Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 26 page


41.

Gage został pochowany tego popołudnia o drugiej. Do tego czasu deszcz przestał padać. Postrzępione chmury wciąż wędrowały po niebie i większość żałobników miała czarne parasole, dostarczone przez przedsiębiorcę pogrze­bowego.

Na prośbę Rachel pracownik domu pogrzebowego prze­wodzący krótkiej, niereligijnej ceremonii odczytał fragment z Ewangelii według świętego Marka, rozpoczynający się sło­wami: „Dopuśćcie dziatkom iść do mnie”. Louis, stojący tuż obok grobu, spojrzał przed siebie na swego teścia. Przez mo­ment Goldman też popatrzył na niego, po czym opuścił wzrok. W jego oczach nie pozostało ani śladu woli walki; wory pod nimi przypominały torby listonosza, a wokół czar­nej jedwabnej jarmułki włosy tak cienkie i białe jak poszar­pana pajęczyna unosiły się targane wiatrem. Z policzkami pokrytymi szpakowatym zarostem bardziej niż kiedykol­wiek przypominał starego pijaczynę. Wyglądał jak człowiek, który nie do końca wie, gdzie się znajduje. Louis próbował, lecz odkrył, że wciąż nie potrafi znaleźć dla niego litości w swym sercu.

Mała, biała trumienka Gage'a, zapewne z naprawionym zanikiem, stała na dwóch chromowanych drążkach ponad wybetonowanym dołem. Ziemię wokół grobu wyłożono sztuczną trawą, tak jadowicie zieloną, że raniła oczy Louisa. Wokół, na plastikowej, dziwnie niestosownej powierzchni rozstawiono kosze kwiatów. Louis spojrzał ponad ramie­niem przedsiębiorcy pogrzebowego i ujrzał niski pagórek pokryty grobami i kwaterami, wśród których wyróżniał się rzymski pomnik z wyrytym nazwiskiem: PHIPPS. Tuż nad ukośnym dachem grobowca Phippsów dostrzegł drobinę żółci. Przyglądał jej się z namysłem, nawet po tym, jak mistrz ceremonii powiedział: „Skłońmy więc głowy i pomódl­my się”. Zabrało to kilka minut, ale w końcu zrozumiał. To była koparka. Koparka zaparkowana za wzgórzem, by ża­łobnicy nie musieli na nią patrzeć. A kiedy pogrzeb się skoń­czy, Oz rozgniecie papierosa obcasem jednego ze swych wiej­kich roboczych butów, schowa niedopałek w noszonym w kieszeni pudełku (na cmentarzach grabarze przyłapani na rozrzucaniu niedopałków byli niemal zawsze natychmiast zwalniani - wyglądało to źle, a poza tym zbyt wielu klientów zmarło na raka płuc), wskoczy do koparki, włączył silnik i odgrodzi jego syna od słońca - na zawsze... albo przynaj­mniej do dnia zmartwychwstania.



Zmartwychwstanie... To dopiero słowo...

(o którym powinieneś natychmiast zapomnieć i dobrze o tym wiesz)

Kiedy mistrz ceremonii powiedział „Amen”, Louis ujął Rachel pod rękę i odprowadził ją na bok. Rachel protesto­wała cicho - chcę zostać nieco dłużej, proszę cię, Louis - on jednak był stanowczy. Podeszli do samochodów. Ujrzał przedsiębiorcę pogrzebowego odbierającego żałobnikom pa­rasole z nazwą firmy, dyskretnie wypisaną na rączkach, i przekazującego je asystentowi. Asystent ustawiał je na sto­jaku, wyglądającym niesamowicie i surrealistycznie na zroszonej deszczem trawie. Louis prawą ręką trzymał Rachel pod ramię, lewą ściskał dłoń Ellie, odzianą w białą rękawicz­kę. Ellie miała na sobie tę samą sukienkę, którą włożyła na pogrzeb Normy Crandall.

Gdy usadowił swe panie w samochodzie, zbliżył się do nich Jud. On także wyglądał, jakby miał za sobą bardzo ciężką noc.

- Wszystko w porządku, Louis? Louis przytaknął.

Jud schylił się i zajrzał do samochodu.

- Jak się czujesz, Rachel?

- Całkiem dobrze, Jud - szepnęła.

Starzec łagodnie pogładził jej ramię, po czym spojrzał na Ellie.

- A ty, kochanie?

- Nic mi nie jest. - Na dowód prawdziwości swych słów, Ellie wykrzywiła usta w potwornym rekinim uśmiechu.

- Co to za zdjęcie?

Przez moment Louis sądził, że córeczka zatrzyma zdję­cie, nie zechce go pokazać. Potem jednak przełamując we­wnętrzny opór, podała fotografię Judowi. Stary mężczyzna ujął ją wielkimi palcami, tak grubymi i na oko niezręcznymi, że zdawało się, iż nadają się jedynie do obsługi przekładni wielkich maszyn i przekładni na kolei - były to jednak te sa­me palce, które ze zręcznością magika - bądź chirurga - wy­jęły żądło z szyi Gage'a.

- To bardzo ładne - zauważył Jud. - Ciągniesz go na sankach. Założę się, że to lubił, prawda, Ellie?

Ellie przytaknęła i wybuchnęła płaczem. Rachel zaczęła coś mówić, ale Louis uścisnął jej ramię - na razie milcz.

- Często go ciągnęłam - wykrztusiła Ellie przez łzy - a on śmiał się i śmiał. Potem wracaliśmy do domu, mamu­sia przygotowywała kakao i mówiła: „Odstawcie buty”, a Gage łapał je wszystkie i krzyczał: „Buty, buty!”, tak gło­śno, że bolały nas uszy. Pamiętasz, mamo?

Rachel skinęła głową.

- O tak, założę się, że to były piękne czasy. - Jud oddał jej zdjęcie. - On już nie żyje, Ellie, ale możesz zachować po nim wspomnienia.

- Taki mam zamiar - odparła, ocierając dłonią twarz. - Kochałam Gage'a, panie Crandall.

- Wiem, kochanie.

Schylił się i ucałował ją, a kiedy się cofnął, jego martwy wzrok omiótł Louisa i Rachel. Rachel odpowiedziała zasko­czonym, nieco zranionym spojrzeniem, nie rozumiejąc, o co chodzi starcowi, ale Louis zrozumiał aż za dobrze. Co dla niej robicie? - pytały oczy Juda. Wasz syn nie żyje, ale córka wciąż jest z wami. Co dla niej robicie?

Louis odwrócił wzrok. Nic nie mógł dla niej zrobić, jesz­cze nie. Będzie musiała sama radzić sobie ze swym smut­kiem. On myślał głównie o synu.


42.

Do wieczora niebo zasnuła świeża warstwa chmur i ze­rwał się zachodni wiatr. Louis nałożył lekką kurtkę, zapiął ją i zdjął z kołka na ścianie kluczyki do hondy.

- Dokąd się wybierasz, Lou? - spytała Rachel. Mówiła bez specjalnego zainteresowania. Po kolacji znów zaczęła płakać i choć nie zdradzała objawów histerii, jednocześnie nie mogła przestać. Louis zmusił ją do zażycia valium. Teraz siedziała z gazetą rozłożoną na ledwie rozpoczętej krzyżów­ce. W drugim pokoju Ellie w milczeniu oglądała „Domek na prerii”: na kolanach trzymała zdjęcie Gage'a.

- Pomyślałem, że skoczę na pizzę.

- Nie najadłeś się wcześniej?

- Wtedy nie byłem głodny - odparł zgodnie z prawdą, a potem dodał kłamstwo: - Teraz jestem.

Tego popołudnia pomiędzy trzecią i szóstą w domu w Ludlow odbył się ostatni rytuał pogrzebu Gage'a: rytuał jedzenia. Steve Masterton i jego żona zjawili się z zapiekan­ką z mielonego mięsa i makaronu. Charlton przyniosła quiche („Jeśli coś zostanie, można przechować na później - po­informowała Rachel. - Quiche bardzo łatwo się odgrzewa”). Dannikerowie z góry drogi przywieźli pieczoną szynkę. Goldmanowie - żadne z nich nie odzywało się do Louisa ani nawet nie zbliżało się do niego, a on bynajmniej tego nie ża­łował - przybyli z zestawem wędlin i serów. Jud także przy­niósł ser - wielki krąg swego ulubionego szczurzego jedze­nia. Missy Dandridge upiekła ciasto cytrynowe, a Surrendra Hardu przywiózł jabłka. Rytuał jedzenia najwyraźniej prze­kraczał wszelkie bariery religijne.

To była stypa i choć panował na niej spokój, nadal jed­nak pozostawała przyjęciem. Pito znacznie mniej niż zwy­kle, ale jednak pito. Po kilku piwach (zaledwie poprzedniej nocy przysięgał, że nigdy więcej go nie tknie, lecz w zimnym popołudniowym świetle poprzednia noc wydawała się nie­wiarygodnie odległa) Louis wpadł na pomysł, że powtórzy kilka pogrzebowych anegdotek zasłyszanych od wuja Carla: na pogrzebach na Sycylii niezamężne kobiety czasami odci­nają kawałek całunu i sypiają z nim pod poduszką, wierząc, że przyniesie im to szczęście w miłości; w Irlandii na pogrze­bach często urządza się śluby na niby, a wielkie palce u no­gi zmarłych wiąże się z powodu starego celtyckiego prze­sądu, że nie pozwala to powstać duchom. Wujek Carl twier­dził, że zwyczaj przywiązywania do palców u nóg zmarłych karteczek identyfikacyjnych zrodził się w Nowym Jorku, a że w dawnych czasach w kostnicach pracowali wyłącznie Irlandczycy, uważał, że to pozostałość starego przesądu. Jednakże patrząc na twarze zebranych, Louis uznał, że hi­storyjki te mogłyby nie zostać przyjęte zbyt dobrze.

Rachel załamała się tylko raz i matka natychmiast po­śpieszyła ją pocieszyć. Rachel przywarła do Dory Goldman i zaczęła szlochać jej na ramieniu z bezbronną otwartością, której nie potrafiła okazać przy Louisie - może dlatego, że uważała, iż oboje odpowiadają za śmierć Gage'a, albo mo­że Louis, zagubiony w dziwacznym półświecie własnych fan­tazji, nie zachęcał jej do tego. W każdym razie zwróciła się o pociechę do matki i Dory udzieliła jej wsparcia, łącząc swe łzy z łzami córki. Irwin Goldman trzymał rękę na ramieniu Rachel i triumfalnie patrzył na stojącego w drugim kącie Louisa.

Ellie krążyła po pokoju ze srebrną tacą wyładowaną ma­łymi kanapeczkami, bułkami przebitymi pierzastymi wyka­łaczkami. Zdjęcie Gage'a ściskała pod pachą.

Louis przyjmował kondolencje, kiwał głową i dziękował kolejnym żałobnikom, a jeśli nawet jego oczy wydawały się odległe, a zachowanie nieco chłodne, ludzie sądzili, że myślał o przeszłości, o wypadku, o czekającym ich życiu bez Gage'a. Nikt (nawet Jud) nie przypuszczałby, że Louis zaczyna właśnie obmyślać strategię rabowania grobów... oczywiście tylko czysto teoretycznie, nie żeby zamierzał cokolwiek zro­bić, to tylko sposób na zajęcie czymś umysłu.

Nie żeby zamierzał cokolwiek zrobić.

Louis wpadł do sklepu w Orrington, kupił dwa sześcio­paki zimnego piwa i zadzwonił do Napoli, by zamówić piz­zę z pieczarkami i pepperoni.

- Zechce pan podać nazwisko?

Oz Wiejki i Wsaniały - pomyślał Louis.

- Lou Creed.

- Okay, Lou, jesteśmy dosyć zajęci, dlatego potrwa to około czterdziestu pięciu minut. W porządku?

- Jasne - odrzekł Louis i odwiesił słuchawkę. Gdy wrócił już do hondy i włączył silnik, uświadomił sobie nagle, że choć w okolicy Bangor można znaleźć dwadzieścia pizzerii, on wy­brał tę najbliższą cmentarza Pleasantview, na którym pocho­wali Gage'a. I co z tego, do diabła! - pomyślał niespokojnie. - Robią tu dobrą pizzę, z niemrożonego ciasta. Wyrzucają je w powietrze i łapią na oczach klientów, a Gage tak bar­dzo się śmiał...

Natychmiast odsunął tę myśl.

Wyminął Napoli i pojechał na cmentarz. Przypuszczał, że od początku wiedział, iż tak postąpi, ale to przecież ni­komu nie szkodziło, prawda? Nikomu.

Zaparkował po drugiej stronie ulicy i przeszedł do bra­my z kutego żelaza, połyskującego w ostatnim gasnącym świetle dnia. Nad jego głową, wpisany w półokrąg, widniał złożony z kutych żelaznych liter napis: PLEASANTVIEW. Przyjemny widok. W opinii Louisa widok nie był ani przy­jemny, ani nieprzyjemny. Cmentarz leżał na kilku ładnych, niskich wzgórzach, między którymi rozciągały się wysadza­ne drzewami alejki (w ostatnich chwilach gasnącego dnia cienie owych drzew stawały się głębokie, czarne i nieprzyja­zne niczym nieruchoma woda w gliniance). Wokół rosło kil­ka samotnych płaczących wierzb. Bynajmniej nie panowała tu cisza. Niedaleko przebiegała autostrada - lodowaty wiatr niósł z sobą nieustanny szum silników - a łuna na ciemnie­jącym niebie należała do międzynarodowego lotniska w Bangor.

Sięgnął dłonią ku bramie, myśląc: „będzie zamknięta”, ale nie była. Może nie nadeszła jeszcze pora zamykania cmentarza, a jeśli nawet to robiono, to wyłącznie dla ochro­ny przed pijakami, wandalami i młodymi parkami. Dni Di­ckensowskich Złodziei Zmartwychwstania

(znowu to słowo)

minęły. Prawe skrzydło bramy z cichutkim zgrzytem otwarło się do środka i Louis, obejrzawszy się przez ramię, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje, wszedł za nim. Zamk­nął za sobą bramę i usłyszał szczęk zatrzasku.

Przez chwilę stał bez ruchu na skromnych przedmie­ściach śmierci, rozglądając się dokoła.

Samotne, piękne miejsce, pomyślał, lecz nikt, jak sądzę, objąć się tu nie chce. Kto to? Andrew Marvell? I czemu ludz­ki umysł przechowuje równie zdumiewające strzępy bezuży­tecznych śmieci?

Wówczas w jego głowie przemówił głos Juda, niespokoj­ny i - przerażony? Tak, przerażony.

Louis, co ty robisz? Spoglądasz na drogę, na którą nie chciałbyś wstąpić.

Odepchnął od siebie ów głos. Jeśli nawet torturował ko­gokolwiek, to jedynie samego siebie. Nikt nie musiał wie­dzieć, że znalazł się tu, gdy ciemność pochłania ostatnie światło dnia.

Ruszył powoli w stronę grobu Gage'a, wybierając jedną z krętych ścieżek. Po sekundzie znalazł się w zadrzewionej alejce. Nad jego głową tajemniczo szumiały młode wiosenne liście. Serce donośnie tłukło mu się w piersi. Groby i pomni­ki ustawiono w nierównych rzędach. Gdzieś w głębi musiał znajdować się budynek dozorcy, a na nim mapa dwudzie­stu akrów Pleasantview, starannie i rozsądnie podzielonych na kwadranty. W każdym z nich wyróżniono zajęte groby i niesprzedane kwatery. Majątki ziemskie na sprzedaż. Jed­nopokojowe mieszkania. Sypialnie.

Nie przypomina to Cmętarza Zwieżąt. Myśl ta sprawiła, że zatrzymał się i zastanowił przez moment zaskoczony. Rzeczywiście, Cmętarz Zwieżąt sprawiał wrażenie porząd­ku, wyłaniającego się niemal nieświadomie z chaosu. Te pry­mitywne, koncentryczne, malejące kręgi. Proste nagrobki. Zbite z desek krzyże. Zupełnie jakby dzieci grzebiące tam zwierzęta ze swej zbiorowej podświadomości stworzyły pe­wien wzór. Jakby...

Przez moment Louis ujrzał Cmętarz Zwieżąt jako coś w rodzaju reklamy... zachęty, niczym ta w alejce dziwolą­gów w lunaparku. Właściciele wyprowadzali na nią połyka­cza ognia, którego można było obejrzeć za darmo, bo tam­ci wiedzieli, że nie kupi się steku, nie czując zapachu, nie wyda gotówki, nie widząc, na co idzie.

Te groby. Groby tworzące niemal druidyczne kręgi.

Groby na Cmętarzu Zwieżąt odtwarzały najstarszy sym­bol religijny świata: malejące kręgi oznaczające spiralę, zmierzającą nie do punktu, lecz do nieskończoności; porzą­dek z chaosu, bądź chaos z porządku, w zależności od tego, w którą stronę patrzeć. Był to symbol, który Egipcjanie rzeź­bili na grobowcach faraonów, znak kreślony przez Fenicjan na kopcach ich poległych królów; znajdowano go na ścia­nach jaskiń w starożytnych Mykenach. Królowie Stone­henge stworzyli je na jego podobieństwo jako zegar odmie­rzający czas wszechświata. Pojawiał się w chrześcijańskiej Bi­blii pod postacią wiru, z którego Bóg przemówił do Hioba.

Spirala stanowiła najstarszą oznakę mocy tego świata - najstarszy ludzki symbol, przedstawiający kręty most, łączą­cy świat i Otchłań.

W końcu Louis dotarł do grobu Gage'a. Koparka znik­nęła. Sztuczna trawa została zdjęta, zwinięta przez jakiegoś pogwizdującego robotnika, który myślał już tylko o popołu­dniowej wyprawie na piwo. W miejscu, gdzie leżał Gage, widniał równiutki prostokąt nagiej, zagrabionej ziemi, liczą­cy metr na półtora. Nie ustawiono jeszcze nagrobka.

Louis ukląkł. Wiatr targał mu włosy, unosił je. Niebo było już niemal całkiem czarne; pędziły po nim chmury. Nikt nie zaświecił mu w twarz latarką i nie spytał, co tu ro­bi. Nie warknął żaden pies. Brama była otwarta. Dni Zło­dziei Zmartwychwstania minęły. Gdybym przybył tu z kilo­fem i szpadlem...

Wzdrygnął się gwałtownie, otrząsając się z owych myśli. Jeśli sądził, że w nocy Pleasantview także jest niestrzeżone, to oszukiwał samego siebie. Przypuśćmy, że dozorca bądź strażnik zaskoczy go po pas w świeżym grobie syna. Być może wiadomość nie dostanie się do gazet, ale możliwe, że się dostanie. Mogliby go oskarżyć o popełnienie przestęp­stwa. Jakiego przestępstwa? Rabowania grobów? Mało prawdopodobne. Prędzej już rozmyślnego wandalizmu bądź czynów chuligańskich. Ale niezależnie od gazet, wieści szyb­ko się rozejdą. Ludzie będą gadać. To zbyt pikantna histo­ryjka, by jej nie powtórzyć. Miejscowy lekarz przyłapany na rozkopywaniu grobu dwuletniego synka, zabitego niedawno w tragicznym wypadku drogowym. Straciłby pracę. Nawet jeśli nie, podobne historie zmroziłyby Rachel do szpiku koś­ci, a Ellie znienawidziłaby szkołę, prześladowana nieustannymi przytykami innych dzieci. W zamian za niepostawienie zarzutów musiałby może zgodzić się na poniżające testy psy­chologiczne.

Ale mógłbym przywrócić Gage'owi życie. Gage mógłby znów żyć!

Czy naprawdę w to wierzył?

Owszem. Wielokrotnie, zarówno przed śmiercią Gage'a, jak i po niej, powtarzał sobie, że Church tak naprawdę nie zginął. Został jedynie ogłuszony. Church wykopał się z zie­mi i wrócił do domu. Ot, dziecięca bajeczka z upiornymi podtekstami - taki Kubuś Rozpruwacz. Pan nieświadomie usypuje stos kamieni nad ciałem nieżywego zwierzęcia. Wierne stworzenie wykopuje się i wraca do domu. Świetnie. Tyle że to nieprawda. Church nie żył. Cmentarzysko Mic­maców przywróciło mu życie.

Louis siedział obok grobu Gage'a, próbując ułożyć wszystkie znane elementy tak racjonalnie i logicznie, jak tyl­ko pozwalała mu na to owa mroczna magia.

Najpierw Timmy Baterman. Po pierwsze, czy wierzył w tę historię? A po drugie, czy czyniła ona jakąkolwiek róż­nicę?

Mimo że było to wysoce niewygodne, wierzył w więk­szość historii Timmy'ego. Nie da się zaprzeczyć, że jeśli miej­sce takie jak cmentarzysko Micmaców istniało (a istniało) i jeśli ludzie o nim wiedzieli (a kilku starszych mieszkańców Ludlow niewątpliwie wiedziało), wcześniej czy później ktoś spróbowałby tego dokonać. W opinii Louisa ludzka natura zawsze była taka sama i trudno uwierzyć, by dysponując ta­kim miejscem, ludzie ograniczyli się jedynie do domowych zwierzątek i cennych okazów hodowlanych.

W porządku zatem. Czy wierzył też, że Timmy Bater­man zmienił się we wszechwiedzącego demona? To było znacznie trudniejsze pytanie i musiał odpowiedzieć na nie ostrożnie, bo nie chciał w to uwierzyć, a wiedział, jak nasta­wienie wpływa na interpretację faktów.

Nie. Nie chciał wierzyć, że Timmy Baterman stał się de­monem, lecz nie mógł - absolutnie nie mógł pozwolić, by pragnienia wpłynęły na jego osąd.

Louis pomyślał o byku Hanrattym. Hanratty - mówił Jud - stał się złośliwy. Podobnie na swój sposób Timmy Ba­terman. Hanratty został później „wyeliminowany” przez te­go samego człowieka, który wcześniej zdołał jakoś zawlec zwłoki byka na saniach na cmentarzysko Micmaców, Timmy Baterman został wyeliminowany przez ojca.

Lecz czy fakt, iż Hanratty stał się zły, oznaczał, że wszystkie zwierzęta stały się złe? Nie. Byk Hanratty nie po­twierdzał reguły. W istocie stanowił od niej wyjątek. Spójrz­my na inne zwierzęta - psa Juda, Spota; papużkę starej ko­biety; nawet Churcha. Wszystkie powróciły odmienione i za każdym razem zmiana była wyraźna i dostrzegalna. Lecz przynajmniej w przypadku Spota nie okazała się tak wiel­ka, by Jud nić polecił owego procesu wskrzeszania

(zmartwychwstania)

tak, zmartwychwstania, przyjacielowi wiele lat później. Oczywiście potem próbował się usprawiedliwiać, ględził bez ładu i składu, wyrzucając z siebie mnóstwo złowieszczych, bezsensownych bzdur, których nie dałoby się nawet nazwać filozofią.

Jak mógł odrzucić dostępną mu szansę - jedną niewiary­godną szansę - wyłącznie na podstawie historii Timmy'ego Batermana? Jedna jaskółka nie czyni wiosny.

Dobierasz dowody tak, by potwierdzały wniosek, do które­go dążysz, zaprotestował jego umysł. Powiedz przynajmniej prawdę co do zmiany, jaka zaszła w Gage'u. Nawet jeśli od­rzucisz zwierzęta - myszy i ptaki - to co z nim samym? Jest otę­piały... to chyba najlepsze określenie. Podsumowuje wszystko. Pamiętasz dzień, gdy puszczaliście latawiec? Pamiętasz, jaki był wtedy Gage? Tryskający energią, pełen życia, reagował na wszystko wokół. Czy nie lepiej takiego zapamiętać? Chcesz wskrzesić zombi rodem z filmów grozy klasy B? Albo może coś tak zwyczajnego jak niedorozwinięte dziecko? Chłopczyka, który je palcami i patrzy tępo w obrazki na ekranie telewizora, który nigdy nie nauczy się nawet podpisywać? Co mówił Jud o swoim psie? „Zupełnie jakbym mył kawał mięsa”. Tego właś­nie chcesz? Kawałka mięsa? A nawet jeśli się tym zadowolisz, jak wyjaśnisz powrót syna z martwych żonie, córce, Steve'owi Mastertonowi, światu? Co się stanie, gdy Missy Dandridge pierwszy raz skręci na podjazd i ujrzy Gage'a jeżdżącego po podwórku na rowerze? Słyszysz jej krzyki, Louis? Widzisz, jak ryje paznokciami twarz? Co powiesz dziennikarzom? Co po­wiesz, kiedy ekipa z programu „Prawdziwi ludzie” zjawi się na twym progu, by nakręcić zmartwychwstałe dziecko?

Czy wszystko to miało jakiekolwiek znaczenie, czy też było jedynie głosem jego tchórzostwa? Czy wierzył, że nie da sobie z tym rady? Że Rachel może powitać swego mart­wego syna inaczej niż łzami radości?

Owszem, przypuszczał, iż istnieje duże prawdopodobień­stwo, że Gage mógłby wrócić... cóż... pomniejszony. Ale czy to zmieniłoby jego miłość? Rodzice kochają dzieci, któ­re chorują na wodogłowie, zespół Downa, autyzm. Kocha­ją dzieci od urodzenia niewidome, bliźnięta syjamskie, dzie­ci przychodzące na świat z beznadziejnie splątanymi wnętrznościami. Rodzice błagają sądy i władze o łaskę dla dzieci, które wyrosły na gwałcicieli i morderców, które tor­turują niewinnych.

Czy naprawdę wierzył, że nie zdoła nadal kochać Ga­ge'a, nawet jeśli ten do ósmego roku życia będzie nosił pie­luchy, do dwunastego nie opanuje elementarza, a może na­wet wcale go nie opanuje? Miałby porzucić swego syna? Uznać go za przypadek boskiej aborcji, skoro istniało inne wyjście?

Ale, Louis, mój Boże, nie żyjesz przecież w próżni! Ludzie powiedzą...

Z gniewem odrzucił od siebie tę myśl. Ze wszystkich rze­czy, których nie powinien teraz rozważać, najmniej ważna była chyba opinia ludzka.

Louis zerknął na zagrabioną ziemię grobu Gage'a i po­czuł nagłą falę grozy. Nieświadomie, poruszając się nieza­leżnie od woli, jego palce nakreśliły na ziemi wzór - serię koncentrycznych kół. Narysował spiralę.

Obiema dłońmi zatarł rysunek, a potem pośpiesznie opu­ścił Pleasantview, czując się jak intruz i wierząc, że w każdej chwili może zostać dostrzeżony, zatrzymany i przesłuchany.


Date: 2015-12-17; view: 665


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 25 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 27 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)