- Bill, słyszałem, że twój chłopak zginął we Włoszech.
- To była pomyłka - odparł, patrząc wciąż na mnie.
- Naprawdę? - spytałem.
- Widzisz go przecież. Stoi przed wami.
- Kto zatem leży w trumnie, którą kazałeś pogrzebać na Pleasantview? - spytał Alan Purinton.
- Niech mnie diabli, jeśli wiem - odrzekł Bill. - I nic mnie to nie obchodzi. - Sięgnął po papierosa i rozsypał je po całej werandzie, po czym złamał dwa lub trzy, próbując je podnieść.
- Prawdopodobnie trzeba będzie urządzić ekshumację - oznajmił Hannibal. - Wiesz chyba o tym. Dzwonili do mnie z cholernego Departamentu Wojny, Bill. Chcą wiedzieć, czy w grobie Timmy'ego nie leży syn innej matki.
- A jeśli nawet, co mnie to obchodzi - rzucił głośno Bill. - To nie ma ze mną nic wspólnego. Mam swojego chłopca. Kilka dni temu Timmy wrócił do domu. Doznał wstrząsu czy coś takiego. Jest trochę dziwny, ale dojdzie do siebie.
- Skończmy z tym, Bill - wtrąciłem i nagle wściekłem się na niego. - Jeśli wykopią tę wojskową trumnę, odkryją, że jest pusta. Chyba że zadałeś sobie tyle trudu, że po wyjęciu z niej chłopaka, napełniłeś ją kamieniami. A wątpię, byś to zrobił. Wiem, co się stało. Hannibal, George i Alan także to wiedzą. I ty wiesz. Majstrowałeś w tych lasach i napytałeś biedy sobie i miasteczku.
- Myślę, że znacie drogę do wyjścia - odparł. - Nie muszę się wam tłumaczyć ani usprawiedliwiać. Kiedy dostałem telegram, opuściło mnie życie. Czułem, jak ze mnie ucieka niczym szczyny po nodze. A teraz odzyskałem mojego chłopca. Nie mieli prawa mi go zabierać. Miał tylko siedemnaście lat. Tylko on mi został po jego kochanej matce. To niesprawiedliwe. Kurewsko niesprawiedliwe. Pieprzyć armię! Pieprzyć Departament Wojny! Pieprzyć Stany Zjednoczone Ameryki! I was także, chłopcy! Odzyskałem go. Wrócił. Nic więcej nie mam do powiedzenia. A teraz zabierajcie się tam, skąd przyszliście.
Jego ustami wstrząsał tik, na czoło wystąpiły wielkie krople potu. I wtedy właśnie przekonałem się, że zwariował. Mnie też doprowadziłoby to do obłędu. Życie z tym... tym stworem.
Louis czuł, że jest mu niedobrze. Wypił za szybko i za dużo. Nagły ucisk i ciężar w żołądku świadczyły wyraźnie, że wkrótce pozbędzie się całego piwa.
- Nie mogliśmy zrobić nic więcej. Już mieliśmy odejść. Hannibal powiedział: „Bill, niech Bóg ci pomoże”. A Bill na to: „Bóg nigdy mi nie pomógł. Sam sobie pomogłem”.
I wtedy Timmy podszedł do nas. Nawet jego chód był nie taki, jak powinien, Louis. Chodził jak starzec. Unosił jedną stopę, opuszczał ją, a potem szurał nogami i unosił drugą. Zupełnie jakbyś obserwował idącego kraba. Ręce dyndały mu po bokach. A kiedy się zbliżył, widać było czerwone ślady na jego twarzy, przypominające pryszcze bądź małe oparzenia. Pewnie to tam trafiły go kule z niemieckiego karabinu maszynowego. O mało nie zdmuchnęły mu głowy.
I cuchnął grobem. Była to mroczna woń, jakby wszystko wewnątrz niego gniło, czarne i zepsute. Widziałem, jak Alan Purinton podniósł dłoń, zakrywając nos i usta. Smród był paskudny. Niemal spodziewałeś, że zobaczysz w jego włosach wijące się robaki...
- Przestań - rzucił ochryple Louis. - Dość już słyszałem.
- Jeszcze nie - nie zgodził się Jud. W jego głosie czuć było szczerość. - Właśnie o to chodzi. Jeszcze nie słyszałeś. A nie potrafię nawet opisać tej ohydy. Nikt nie zrozumie, jak to było, jeśli sam tego nie widział. On był martwy, ale jednocześnie żył i... wiedział różne rzeczy.
- Wiedział różne rzeczy?
- Ano. Długą chwilę przyglądał się Alanowi i uśmiechał się - a przynajmniej widać było jego zęby - a potem przemówił niskim głosem, takim że trzeba było natężyć słuch, by go usłyszeć. Zupełnie jakby w gardle miał pełno żwiru.
- Twoja żona pieprzy się z facetem, z którym pracuje w aptece, Purinton. Co ty na to? Krzyczy, kiedy dochodzi. Co ty na to?
Alan jakby się zachłysnął. Widać było, że słowa Timmy'ego nie chybiły celu. Alan mieszka teraz w domu opieki w Gardener, a przynajmniej mieszkał, kiedy ostatnio o nim słyszałem - pewnie dobiega już dziewięćdziesiątki. Kiedy się to działo, miał jakieś pięćdziesiąt lat, i w miasteczku ludzie gadali o jego drugiej żonie. Była jego daleką kuzynką i przyjechała, by zamieszkać z Alanem i jego pierwszą żoną Lucy tuż przed wojną. No cóż, Lucy umarła, a półtora roku później Alan poślubił tę dziewczynę. Nazywała się Laurine; w chwili ślubu miała najwyżej dwadzieścia cztery lata. I, rzeczywiście, ludzie gadali. Mężczyźni nazywali ją „trochę zbyt swobodną” i tyle, ale kobiety uważały, że jest puszczalska. Może Alan też o tym myślał, bo warknął:
- Zamknij się! Zamknij się albo ci dołożę, czymkolwiek jesteś!
- Cicho już, Timmy - wtrącił Bill. Wyglądał gorzej niż kiedykolwiek. Jakby zaraz miał zwymiotować albo zemdleć, albo jedno i drugie. - Bądź cicho, Timmy.
Ale Timmy nie zwracał na niego uwagi. Obejrzał się na George'a Andersoona i powiedział:
- Ten wnuk, którego tak hołubisz, czeka tylko, żebyś umarł, starcze. Pragnie wyłącznie pieniędzy. Pieniędzy, które, jak sądzi, przechowujesz w skrytce w Banku Wschodnim w Bangor. Dlatego właśnie podlizuje ci się, ale za plecami nabijają się z ciebie razem z siostrą. Stary kuternoga - tak cię nazywają - powiedział Timmy i, Louis, jego głos... zmienił się. Zabrzmiał złośliwie. Tak jakby mówił to wnuk George'a... gdyby rzeczy, o których opowiadał Timmy, były prawdą.
- Stary kuternoga! - ciągnął Timmy. - Czy nie zesrają się, kiedy odkryją, że jesteś biedny jak mysz kościelna, bo straciłeś wszystko w trzydziestym ósmym? Nie zesrają się, George? Sam powiedz.
George cofnął się. Drewniana noga ugięła się pod nim i upadł na plecy na werandę, wywracając dzbanek z piwem. Był biały jak twoja koszula, Louis.
Bill jakoś pozbierał się z miejsca i wrzasnął na chłopaka:
- Timmy, przestań! Przestań natychmiast! - Ale Timmy nie chciał przestać. Powiedział coś złego o Hannibalu, a potem coś złego o mnie, zupełnie jakby wpadł w szał. Tak, wpadł w szał. Wrzeszczał, a my zaczęliśmy się cofać, a potem biec, ciągnąc za sobą George'a. Wlekliśmy go za ręce, bo paski i sprzączki na jego sztucznej nodze poplątały się i przekręciła się na bok, tył na przód, wlokąc się po trawie. Kiedy ostatni raz widziałem Timmy'ego Batermana, stał na tylnym trawniku obok sznura na bieliznę, z twarzą czerwoną w promieniach zachodzącego słońca, wyraźnymi śladami na skórze, potarganymi, zakurzonymi włosami... i zaśmiewał się, wrzeszcząc raz po raz: „Stary kuternoga! Stary kuternoga! I rogacz! I dziwkarz! Żegnajcie, panowie! Żegnajcie, żegnajcie!”. A potem zaczął się śmiać, ale tak naprawdę było to krzyk. Coś wewnątrz niego krzyczało i krzyczało... i krzyczało.
Jud urwał. Jego pierś gwałtownie wznosiła się i opadała.
- Jud - spytał Louis - ta rzecz, o której powiedział ci Timmy Baterman... czy była prawdziwa?
- Była prawdziwa - wymamrotał Jud. - Chryste, była prawdziwa. Czasami chadzałem do burdelu w Bangor. Nic, czego nie robiłoby wielu mężczyzn, choć przypuszczam, że wielu innych stąpa prostą drogą. Czasem ogarniało mnie pragnienie - może nawet przymus - aby zatopić swojego w obcym ciele albo zapłacić jakiejś kobiecie za rzeczy, o które nie poprosiłbym własnej żony. Mężczyźni także mają swoje tajemne ogrody. Nie było to nic strasznego i zostawiłem to już za sobą. Nie bywałem tam przez osiem, dziewięć lat. Gdyby Norma wiedziała, nie opuściłaby mnie, ale coś wewnątrz niej umarłoby na zawsze. Coś kochanego i słodkiego.
Oczy Juda były czerwone, zapuchnięte i mętne. Łzy starych ludzi są wyjątkowo nieatrakcyjne, pomyślał Louis. Kiedy jednak starzec sięgnął po dłoń Louisa, ten mocno uścisnął jego rękę.
- Powiedział nam tylko złe rzeczy - rzekł po chwili Jud. - Tylko złe. Bóg wie, że w życiu każdego człowieka jest dość zła. Dwa czy trzy dni później żona Alana Puringtona na zawsze opuściła Ludlow. Ludzie w miasteczku, którzy widzieli ją przedtem, nim wsiadła do pociągu, mówili, że miała podbite oczy i kawałek waty w nosie. Alan nigdy o niej nie wspominał. George umarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym i jeśli zostawił cokolwiek swemu wnukowi i wnuczce, to nigdy o tym nie słyszałem. Hannibal został zdjęty z urzędu z powodu czegoś, o co oskarżał go Timmy Baterman. Nie powiem ci dokładnie, co to było, nie musisz tego wiedzieć; w przybliżeniu można to określić wykorzystaniem funduszy miejskich do własnych celów. Mówiono nawet o wniesieniu oskarżenia o defraudację, ale nigdy do tego nie doszło. Utrata stanowiska stanowiła dostatecznie bolesną karę. Całe życie starał się zgrywać ważniaka.
Lecz w ludziach tych było też dobro. To właśnie chcę powiedzieć. Bo o tym właśnie ludziom najtrudniej pamiętać. To przecież Hannibal założył fundusz na rzecz Szpitala Wschodniego tuż przed wojną. Alan Purinton był jednym z najhojniejszych, najbardziej szczodrych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem. A stary George Anderson pragnął jedynie do końca życia kierować urzędem pocztowym.
Ale to chciało mówić tylko o złych rzeczach. Chciało, byśmy tylko je zapamiętali, ponieważ ono było złe. I ponieważ wiedziało, że mu zagrażamy. Timmy Baterman, który wyruszył na wojnę, był miłym, zwykłym dzieciakiem, może nieco ograniczonym. Istota, którą ujrzeliśmy owego wieczoru, spoglądającą wprost w czerwone słońce... to był potwór. Może zombi, dybuk czy demon, może nie istnieje na niego nazwa, lecz Micmacowie wiedzieliby, czym był.
- Czym? - spytał tępo Louis.
- Czymś dotkniętym przez Wendigo - odparł beznamiętnie Jud. Odetchnął głęboko. Przez chwilę przytrzymał powietrze w płucach, po czym wypuścił je i spojrzał na zegarek.
- A niech mnie, późno już, Louis. Gadałem dziesięć razy dłużej, niż zamierzałem.
- Wątpię - nie zgodził się Louis. - Byłeś bardzo elokwentny. Powiedz mi, jak się to skończyło.
- Dwa wieczory później w domu Batermanów wybuchł pożar - oznajmił Jud. - Wszystko się spaliło. Alan Purinton twierdził, że nie było wątpliwości co do tego, iż ogień podłożono umyślnie. Cały domek spryskano ropą od krańca do krańca. Czuło się jej smród jeszcze trzy dni po zgaszeniu ognia.
- Zatem obaj spłonęli?
- Ano, spłonęli. Ale zginęli wcześniej. Timmy został dwukrotnie postrzelony w pierś z rewolweru, starego kolta, który Bill Baterman trzymał zawsze pod ręką. Znaleźli go w dłoni Billa. Oto co zrobił: zabił swego syna, położył go na łóżku, a potem rozlał ropę. Następnie usiadł na fotelu obok radia, zapalił zapałkę i wsadził sobie do ust lufę czterdziestkipiątki.
- Jezu! - westchnął Louis.
- Obaj byli mocno zwęgleni, lecz okręgowy patolog twierdził, że Timmy Baterman nie żył od dwóch do trzech tygodni.
Cisza. Długa, nieznośna cisza. Jud wstał.
- Nie przesadzałem, kiedy mówiłem, że może zabiłem twojego chłopca, Louis, albo przynajmniej miałem w tym udział. Micmacowie znali to miejsce. Nie znaczy to jednak, że oni je stworzyli. Nie zawsze tu mieszkali. Przybyli może z Kanady, może z Rosji, może nawet z Azji, i zostali w Maine tysiąc, może dwa tysiące lat - trudno powiedzieć, bo nie odcisnęli zbyt głębokiego piętna w tej ziemi. A teraz znów odeszli... tak jak my kiedyś odejdziemy, choć podejrzewam, że nasze piętno będzie znacznie głębsze. Na dobre i na złe. Lecz miejsce to pozostanie, nieważne, kto będzie tu żył, Louis. Nikt nie jest jego właścicielem i nie może zabrać z sobą jego tajemnic, gdy odchodzi. To złe, zepsute miejsce i nie powinienem był zabierać cię tam, abyś pogrzebał kota. Teraz to wiem. Ma moc, której powinieneś się strzec, jeśli wiesz, co jest dobre dla ciebie i twojej rodziny. Nie byłem dość silny, by z nim walczyć. Ocaliłeś życie Normy i chciałem coś dla ciebie zrobić, a to miejsce wykorzystało moje dobre intencje do własnych niecnych celów. Ono ma moc... i myślę, że ta moc przechodzi fazy. Tak jak księżyc. Kiedyś osiągnęła swą pełnię i boję się, że pełnia znów nadchodzi. Lękam się, że wykorzystało mnie, aby dotrzeć do ciebie poprzez twojego syna. Rozumiesz, do czego zmierzam, Louis? - Spojrzał na niego błagalnie.
- Twierdzisz, że to miejsce wiedziało, iż Gage umrze - odparł Louis.
- Nie. Mówię, że miejsce to mogło zabić Gage'a, bo wprowadziłem cię w zasięg jego mocy. Mówię, że mimo swych dobrych chęci, mogłem zamordować twojego syna, Louis.
- Nie wierzę w to - odparł Louis po dłuższej chwili, wstrząśnięty. Nie wierzył. Nie mógł uwierzyć.
Mocno ścisnął dłoń Juda.
- Jutro pogrzebiemy Gage'a w Bangor i w Bangor zostanie. Nie zamierzam nigdy więcej chodzić na Cmętarz Zwieżąt. Ani dalej.
- Przyrzekam - odparł Louis. Lecz gdzieś w głębi jego umysłu pozostała ta myśl, tańcząca iskierka obietnicy, która nie chciała zgasnąć.
40.
Nic z tego naprawdę się nie zdarzyło.
Wszystko to - grzmiąca ciężarówka Orinco, palce, które zaledwie musnęły tył kurteczki Gage'a, a potem wypuściły ją, Rachel szykująca się do wyjścia na wystawienie zwłok w szlafroku, Ellie nosząca ze sobą zdjęcie Gage'a i stawiająca jego krzesełko obok łóżka, łzy Steve'a Mastertona, bójka z Irwinem Goldmanem, upiorna opowieść Juda Crandalla o Timmym Batermanie - istniało jedynie w wyobraźni Louisa Creeda; zrodziło się w ciągu kilku sekund, które minęły, gdy ścigał roześmianego synka w stronę drogi, zanim Rachel znów krzyknęła: „Gage, wracaj! Nie biegnij!”. Lecz Louis nie tracił oddechu. Wiedział, że będzie blisko, bardzo blisko. I rzeczywiście, jedna z tych rzeczy naprawdę się zdarzyła. Gdzieś z daleka słyszał ryk silnika nadjeżdżającej ciężarówki. W jego głowie otworzył się obwód pamięci i Louis usłyszał Juda Crandalla mówiącego do Rachel pierwszego dnia w Ludlow. „Powinniście pilnować ich przy tej drodze, pani Creed. To zła droga dla dzieci i zwierząt”. Teraz Gage zbiegał w dół łagodnego trawiastego zbocza, przechodzącego płynnie w pobocze trasy numer 15. Jego solidne małe nóżki śmigały naprzód. Według wszystkich reguł tego świata powinien był już dawno się wywrócić, ale biegł dalej, a odgłos nadjeżdżającej ciężarówki rozbrzmiewał coraz głośniej, niski warkot, który Louis słyszał czasem z łóżka, unosząc się na granicy snu. Wówczas wydawał mu się kojący, teraz jednak go przerażał.
Dobry Boże! Dobry Jezu! Pozwólcie mi go złapać. Nie pozwólcie mu wybiec na drogę!
Louis zdobył się na ostateczny wysiłek i skoczył, rzucając się naprzód równolegle do ziemi niczym futbolista zamierzający powalić rywala. Kątem oka widział na trawie swój cień i pomyślał o latawcu, o Sępie odciskającym swój cień na polu pani Vinton, i właśnie w chwili, gdy Gage siłą rozpędu wypadł na drogę, palce Louisa musnęły plecy jego kurtki... i pochwyciły ją.
Szarpnął Gage'a w tył i w tym samym momencie wylądował na ziemi. Jego twarz wbiła się w szorstki żwir pobocza; rozbił sobie nos, a z jąder dobiegł poważniejszy rozbłysk bólu - rany, gdybym wiedział, że będę grał w futbol, założyłbym ochraniacz - lecz zarówno ból nosa, jak i przeszywające cierpienie w kroczu były niczym w obliczu wszechogarniającej ulgi na dźwięk okrzyku bólu i oburzenia Gage'a, gdy tyłek malca plasnął o ziemię i chłopczyk wywrócił się na plecy na skraju trawnika, uderzając się w głowę. W chwilę później jego płacz zagłuszył ryk przejeżdżającej ciężarówki i ogłuszające wycie klaksonu.
Louis zdołał wstać, mimo ołowianej kuli, spoczywającej w żołądku, i przytulić do siebie syna. W chwilę później dołączyła do nich Rachel, także zapłakana, krzycząc na Gage'a: „Nigdy nie biegaj na drogę, Gage! Nigdy, nigdy, nigdy! Droga jest zła! Be!”. Gage'a tak zdumiał ów płaczliwy wykład, że sam przestał płakać i zdumiony wpatrywał się w matkę.
- Louis, leci ci krew z nosa - zauważyła, po czym objęła go tak nagle i mocno, że przez moment ledwo mógł oddychać.
- To jeszcze nie najgorsze - odparł. - Chyba się wykastrowałem, Rachel. Rany, co za ból.
A ona wybuchnęła tak histerycznym śmiechem, że przez kilka sekund przeraził się i przez jego głowę przebiegła nagła myśl: Gdyby Gage naprawdę zginął, chybaby oszalała.
Ale Gage nie zginął. Wszystko to było piekielnie wyraźnym tworem wyobraźni Louisa, który wyprzedził śmierć syna na zielonym trawniku w słoneczne majowe popołudnie.
Gage poszedł do szkoły podstawowej. W wieku siedmiu lat pierwszy raz wyjechał na obóz, gdzie wykazał się zdumiewającym talentem pływackim. Zaskoczył też dość nieprzyjemnie rodziców, udowadniając, że bez żadnych problemów potrafi znieść miesięczną rozłąkę. Kiedy skończył dziesięć lat, spędzał już całe lato w obozie Agawam w Raymond. W wieku lat jedenastu zdobył dwie niebieskie wstęgi i jedną czerwoną na maratonie pływackim czterech obozów, kończącym letnie treningi. Wyrósł na wysokiego chłopca, a przecież cały czas był tym samym Gage'em, słodkim i zaskoczonym tym, czym obdarzał go świat... a dla Gage'a świat miał jedynie słodkie, świeże owoce.
W liceum był znakomitym uczniem i członkiem drużyny pływackiej u Jana Chrzciciela, w parafialnej szkole, którą sam sobie wybrał, bo oferowała świetne warunki młodym pływakom. Rachel była zmartwiona i oburzona, a Louis niespecjalnie zdumiony, gdy w wieku lat siedemnastu Gage oznajmił, że zamierza przejść na katolicyzm. Rachel uważała, że wszystko to wina dziewczyny, z którą wówczas się spotykał; w jego najbliższej przyszłości widziała małżeństwo („Jeśli ta mała dziwka z medalikiem świętego Krzysztofa mu nie obciąga, zjem twoje gatki, Louis” - powiedziała), ruinę planów uniwersyteckich i nadziei olimpijskich oraz dziewięcioro czy dziesięcioro małych katolików, biegających po domu, nim Gage skończy czterdziestkę. Do tego czasu (przynajmniej według Rachel) stanie się palącym cygara kierowcą ciężarówki z wydatnym brzuchem, odmawiającym zdrowaśki i ojczenaszki na drodze ku potępieniu.
Louis jednak przypuszczał, że motywy jego syna są bardziej czyste i choć Gage rzeczywiście się nawrócił (w dniu, kiedy to zrobił, Louis wysłał niezaprzeczalnie złośliwą kartkę Irwinowi Goldmanowi. Napisał na niej: „Może będziesz miał wnuka jezuitę. Twój zięć-goj Louis”), to nie poślubił dość miłej (i zdecydowanie przyzwoitej) dziewczyny, z którą spotykał się przez większość ostatniego roku. Wstąpił na Uniwersytet Johna Hopkinsa, zakwalifikował się do olimpijskiej drużyny pływackiej i pewnego długiego, oszałamiającego, cudownego popołudnia, szesnaście lat po tym, jak Louis ścigał się z ciężarówką Orinco o życie swego syna, wraz z Rachel - która niemal całkiem posiwiała, choć ukrywała to pod płukanką - patrzyli, jak ich syn zdobywa dla Stanów Zjednoczonych złoty medal. Kiedy kamery NBC pokazały go na zbliżeniu, stojącego z odchyloną wciąż mokrą głową i otwartymi oczami, spoglądającymi ze spokojem na flagę, gdy odgrywano hymn narodowy, z wstęgą wokół szyi i złotym krążkiem leżącym na gładkiej skórze piersi, Louis rozpłakał się. Płakali oboje z Rachel.
- To chyba ukoronowanie wszystkiego - rzekł i odwrócił się, by objąć żonę. Ona jednak patrzyła na niego z rosnącą zgrozą, jej twarz starzała mu się przed oczami, jakby atakowały ją dni, miesiące i lata przepełnionego złem czasu. Dźwięk hymnu narodowego ucichł, a kiedy Louis obejrzał się na telewizor, ujrzał tam innego chłopca, czarnego chłopca z głową porośniętą gęstymi lokami, wśród których perliły się krople wody.
To ukoronowanie wszystkiego.
Korona.
Czapka.
Dobry Boże, jego czapka jest pełna krwi.
Louis obudził się o siódmej rano w zimnym, martwym świetle deszczowego poranka, ściskając w ramionach poduszkę. Każde uderzenie serca odbijało się ogłuszającym echem w jego głowie. Ból narastał i opadał, narastał i opadał. Odbiło mu się kwasem, smakującym jak stare piwo. Jego żołądek ścisnął się boleśnie. Płakał. Poduszka była mokra od łez, jakby we śnie trafił do jednego z westernowych dramatów. Nawet kiedy spał, część umysłu znała prawdę i opłakiwała ją.
Wstał i potykając się ruszył do łazienki, z sercem tłukącym się w piersi. Potężny kac miażdżył jego świadomość. W ostatniej chwili dotarł do toalety i zwrócił do niej większość wczorajszego piwa.
Klęczał na podłodze z zamkniętymi oczami, póki nie poczuł, że zdoła się podnieść. Na oślep znalazł dźwignię i spuścił wodę. Potem podszedł do lustra, by przekonać się, jak bardzo ma przekrwione oczy, lecz szklana tafla była zasłonięta kwadratem materiału i wtedy przypomniał sobie, jak czerpiąc ślepo z przeszłości, którą ponoć ledwie pamiętała, Rachel zakryła wszystkie lustra w domu i przed wejściem do środka zdejmowała buty.
Nie będzie olimpijskiej drużyny pływackiej, pomyślał tępo Louis, wracając do łóżka i siadając na nim. W ustach i gardle czuł kwaśny smak piwa i poprzysiągł sobie (nie po raz pierwszy i nie ostatni), że nigdy więcej nie tknie tej trucizny. Nie będzie olimpijskiej drużyny pływackiej, wysokiej średniej w college'u, małej katolickiej dziewczyny i nawrócenia, obozu Agawam. Niczego. Jego adidasy zdarte z nóżek. Bluza wywrócona na drugą stronę. Słodkie chłopięce ciałko, tak jędrne i twarde, niemal rozdarte na strzępy. Czapkę miał pełną krwi.
Teraz siedząc na łóżku w szponach kaca, gdy deszczowe krople spływały leniwie po szybie obok niego, Louis po raz pierwszy w pełni poczuł żal i smutek, niczym falę napływającą z głębin czyśćca. Żal ten powalił go, pozbawił męskości, zniszczył wszelkie pozostałe bariery i Louis ukrył twarz w dłoniach i zapłakał, kołysząc się w przód i w tył, i myśląc, że oddałby wszystko, byle tylko mieć jeszcze jedną szansę. Absolutnie wszystko.