rejś z tych kartek formułę zbawiennego przeciwśrodka. Należy jednak sądzić, że rasa, która tym trybem właśnie chciałaby odeprzeć śmiertelne zagrożenie, prę­dzej zginie co do nogi, aniżeli to się jej uda -taką loteryjną metodą. Ajednak metoda owa jakoś działa, gdy ją stosują bakterie. O tym, by ich dziedziczny kod genowy miał przewidująco wpisane w siebie wszystkie możliwe struktury zgubnych ciał chemicznych, jakie tylko da się syntetyzować, nie może być nawet mowy. Toż ta­kich związków jest więcej niż gwiazd iatomów w ca­łym Wszechświecie. Zresztą ubożuchny aparat dzie­dziczności bakteryjnej nie pomieściłby nawet informa­cji o tych 48000 środków, których człowiek dotąd użył w walce z zarazkami. Więcjedno jest niezbite: chemiczna wiedza bakterii, jakkolwiek czysto „prak­tyczna”, nadal góruje nad wysoką teoretyczną wiedzą człowieka. Skoro tak, skoro bakterie dysponują taką wszech­stronnością, czemu właściwie nie można by jej użyć dla celów zupełnie nowych? Jeśli sprawę oceniać obiektywnie, będzie jasne, że napisać kilka słów po angielsku to problem o wiele prostszy, aniżeli sporzą­dzić niezliczone taktyki obrony i przeciw niezliczonym rodzajom jadów i trucizn. Za tymi truciznami stoi wszak ogrom nauki nowożytnej, biblioteki, laboratoria, mędrcy i ich komputery - i tej potęgi jeszcze mało jest przeciwko niewidzialnym „roślinkom!” Więc sęk tylko w tym, jak zniewolić bakterie do nauki an­gielskiego, jak uczynić owładnięcie mową - wa­runkiem koniecznym przetrwania. Trzeba stworzyć sytuację o dwu i tylko dwu wyjściach: albo się pisać nauczycie, albo zginiecie. R. Gulliver oznajmia, że w zasadzie można by na­uczyć gronkowca złocistego bądź pałeczkę okrężnicy (Escherichia coli) pisma, jakim się normalnie posłu­gujemy, lecz droga tej nauki jest niesłychanie żmud­na i najeżona mnóstwem przeszkód. O wiele prościej wyuczyć bakterie posługiwania się alfabetem Morsego, złożonym z kropek i z kresek, tym bardziej że kropki już i tak same stawiają. Przecież każda kolonia nie jest niczym innym jak kropką. Ze sklejenia się w osi czterech kropek powstanie kreska. Czy to nie pro­ste? Takie były założenia iinspiracje R. Gullivera -brzmiące dość obłędnie, bykażdy fachowiec w tym miejscu cisnął jego wykład w kąt. Lecz my, nie będąc specjalistami, możemy pochylić się nad dalszym teks­tem. R. Gulliver postanowił uczynić najpierw warun­kiem przetrwania -stawianie krótkich kresek na agarze. Gała trudność w tym (powiada w II rozdziale), żetu nie może być wszak mowy o żadnym naucza­niu - w zwykłym sensiesłowa -ani w odnoszącym się do ludzi, ani nawet do zwierząt, które mogą na­bywać odruchy warunkowe. Nauczany nie masystemu nerwowego, nie ma kończyn, oczu, uszu, dotyku -nie ma nic, poza niesamowitą biegłością przeobrażeń chemicznych. One są jego życiowym procesem - i to już wszystko. A więc ten proces należy zaprząc do nauki kaligrafii - proces, a nie bakterie, bo wszak nie z osobami ani nawet nie z osobnikami rzecz: to sam kod genetyczny trzeba pouczać, więc do kodu dobrać się należy, a nie do pojedynczych bakterii!

Bakterie nie zachowują się inteligentnie - kod na­tomiast, ich sternik, sprawia, że potrafią dostosowy­wać się do zupełnie nowych sytuacji - nawet do ta­kich, co im się zdarzają po raz pierwszy w milionoleciach wegetacji. Jeżeli więc tylko uda się sporządzić warunki tak dobrane, że jedyną dostępną taktyką przeżywania będzie artykułowane pismo, zobaczymy, czy kod z zadaniem tym się sprawi. Lecz cały ciężar problemu przerzuca powyższa refleksja na ekspery­mentatora: on to bowiem musi stworzyć owe niezwy­kłe, bo ewolucyjnie dotąd nie spotykane warunki bak­teryjnego istnienia! Opis doświadczeń, zajmujący dalsze rozdziały „Eruntyki”, jest niesłychanie nudny przez swą pedanterię, rozwlekłość, przez ciągłe szpikowanie tekstu fotogra­mami, tablicami, wykresami - toteż niełatwo go przy­swoić. Lecz owych dwieście sześćdziesiąt stron „Eruntyki” ujmiemy w zwięzłym streszczeniu. Początek był pro­sty. Na agarze znajduje się samotna kolonia pałeczki okrężnicy (E. coli), czterokrotnie mniejsza od litery „o”. Zachowanie tej szarawej plamki śledzi z góry optyczna głowica, połączona z komputerem. Kolonia rozrasta się zwykle we wszystkich kierunkach odśrodkowo; lecz w doświadczeniu rozrost możliwy jest tyl­ko w jednej osi, bo wykroczenie poza nią włącza lase­rowy rzutnik, który zabija ultrafioletem „niewłaściwie” zachowujące się bakterie. Mamy przed sobą sytuację podobną do opisanej wstępnie - gdy na agarze poja­wiło się pismo, bo bakterie nie mogły rozwijać się tam, gdzie agar zmoczono antybiotykiem. Różnica teraz tylko taka, że mogą żyć wyłącznie w obrębie kre­ski (poprzednio mogły żyć tylko poza nią). Autor po­wtórzył ten eksperyment 45 000 razy - używając jednocześnie dwu tysięcy szalek Petry'ego oraz tyluż czujników, połączonych z równoległym komputerem. Wydatki miał znaczne, ale nie zużył zbyt wiele czasu, albowiem jedna generacja bakterii żyje tylko przez ja­kieś 10 do 12 minut. Na dwóch szalkach (z dwóch ty­sięcy) doszło do takiej mutacji, że powstał nowy szczep pałeczki okrężnicy (E. coli orthogenes), który nie był już zdolny rozwijać się inaczej aniżeli w kreskach; ta nowa odmiana pokrywała agar takim sznureczkiem: Rozwój w jednej osi stał się tedy własnością dzie­dziczną zmutowanej bakterii. Rozmnożywszy ten szczep, R. Gulliver zyskał następny tysiąc szalek z ko­loniami, a tym samym poligon następnego kroku bak­teryjnej ortografii. Poprzez szczepy, co pieniły się naprzemiennymi kropkami i kreskami (.-.-.-.-.-), doszedł wreszcie kresu tej fazy nauczania. Bakterie zachowywały się zgodnie z narzuconym warunkiem, lecz, naturalnie, nie produkowały pisma, a tylko jego zewnętrzne elementy, wyzbyte wszelkie­go sensu. Rozdziały IX, X i XI wyjaśniają, jak zrobił autor krok następny, czy raczej, jak zmusił do niego E. coli.

Rozważał następująco: należy wprowadzić bakterie w takie położenie, że będą się zachowywały w pewien specyficzny sposób, a to zachowanie, na poziomie ich wegetacji czysto chemiczne, stanie się - pod wzglę­dem wizualnym - znakami sygnalizacyjnymi.

W czterech milionach doświadczeń R. Gulliver macerował, wysuszał na proch, przypiekał, rozpuszczał, ścinał, dusił i porażał katalitycznie biliony bakterii - aż dopracował się takiego szczepu E. coli, który na za­grożenie życiowe reagował układaniem swych kolonii w trzy kropki: ... ... ... ... Ta litera „s” (trzy kropki oznaczają „s” w alfabecie Morsego) symbolizowała „stress”, czyli opresję. Rzecz jasna, bakterie nadal nic nie rozumiały, lecz mogły się uratować tylko reagując powyższym układaniem swych kolonu - albowiem wtedy, i jedynie wtedy, czujnik, połączony z komputerem, usuwał zagrażający czynnik (np. pojawiającą się w agarze silną truciznę, padające, na agar promienie ultrafioletowe etc.). Bakterie, które nie układały się w trójkropkowe zespóły - wszystkie co do jednej musiały zginąć; na placu agarowych bojów - a zarazem nauk - pozostały tyl­ko takie, które dzięki mutacjom zdobyły ową chemicz­ną umiejętność. Bakterie nic nie rozumiały... lecz jed­nak sygnalizowały swój stan - „życiowego zagroże­nia” - dzięki czemu trzy kropki, doprawdy stały się znakiem określającym sytuację. R. Gulliver widział już, że może wyhodować szczep, który będzie nadawał sygnały SOS, lecz uznał ten etap za całkowicie zbędny. Poszedł inną drogą. Na­uczył bakterie różnicowania sygnałów podług swoistości zagrożenia. Tak na przykład wolny tlen, który jest dla nich zabójczy, mogły szczepy E. coli loquativa 67 i E. coli philographica 213 usunąć ze swego środowiska nadając sygnał: ...--- (s o - czyli „stress wywołany tlenem”). Autor używa eufemizmu, gdy mówi, że uzyskanie szczepów sygnalizujących swe potrzeby okazało się „dosyć kłopotliwe”. Wyhodowanie E-coli numerativa, która oznajmiała, jakie stężenie jonów wodorowych (ph) jej odpowiada, kosztowało go dwa lata, zaś proteus calculans jął wykonywać elementarne działania arytmetyczne po dalszych trzech latach doświadczeń. Doszedł on tego, że dwa a dwa jest cztery. W następnym okresie rozszerzył R, Gulliver bazę eksperymentów, nauczając Morsego streptokoki i gonokoki, lecz zarazki te okazały się mało pojętne. Po­wrócił tedy do pałeczki okrężnjcy. Szczep 201 wyróżnił się mutacyjną adaptatywnością: nadawał coraz dłuższe komunikaty, tak oznajmiające, jak postulatywne, oznaczały bowiem zarówno to, co bakteriom dolegało, jak i to, czego sobie życzyły jako składu odżywki. Operując wciąż regułą ocalania tylko najsprawniej mutujących szczepów, uzyskał po jedenastu latach szczep E. coli eloquentissima, który pierwszy jął od­zywać się “Spontanicznie, a nie tylko pod naciskiem zagrożenia. Najpiękniejszy dzień jego życia nastąpił, mówi, gdy E. coli eloquentissima zareagowała na za­palenie światła w laboratorium słowami „dzień do­bry” - wyartykułowanymi rozrostem kolonii agarowych - w znaki Morsego... Składnię angielską opanował w zakresie basie english jako pierwszy Proteus orator mirabilis 64, nato­miast E. coli eloquentissima nawet w 21 000 generacji wciąż popełniała, niestety, błędy gramatyczne. Lecz z chwilą, gdy kod genowy owych bakterii przyswoił sobie reguły składni, sygnalizacja Morsem stała się jedną z właściwych mu czynności życiowych: tak przy­szło do spisywania nadawanych przez mikroby - wie­ści. Nie były one zrazu specjalnie ciekawe. R. Gulliver chciał zadawać bakteriom naprowadzające pytania, lecz utworzenie dwukierunkowej łączności okazało się niemożliwe. Przyczynę fiaska wyjaśnia następująco: to nie bakterie artykułują, lecz genowy kod nimi, a kod ten nie dziedziczy cech, indywidualnie na­bywanych przez poszczególne osobniki. Kod wysławia się, lecz nadając komunikaty - sam żadnych wprost nie jest w stanie odbierać. Jest to zachowanie odzie­dziczone, gdyż utrwalone w walce o byt; wiadomości, które nadaje kod genowy, grupując kolonie coli w zna­ki Morsego, są wprawdzie sensowne, lecz zarazem bezmyślne, który to stan rzeczy najlepiej uzmysłowi powołanie się na z dawna znany sposób reagowania bakterii: wytwarzając penicylinazę, aby uchronić się przed działaniem penicyliny, zachowują się sensownie, lecz zarazem bezświadomie. Toteż rozmowne szczepy R. Gullivera nie przestały być ,,zwykłymi bakteriami”, a zasługą tego eksperymentatora było utworzenie warunków, co zaszczepiły elokwencję - dziedziczności zmutowanych szczepów. Tak więc bakterie mówią, lecz do nich mówić nie można. Ograniczenie to jest mniej fatalne, niż można by sądzić, ponieważ właśnie dzięki niemu objawiła się z czasem ta własność lingwistyczna zarazków, która legła u podstaw eruntyki. R. Gulliver nie oczekiwał jej wcale; wykrył ją przy­padkowo, w toku nowych doświadczeń, mających na celu wyhodowanie E. coli poetica; krótkie wierszyki, układane przez pałeczkę okrężnicy, były wysoce ba­nalne, a zarazem nie nadawały się do głośnego dekla­mowania, ponieważ - ze zrozumiałych względów! - bakterie nic nie wiedzą o fonetyce angielszczyzny. To­też opanować mogły metrum wiersza, ale nie - za­sady rymowania; niczego ponad dystychy w rodzaju „Agar agar is my love as were[2] stated above” poezja bakteryjna nie wyprodukowała. Jak to bywa, traf pospieszył Gulliverowi z pomocą. Zmieniał on skład odżywki, poszukując środków inspirujących bakterie do bogatszej wymowności, nasycając podścielisko pre­paratami, których skład chemiczny notabene zataja. Zrazu wynikło z tego rozwlekłe gadulstwo; aż 27 listo­pada E. coli loquativa po nowej mutacji jęła nadawać sygnały stressu, jakkolwiek nic nie wskazywało na to, by w agarze znajdowały się jakieś szkodliwe dla jej zdrowia związki. Niemniej w następnym dniu, 29 go­dzin po alarmie, oberwała się sztukatura nad stołem laboratoryjnym i spadając z sufitu zmiażdżyła wszyst­kie szalki Petry'ego znajdujące się na stole. Autor uznał zrazu ów dziwny fakt za zbieg okoliczności, lecz na wszelki wypadek przeprowadził eksperyment kon­trolny, który wykazał, że bakteriom właściwe są premonicje. Już pierwszy nowy szczep - Gulliveria coli prophetica - przepowiadał niezgorzej przyszłość, to jest, usiłował się przysposobić do takich niekorzystnych zmian, jakie miały mu zagrozić dopiero w ciągu nadchodzącej doby. Autor sądzi, że nie odkrył niczego absolutnie nowego, lecz wpadł tylko przypadkiem na trop prastarego mechanizmu, właściwego dziedziczno­ści mikrobów, który umożliwia im skuteczne parowa­nie technik bakteriobójczych medycyny. Dopóki jed­nak bakterie pozostawały nieme, nie wiedzieliśmy nic o samej możliwości istnienia takiego mechanizmu. Szczytowym osiągnięciem autora stało się wyhodo­wanie Gulliveria coli prophetissima i proteus delphicus recte mirabilis. Szczepy te przepowiadają bowiem przyszłość nie tylko w zakresie takich zajść, jakie od­noszą się do ich własnej wegetacji. R. Gulliver przypuszcza, że mechanizm tego fenomenu jest czysto fizykalnej natury. Bakterie grupują się koloniami w kropki i w kreski, gdyż tryb ten jest już zwyczajną własnością właściwego im rozplemu; to nie jakowaś „pałeczka-Kassandra” i nie jakiś „odmieniec-prorok” wysławiają cokolwiek na temat zdarzeń przyszłości. To


Date: 2016-01-03; view: 1180


<== previous page | next page ==>
Doskonała Próżnia 13 page | Juan Rambellais • Jean-Marie Annax • Eino Illmainen Stewart Allporte • Giuseppe Savarini» Yves Bonnecourt Hermann Poeckelein • Alois Kuentrich • Roger Gatzky
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)