- Trudno mi o tym mówić - rzekł. - Całymi latami dusiłem to w sobie, ale nigdy nikomu nie powiedziałem. Inni wiedzieli, co się stało, lecz nie wspominali o tym. To coś tak jak z seksem. Mówię ci to teraz, Louis, bo od dziś masz inne zwierzę. Nie niebezpieczne... ale inne. Nieprawdaż?
Louis pomyślał o Churchu zeskakującym niezręcznie z deski klozetowej, o jego zadzie trącającym z łoskotem bok wanny, o mętnych oczach, prawie, lecz nie do końca pustych, spoglądających wprost na niego.
W końcu przytaknął.
- Kiedy zszedłem, matka stała w kącie spiżarni, między skrzynią z lodem i kredensem. Na podłodze leżało coś białego - firanki, które zamierzała powiesić - a w drzwiach spiżarni stał Spot, mój pies, cały pokryty ziemią, z zabłoconymi łapami. Futro na jego brzuchu było brudne, splątane i potargane. Po prostu tam stał - nie warczał ani nic takiego - tylko stał. Lecz wyraźnie widziałem, że to on zagnał ją do kąta - czy tego chciał, czy nie. Była przerażona, Louis. Nie wiem, co czułeś do własnych rodziców, ale ja bardzo oboje kochałem. Świadomość, że zrobiłem coś, co tak przeraziło matkę, pozbawiła mnie radości, którą mogłem poczuć na widok Spota. Nie czułem nawet zdziwienia, że tam był.
- Znam to uczucie - wtrącił Louis. - Kiedy dziś rano zobaczyłem Churcha, po prostu wyglądało to, no... - Urwał. Zupełnie naturalnie? Umysł podsunął właśnie te słowa, ale nie zabrzmiały właściwie. - Jak coś, co miało się zdarzyć.
- Tak - przytaknął Jud i zapalił papierosa. Jego dłonie lekko drżały. - A kiedy matka zobaczyła mnie tam, stojącego w bieliźnie, krzyknęła: „Nakarm swojego psa, Jud. Musisz go nakarmić. Zabierz go stąd, zanim zabrudzi firanki!”.
Znalazłem trochę resztek i go zawołałem, i z początku nie przyszedł, jakby nie znał swojego imienia, i prawie już pomyślałem: To w ogóle nie jest Spot, to jakiś kundel, który wygląda jak Spot i tyle...
- Właśnie! - krzyknął Louis tak gwałtownie, że zaskoczył samego siebie.
Jud skinął głową.
- Lecz kiedy zawołałem go drugi, trzeci raz, przyszedł. Podszedł do mnie chwiejnym szarpanym krokiem, a gdy wyprowadziłem go na werandę, niech mnie licho, jeśli nie wpadł na krawędź drzwi i mało nie upadł. Zjadł jednak resztki, pożarł je z wielkim apetytem. Do tego czasu minął już pierwszy strach i zaczynałem orientować się, co zaszło. Ukląkłem i uściskałem go, tak bardzo cieszyłem się, że jest ze mną. Przez sekundę przestraszyłem się, że go ściskam i - chyba to sobie wyobraziłem, ale jednak - wydało mi się, że warknął. Tylko przez sekundę, potem oblizał mi twarz i...
Jud zadrżał i dokończył piwo.
- Louis, jego język był zimny. Kiedy Spot mnie lizał, to jakby ktoś potarł mi twarz martwą rybą.
Przez chwilę obaj milczeli. W końcu Louis rzekł:
- Mów dalej.
- Zjadł, a kiedy skończył, wyniosłem starą wannę, którą trzymaliśmy specjalnie dla niego pod schodami tylnej werandy, i wykąpałem go. Spot nienawidził kąpieli, zazwyczaj musieliśmy go kąpać we dwóch z tatą, a pod koniec obaj ociekaliśmy wodą, ojciec przeklinał, a Spot sprawiał wrażenie zawstydzonego, jak to zwykle psy. Najczęściej też od razu tarzał się w kurzu, po czym podchodził do sznura na bieliznę matki, by się otrzepać, i brudził całe pranie, a ona wrzeszczała na nas obu, że wcześniej czy później zastrzeli go jak kundla.
Lecz tego dnia Spot po prostu siedział w wannie i pozwolił mi się umyć. Ani razu nie drgnął. Nie podobało mi się to. Zupełnie jakbym... mył kawał mięsa. Później przyniosłem stary ręcznik i wytarłem go. Widziałem miejsca, w których nadział się na drut kolczasty - nie rosło na nich futro, a ciało sprawiało wrażenie wgłębionego, zupełnie jak stara rana, która zabliźniła się kilka lat wcześniej, jeśli kiedykolwiek widziałeś coś takiego.
Louis przytaknął. W pracy od czasu do czasu zdarzało mu się oglądać podobne blizny. Rana nigdy nie wypełniała się do końca i widok ów sprawiał, że zaczynał myśleć o grobach i czasach, gdy jako dzieciak pracował w przedsiębiorstwie pogrzebowym i odkrywał, że zawsze brakuje ziemi, by do końca zasypać dół.
- A potem ujrzałem jego głowę. Było tam kolejne zagłębienie, lecz tym razem sierść odrosła, tworząc małe białe kółko. Tuż obok ucha.
- W miejscu, gdzie postrzelił go twój ojciec - domyślił się Louis.
Jud skinął głową.
- Ano.
- Strzał w głowę człowieka lub zwierzęcia nie jest tak pewny, jak się wydaje, Jud. Na oddziałach spotykałem niedoszłych samobójców, żywe rośliny karmione przez rurki. Jest też sporo ludzi, którzy chodzą po świecie jak gdyby nigdy nic. Nie wiedzieli, że kula może odbić się od kości czaszki i zatoczyć łuk, wylatując z drugiej strony, nie uszkodziwszy mózgu. Osobiście widziałem jeden przypadek, w którym gość strzelił sobie w głowę nad prawym uchem i umarł, ponieważ kula okrążyła jego czaszkę i rozdarła arterię po drugiej stronie szyi. Pozostawiona przez nią ścieżka przypominała rysunek wiejskiej drogi na mapie.
Jud uśmiechnął się i przytaknął.
- Pamiętam, jak czytałem o czymś takim w jednej z gazet Normy, „Star” albo „Enquirerze”, jednej z nich. Ale jeśli mój tato twierdził, że Spot nie żył, Louis, to nie żył.
- No dobrze - ustąpił Louis.
- Czy kot twojej córki nie żył?
- Z pewnością tak myślałem.
- Musisz postarać się lepiej. Jesteś lekarzem.
- W twoich ustach to brzmi jak „Musisz postarać się lepiej, Louis. Jesteś Bogiem”. Nie jestem Bogiem. Było ciemno...
- Owszem, było ciemno, a jego głowa kołysała się na szyi jak worek pełen łożysk kulkowych. Gdy go ruszyłeś, musiałeś go oderwać, bo przymarzł do ziemi - zupełnie jakbyś odrywał od listu taśmę klejąca. Żywe istoty nie przymarzają. Kiedy szron przestaje topić się pod nami, to znaczy, że jesteśmy martwi.
W sąsiednim pokoju zegar wybił wpół do jedenastej.
- Co powiedział twój ojciec, kiedy wrócił i zobaczył psa? - spytał z ciekawością Louis.
- Byłem wtedy na podjeździe, grałem w kulki. Prawdę mówiąc, czekałem na niego. Czułem się jak zawsze, kiedy zrobiłem coś złego, i wiedziałem, że pewnie dostanę w skórę. Przeszedł przez bramę około ósmej, ubrany w farmerki i płócienną czapkę - widziałeś kiedy taką?
Louis przytaknął, po czym stłumił ziewnięcie, zasłaniając dłonią usta.
- Nie jest aż tak późno - nie zgodził się Louis. - Po prostu trochę przekroczyłem mój dzienny limit piwa. Mów dalej, Jud. Nie spiesz się. Chcę to usłyszeć.
- Tato miał starą puszkę po smalcu, w której chował obiad - ciągnął Jud. - Przeszedł przez bramę, wymachując pustą puszką, którą trzymał za rączkę. Coś gwizdał. Robiło się ciemno, ale dostrzegł mnie w półmroku i rzekł: „Cześć, Judkins!”, jak zwykle. A potem: „Gdzie twoja..”.
W tym momencie z ciemności wynurzył się Spot. Nie biegł jak zwykle, gotów skoczyć na niego z radości. Po prostu szedł, machając ogonem, a ojciec upuścił puszkę i cofnął się o krok. Sam nie wiem, ale mam wrażenie, że odwróciłby się i uciekł, gdyby nie to, że natrafił plecami na ogrodzenie i zatrzymał się, patrząc na psa. A kiedy Spot skoczył wreszcie na niego, ojciec złapał go za łapy i przytrzymał jak damę tuż przed tym, nim ruszysz z nią do tańca. Długi czas przyglądał się psu, a potem spojrzał na mnie i powiedział: „Powinieneś go wykąpać, Jud. Śmierdzi ziemią, w której go pogrzebałeś”. To rzekłszy poszedł do domu.
- I co zrobiłeś? - chciał wiedzieć Louis.
- Znów go wykąpałem. Siedział bez ruchu w wannie, akceptując wszystko. A kiedy wróciłem do domu, matka już się położyła, choć nie minęła jeszcze dziewiąta. Tato rzekł: „Musimy pogadać, Judkins”. Usiadłem naprzeciw niego i zaczął ze mną rozmawiać, po raz pierwszy w życiu jak mężczyzna z mężczyzną. Z drugiej strony drogi, z miejsca, gdzie teraz stoi twój dom, dobiegał zapach wiciokrzewów, mieszający się z wonią dzikich róż z naszego własnego domu. - Jud Crandall westchnął. - Zawsze myślałem, że dobrze byłoby pomówić z nim w ten sposób, ale nie było dobrze. Wcale a wcale. A dzisiejszy wieczór, Louis - zupełnie jakbym spojrzał w lustro ustawione dokładnie naprzeciw drugiego lustra i zobaczył samego siebie znikającego w korytarzu odbić. Ciekawe, ile razy ludzie powtarzali sobie tę historię, wciąż taką samą, poza zmieniającymi się imionami? To też przypomina seks, prawda?
- Twój tato wiedział o wszystkim?
- Ano. „Kto cię tam zaprowadził, Jud?” - spytał. A ja mu powiedziałem. Przytaknął bez słowa, jakby się tego spodziewał. I pewnie tak było, choć później dowiedziałem się, że w owych czasach w Ludlow żyło sześć, może osiem osób, które mogły mnie tam zabrać. Pewnie wiedział, że tylko Stanny B. jest dość szalony, by mi powiedzieć.
- Spytałeś go, czemu sam cię tam nie zabrał, Jud?
- Owszem. Gdzieś w trakcie długiej rozmowy zadałem to pytanie, a on odparł, że to złe miejsce, naprawdę złe i rzadko przynosiło coś dobrego ludziom, którzy stracili swoje zwierzęta, czy też samym zwierzętom. Spytał, czy lubię Spota takiego, jakim się stał i, wiesz, Louis, strasznie trudno było mi odpowiedzieć. To ważne, bym dokładnie ci to wyjaśnił, bo wcześniej czy później spytasz mnie, czemu zaprowadziłem cię tam z kotem twojej córki, skoro to coś złego. Nieprawdaż?
Louis skinął głową. Co Ellie pomyśli o Churchu, kiedy wróci? Myśl ta dręczyła go, gdy tego popołudnia grali ze Steve'em Mastertonem w racquetball.
- Może zrobiłem to, ponieważ dzieci powinny się dowiedzieć, że śmierć bywa lepsza - rzekł z trudem Jud. - To coś, o czym twoja Ellie nie ma pojęcia i mam wrażenie, że nie wie tego, bo twoja żona też tego nie wie. Proszę, powiedz mi, że się mylę i zostawimy tę sprawę.
Louis otworzył usta i zamknął je.
Jud ciągnął dalej, bardzo powoli wymawiając kolejne słowa, przeskakując od jednego do drugiego ostrożnie niczym po kępach trawy na Moczarach Małego Boga poprzedniego wieczoru.
- Mijały lata, a ja widziałem, jak to się działo, raz za razem. Chyba wspominałem ci, że Lester Morgan pochował tam swojego byka zarodowego, rasowego buhaja imieniem Hanratty. Czyż to nie głupie imię dla byka? Zdechł na jakiś wrzód i Lester zaciągnął go na miejsce na saniach. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało, jak zdołał pokonać wiatrołom, ale powiadają, że jeśli chcesz coś zrobić, to zrobisz. I uważam, że to prawda, przynajmniej jeśli chodzi o tamten cmentarz.
No cóż, Hanratty wrócił, ale Lester zastrzelił go dwa tygodnie później. Byk stał się złośliwy, naprawdę złośliwy, ale to jedyne zwierzę, które w ten sposób się zmieniło. Większość zdawała się jedynie nieco głupia, odrobinę powolna, odrobinę...
- Odrobinę martwa?
- Właśnie - przytaknął Jud. - Odrobinę martwa. Nieco dziwna. Zupełnie jakby były... gdzieś... i wróciły... ale nie do końca. Twoja córka nie będzie o tym wiedzieć, Louis. Nie zorientuje się, że jej kot wpadł pod samochód, zginął i powrócił. Mógłbyś więc powiedzieć, że nie da się nauczyć czegoś dziecka, skoro nie wie ono nawet, czego się uczy. Tyle że...
- Tyle że czasami to możliwe - wtrącił Louis, mówiąc bardziej do siebie niż do Juda.
- Owszem - zgodził się Jud. - Czasami to możliwe. Zorientuje się, że coś się stało i Church wcześniej był jakby lepszy. Może częściowo dowie się, na czym polega śmierć, że to chwila, w której kończy się ból, a zaczynają dobre wspomnienia. Nie koniec życia, lecz koniec bólu. Nie musisz jej tego mówić, sama dojdzie do wszystkiego.
A jeśli choć trochę mnie przypomina, nadal będzie kochać swe zwierzę. Kot nie stanie się złośliwy, nie zacznie gryźć czy coś takiego. Będzie go kochała, ale... wyciągnie własne wnioski... i kiedy w końcu Church umrze, odetchnie z ulgą.
- To dlatego mnie tam zabrałeś. - Louis czuł się lepiej. Miał wreszcie wyjaśnienie. Było nieco mętne i bardziej opierało się na logice ciała i nerwów niż rozsądnego umysłu, lecz zważywszy na okoliczności, uznał, że zdoła je zaakceptować, a to znaczyło, że może już zapomnieć wyraz, który, jak mu się zdawało, dostrzegł na twarzy Juda zeszłego wieczoru - tę mroczną, podstępną radość. - No dobra, czyli...
Gwałtownie, niemal szokująco nagle, Jud ukrył twarz w dłoniach. Przez moment Louisowi wydało się, że dopadł go nagły ból. Na wpół podniósł się z krzesła zatroskany, potem jednak dostrzegł gwałtowne ruchy żeber i pojął, iż starzec z najwyższym trudem powstrzymuje płacz.
- Dlatego, ale i nie dlatego - rzekł zduszonym, zdławionym głosem. - Zrobiłem to z tego samego powodu, z jakiego zrobił to Stanny B. i z jakiego Lester Morgan to zrobił. Lester zabrał na cmentarz Linde Lavesque po tym, jak jej pies wpadł pod samochód na drodze. Zabrał ją tam, choć sam musiał pozbyć się byka, który ganiał dzieci po pastwisku, zupełnie jakby oszalał. I tak to zrobił. Musiał, Louis - niemal wyjęczał Jud. - I co ty na to, na rany Chrystusa?
- Jud, o czym ty mówisz? - spytał zaniepokojony Louis.
- Lester to zrobił i Stanny to zrobił, z tego samego powodu co ja. Robisz tak, bo to miejsce ma nad tobą władzę. Robisz tak, bo to sekretne miejsce, a ty chcesz podzielić się z kimś tym sekretem. I kiedy znajdziesz powód, który uznasz za dostatecznie dobry, po prostu... - Jud oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na Louisa oczami, które zdawały się niewiarygodnie stare i znużone. - Po prostu to robisz. Wymyślasz sobie powody, wydają ci się dobre, lecz głównie robisz tak, bo tego chcesz albo dlatego że musisz. Mój tato nie zabrał mnie tam, bo tylko słyszał o tym miejscu, ale nigdy tam nie był. Stanny B. był... i zaprowadził mnie... a potem minęło siedemdziesiąt lat i wreszcie, nagle...
Jud potrząsnął głową i odkaszlnął sucho.
- Posłuchaj - rzekł. - Posłuchaj, Louis. Byk Lestera to jedyne cholerne zwierzę, które stało się naprawdę złe. Zdaje się, że kundel panny Lavesque ugryzł kiedyś listonosza, już po. Słyszałem też kilka innych rzeczy. Zwierzaki stawały się nieco złośliwe... lecz Spot pozostał dobrym psem. Zawsze śmierdział ziemią, nieważne, ile razy go kąpałem, zawsze śmierdział ziemią. Ale był dobrym psem. Moja matka już nigdy go nie dotknęła, ale nadal był dobrym psem. Mimo to, Louis, gdybyś chciał wyprowadzić dziś na dwór swego kota i zabić go, nie powiedziałbym ani słowa.
Tamto miejsce... natychmiast zyskuje nad tobą władzę... i wymyślasz sobie najbardziej przekonujące powody na świecie... ale mogę się mylić, Louis. To wszystko, co chciałem powiedzieć. Lester mógł się mylić, Stanny B. mógł się mylić. Nie jestem przecież Bogiem. Lecz przywracanie życia umarłym... to zupełnie tak jak zabawa w Boga, prawda?
Louis ponownie otworzył usta, ale je zamknął. To, co zamierzał powiedzieć, zabrzmiałoby źle, źle i okrutnie: Jud, nie przeszedłem przez to wszystko tylko po to, by znów zabić tego cholernego kota.
Jud opróżnił do końca butelkę i ustawił ją ostrożnie obok innych.
- To chyba wszystko - rzekł. - Skończyłem.
- Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie? - spytał Louis.
- Chyba tak.
- Czy ktokolwiek pogrzebał tam kiedyś człowieka? Ręka Juda szarpnęła się gwałtownie. Dwie butelki po piwie spadły ze stołu, jedna stłukła się z trzaskiem.
- Chryste Panie w Niebiesiech! - rzekł do Louisa. - Nie! Kto chciałby to zrobić? Nie powinieneś nawet mówić o takich rzeczach, Louis.
- Po prostu byłem ciekaw - odparł Louis niespokojnie.
- Pewnych rzeczy nie należy być ciekawym - odparł Jud Crandall, i po raz pierwszy Louisowi Creedowi wydał się naprawdę stary i niedołężny. Jakby stał tuż nad świeżo wykopanym grobem.
Później w domu wygląd Juda w tamtej chwili skojarzył mu się z czymś jeszcze.
Jud wyglądał, jakby kłamał.
27.
Louis nie wiedział, że jest pijany, póki nie dotarł do własnego garażu.
Na zewnątrz świeciły gwiazdy i lodowaty rąbek księżyca, Nie dawały dość światła, by rzucić cień, lecz wystarczająco wiele, by widzieć. Gdy znalazł się w garażu, oślepł. Gdzieś na ścianie był przełącznik, ale Louis nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Powoli wymacywał drogę, szurając nogami. Kręciło mu się w głowie i w każdej chwili oczekiwał bolesnego uderzenia w kolano bądź zetknięcia z zabawką, o którą się potknie, a wtedy mógłby się wystraszyć, czy nawet upaść i zrobić sobie krzywdę. Mógłby to być mały rower Ellie z czerwonymi bocznymi kółkami lub chodzik Gage'a.
Gdzie był kot? Czy zostawił go w domu?
Dziwnym trafem zboczył z kursu i wpadł na ścianę. Poczuł, jak w dłoń wbija mu się drzazga i krzyknął w ciemności „Cholera!”; dopiero wypowiedziawszy to słowo, odkrył, że zabrzmiał w nim nie tylko gniew, lecz przede wszystkim strach. Cały garaż wydawał się obcy, podstępny. Nie chodziło tylko o przełącznik; teraz nie wiedział już nawet, gdzie znaleźć cokolwiek, łącznie z drzwiami do kuchni.
Znów ruszył naprzód, wolno i ostrożnie. Bolała go dłoń. Tak pewnie wyglądałaby ślepota, pomyślał, i to sprawiło, że przypomniał sobie koncert Stevie Wondera, na który poszli z Rachel - kiedy? Sześć lat temu? Niewiarygodne, ale prawdziwe. Była wtedy z ciąży z Ellie. Dwóch mężczyzn doprowadziło Wondera do syntezatora, pomagając mu bezpiecznie przekroczyć wijące się po scenie kable, tak by się nie potknął. A później, gdy wstał, żeby zatańczyć z jedną z chórzystek, ta poprowadziła go ostrożnie na skrawek wolnego miejsca. Louis pamiętał, że pomyślał wtedy, iż Wonder dobrze tańczy. Dobrze tańczył, ale potrzebował czyjejś ręki, by doprowadziła go w miejsce, gdzie mógł to robić.
Co powiedziałbyś teraz na rękę, która doprowadziłaby cię do drzwi kuchennych? - pomyślał.... i zadrżał gwałtownie.
Gdyby w tym momencie z ciemności wynurzyła się pomocna dłoń, zacząłby krzyczeć - krzyczeć i krzyczeć bez końca.
Stanął bez ruchu z bijącym sercem. No dalej, powiedział sobie. Skończ z tymi głupotami i chodź.
Gdzie ten pieprzony kot?
I wtedy rzeczywiście wpadł na coś, na tylny zderzak swojej hondy. Ból z goleni poszybował w górę ciała, do oczu Louisa napłynęły łzy. Pospiesznie chwycił nogę i roztarł, stojąc na drugiej niczym czapla. Przynajmniej jednak wiedział teraz, gdzie się znajduje, znów dokładnie pamiętał rozkład garażu, a poza tym powoli odzyskiwał wzrok. Błogosławione widzenie w ciemności. Teraz przypomniał sobie, że istotnie zostawił kota w domu, bo nie chciał go dotknąć, podnieść i wyrzucić, i...
I właśnie w tym momencie gorące włochate ciało Churcha przemknęło wzdłuż jego kostki niczym prąd gorącej wody, ohydny ogon owinął się wokół jego łydki niczym podstępny wąż i wtedy Louis krzyknął; otworzył szeroko usta i krzyknął.
28.
- Tato! - krzyknęła Ellie.
Rzuciła się pędem ku niemu, wymijając w biegu innych wysiadających pasażerów z wprawą wytrawnego futbolisty. Większość ludzi z uśmiechem schodziła jej z drogi. Louis, lekko zakłopotany zapałem córki, poczuł jednak, że jego własną twarz także rozjaśnia szeroki uśmiech.
Rachel dźwigała w ramionach Gage'a, który, widząc ojca i słysząc okrzyk Ellie, również wrzasnął z zachwytem: „Taaaaaaaa!” i zaczął wiercić się w objęciach matki. Ta uśmiechnęła się (z lekkim znużeniem, pomyślał Louis) i postawiła go na ziemi. Gage natychmiast pobiegł za Ellie, przebierając mocnymi nóżkami. - Taaaaooo! Taaaa!
Louis ledwie zdążył zauważyć, iż chłopczyk ma na sobie bluzę, której dotąd nie widział - najpewniej to sprawka dziadka - gdy Ellie skoczyła ku niemu, wdrapując się na ojca jak na drzewo.
- Cześć, tato! - ryknęła i tak mocno klepnęła go w policzek, że następny kwadrans dzwoniło mu w uchu.
- Cześć, złotko - odparł, nachylając się, by złapać Gage'a. Dźwignął synka i uściskał oboje. - Cieszę się, że wróciliście.
W tym momencie podeszła do nich Rachel. Na jednym ramieniu niosła torbę podróżną i niewielką torebkę, na drugim - paczkę pieluch Gage'a (na opakowaniu wypisano NIEDŁUGO BĘDĘ JUŻ DUŻY, słowa mające bardziej pocieszyć rodziców niż zainteresować dziecko). Wyglądała jak zawodowy fotograf pod koniec długiej, męczącej sesji.
Louis schylił się między dziećmi i ucałował ją w usta.
- Hej.
- Hej, doktorku. - Uśmiechnęła się.
- Wyglądasz na skonaną.
- Jestem skonana. Bez problemów dotarliśmy do Bostonu. Bez problemów przesiedliśmy się i wystartowaliśmy. Ale w chwili, gdy samolot kołował nad miastem, Gage spojrzał w dół, powiedział „Ładnie, ładnie” i cały się obrzygał.
- Jezu! - jęknął Louis.
- Przebrałam go w łazience - ciągnęła. - To raczej nie wirus ani nic takiego. Po prostu choroba powietrzna.
- Chodźcie do domu. Na kuchence czeka chilli.
- Chilli! Chilli! - krzyknęła entuzjastycznie Ellie wprost w ucho ojca, dając się porwać radości i podnieceniu.
- Chijiii! Chiiijiii! - wrzasnął Gage z drugiej strony. Teraz przynajmniej Louisowi dzwoniło w obu uszach.
- No dalej - powiedział. - Bierzmy walizki i spadajmy stąd.
- Tatusiu, jak się miewa Church? - spytała Ellie, gdy sadzał ją w samochodzie. Louis spodziewał się tego pytania, nie oczekiwał jednak niespokojnej miny córki i głębokiej zmarszczki pomiędzy jej ciemnoniebieskimi oczami. Uniósł brwi i spojrzał na żonę.
- W weekend obudziła się z krzykiem - wyjaśniła cicho Rachel. - Miała zły sen.
- Śniło mi się, że Church wpadł pod samochód - dodała Ellie.
- Zbyt wiele kanapek z indykiem po wielkim dniu, takie jest moje zdanie - oznajmiła Rachel. - Miała też lekkie rozwolnienie. Uspokój więc ją, Louis, i wynośmy się z tego lotniska. Przez ostatni tydzień widziałam dość lotnisk. Starczy mi na najbliższych pięć lat.