Gdy schylił się i postawił miskę na podłodze, Church przemknął obok, rzucając się na jedzenie, i Louis przysiągłby, że poczuł woń zgniłej ziemi, jakby kocie futro przesiąknęło nią doszczętnie.
Stał, obserwując jedzącego kota. Słyszał, jak mlaskał - czy Church wcześniej jadł z takim mlaskaniem? Może i tak, ale Louis po prostu nigdy niczego nie zauważał. W każdym razie był to paskudny dźwięk. Fuj, powiedziałaby Ellie.
Louis odwrócił się gwałtownie i poszedł na górę. Ruszył powoli, lecz u szczytu schodów już prawie biegł. Rozebrał się i wrzucił całe swoje ubranie do zsypu, chociaż tego ranka włożył wszystko świeże, począwszy od bielizny. Przygotował gorącą kąpiel, możliwie jak najgorętszą, i wszedł do wanny.
Wokół niego unosiła się para, czuł, jak gorąca woda rozluźnia naprężone mięśnie. Kąpiel uderzyła mu też do głowy, zmywając napięcie. Gdy woda zaczęła stygnąć, poczuł się senny i znów był sobą.
Kot wrócił, tak jak tamten w rymowance. I co z tego?
Wszystko to było jedną wielką pomyłką. Czyż wczoraj wieczorem nie pomyślał, że Church jest dziwnie cały i nietknięty jak na zwierzę, które wpadło pod samochód?
Pomyśl o wszystkich wiewiórkach, kotach i psach, które widywałeś na szosie. Porozdzierane brzuchy, rozjechane flaki wokoło. Tech-ni-kolor, jak mawiał Loudon Wainwright na swej płycie o martwym skunksie.
Wszystko jasne. Church został mocno uderzony i ogłuszony. Kot, którego zaniósł na stare cmentarzysko Micmaców Juda, był nieprzytomny, ale nie martwy. Czyż ponoć koty nie mają dziewięciu żywotów? Dzięki Bogu, nie wspomniał o niczym Ellie. Nie będzie musiała wiedzieć, jak niewiele dzieliło Churcha od śmierci. Krew na jego pyszczku i głowie... miękka bezwładna szyja...
Był jednak lekarzem, nie weterynarzem. Popełnił błąd, stawiając diagnozę, to wszystko. Warunki nie sprzyjały bliższym badaniom, kucał wtedy na trawniku Juda na mrozie, a niebo nad nim przygasało. Nałożył też rękawiczki. To mogło...
Na pokrytej glazurą ścianie rozlał się rozdęty bezkształtny cień, niczym głowa małego smoka albo olbrzymiego węża. Coś musnęło lekko nagie ramię Louisa i umknęło. Louis szarpnął się gwałtownie jak rażony prądem, rozchlapując wokół wodę i mocząc dywanik obok wanny. Odwrócił się ze wzdrygnięciem i spojrzał wprost w mętne żółtozielone oczy kota córki, siedzącego na zamkniętej desce klozetowej.
Church kołysał się powoli tam i z powrotem jak pijany. Louis obserwował go, wstrząsały nim dreszcz obrzydzenia, zaciskał zęby, z trudem powstrzymując okrzyk wstrętu. Church nigdy tak nie wyglądał przed kastracją ani później - nie kołysał się jak wąż próbujący zahipnotyzować ofiarę. Po raz pierwszy i ostatni przeszło mu przez myśl, że może to inny kot, podobny do kota Ellie, obcy, który przywędrował do garażu w chwili, gdy on, Louis, zbijał półki, a prawdziwy Church wciąż leży pod stosem kamieni na leśnym płaskowyżu. Lecz wszystkie znaki miał takie same... jedno wystrzępione ucho... i łapa, która wyglądała jak przygryziona; Ellie przytrzasnęła mu ją tylnymi drzwiami małego podmiejskiego domku, gdy Church był jeszcze kociakiem.
To naprawdę był Church.
- Wynoś się stąd - szepnął ochryple Louis.
Church przyglądał mu się jeszcze przez moment - Boże, jego oczy były jakieś inne, zupełnie inne - a potem zeskoczył z muszli. Nie wylądował z niesamowitą kocią gracją. Zachwiał się niezręcznie, trącając zadem wannę, i zniknął.
To już nie on, pomyślał Louis. Nie kocur. Pamiętaj, że został wykastrowany.
Wyszedł z wanny i wytarł się pobieżnie. Był już ogolony i niemal całkowicie ubrany, gdy zadzwonił telefon, dźwięcząc przenikliwie w pustym domu. Na ów dźwięk Louis obrócił się gwałtownie, jego oczy rozszerzyły się, a ręce uniosły. Opuścił je powoli. Serce waliło mu jak młotem. Mięśnie napęczniały od adrenaliny.
To był Steve Masterton, który sprawdzał, co z racquetballem. Louis zgodził się spotkać się z nim za godzinę na korcie. Tak naprawdę nie miał wcale czasu ani ochoty na grę, lecz po prostu musiał wyjść z domu. Chciał się znaleźć jak najdalej od kota, niezwykłego kota, którego w ogóle nie powinno tu być.
Zaczął się spieszyć. Szybko wepchnął do spodni poły koszuli, wsadził do torby parę szortów, koszulkę i ręcznik i truchtem zbiegł po schodach.
Church leżał na czwartym stopniu od dołu. Louis potknął się o kota i o mały włos nie wywrócił. W ostatniej chwili chwycił poręcz, ratując się przed paskudnym upadkiem.
Stanął u stóp schodów, dysząc ciężko. Serce tłukło mu się w piersi, adrenalina pulsowała nieprzyjemnie w całym ciele.
Church wstał, przeciągnął się... i jakby uśmiechnął złośliwie.
Louis wyszedł. Wiedział, że powinien wypuścić kota, lecz nie zrobił tego. W tym momencie nie zdobył się nawet na to, by go dotknąć.
26.
Jud zapalił papierosa drewnianą kuchenną zapałką, zgasił ją i wrzucił do blaszanej popielniczki, na której dnie wymalowano niemal już nieczytelną reklamę jima beama.
- To Stanley Bouchard opowiedział mi o starym cmentarzysku Micmaców - powtórzył.
Byli w jego kuchni. Tuż przed nimi, na pokrywającej stół kraciastej ceracie, stały niemal nietknięte szklanki z piwem. Przyczepiona do ściany za ich plecami beczka oleju zabulgotała trzy razy, po czym ucichła. Louis zjadł obiad ze Steve'em: kanapki-łódki w niemal pustej Niedźwiedziej Jamie. Już dawno przekonał się, że jeśli tu, w Maine, poprosiło się o mielońca czy gyro, nie wiedzieli, o czym mowa, natomiast łódka i wop-burger trafiały do każdego. Gdy już coś zjadł, Louis poczuł się lepiej. Miał wrażenie, że spogląda na powrót Churcha z nowej perspektywy, wciąż jednak nie miał ochoty wracać do ciemnego, pustego domu, w którym mógł czekać kot. Powiedzmy szczerze: mógł kryć się gdziekolwiek.
Norma posiedziała z nimi dość długo. Oglądała telewizję i jednocześnie pracowała nad haftem, przedstawiającym słońce zachodzące za małym wiejskim domem ludowym. Na tle zachodzącego słońca odcinała się czarna sylwetka krzyża na dachu. Zamierzała sprzedać tę robótkę na kościelnym kiermaszu przed Bożym Narodzeniem. Ponoć kiermasz ów zawsze stanowił wielkie wydarzenie. Jej palce poruszały się zręcznie, przekłuwając igłą materiał rozpięty na stalowym kółku. Tego wieczoru reumatyzm praktycznie nie dawał znać o sobie. Louis podejrzewał, że może to być kwestia pogody - zimnej, lecz bardzo suchej. W zasadzie doszła już do siebie po ataku serca i owego wieczoru, dziesięć tygodni przed drugim atakiem, który miał ją zabić, wyglądała świeżo i jakby młodziej. Tego dnia dostrzegł w niej dziewczynę, którą niegdyś była.
Kwadrans przed dziesiątą pożegnała się. Teraz siedział tu z Judem, który umilkł i obserwował bez słowa wzlatujący w górę dym z papierosa, niczym dziecko zapatrzone w wirujący pasiasty słup przed salonem fryzjerskim.
- Stanny B. - przypomniał łagodnie Louis.
Jud zamrugał, jakby powrócił myślami z dalekiej podróży.
- Ano - rzekł. - Wszyscy w Ludlow - a także w okolicach Bucksport, Prospect i Orrington - nazywali go po prostu Stanny B. W roku, kiedy zdechł mój pies, Spot - to znaczy w tysiąc dziewięćset dziesiątym, kiedy zdechł po raz pierwszy - Stanny był już stary i bardziej niż odrobinę szalony. Inni miejscowi także wiedzieli o istnieniu cmentarzyska Micmaców, ale ja usłyszałem o tym od Stanny'ego B., on od swojego ojca, a jego ojciec od swego ojca. Cała rodzina prawdziwych Canucków.
Jud zaśmiał się i pociągnął łyk piwa.
- Wciąż słyszę go, mówiącego łamaną angielszczyzną. Znalazł mnie siedzącego obok stajni wynajmującej konie, stojącej kiedyś przy trasie numer piętnaście - tyle że wówczas była to jedynie droga Bangor-Bucksport - mniej więcej w miejscu, gdzie później zbudowano fabrykę Orinco. Spot jeszcze nie umarł, ale zdychał i ojciec wysłał mnie, abym dowiedział się o ziarno dla kurcząt, które w owych czasach sprzedawał stary Yorky. Potrzebowaliśmy ziarna tak jak krowa księżyca i doskonale wiedziałem, czemu kazał mi tam iść.
- Zamierzał zabić psa.
- Wiedział, jak bardzo kocham Spota, toteż na ten czas wyprawił mnie z domu. Spytałem się o ziarno i kiedy stary Yorky przygotowywał je dla mnie, poszedłem na tył budynku, usiadłem na starym młyńskim kamieniu, który wówczas tam leżał, i zacząłem płakać.
Jud powoli potrząsnął głową, wciąż uśmiechał się lekko.
- I wtedy zjawił się stary Stanny B. - ciągnął dalej. - Połowa ludzi w miasteczku uważała, że jest nieco świrnięty, reszta, że może być niebezpieczny. Na początku dziewiętnastego wieku jego dziadek był znanym traperem i handlarzem futer. Dziadek Stanny'ego docierał z wybrzeża aż do Bangor i Derry, czasem zapuszczał się na południe aż do Skowhegan, żeby kupić skórki, tak przynajmniej słyszałem. Miał wielki wóz pokryty pasami skóry, wyglądał jak wóz magika. Wszędzie wymalował krzyże, bo był prawdziwym chrześcijaninem i kiedy sporo wypił, zaczynał wygłaszać kazania - tak twierdził Stanny, który uwielbiał opowiadać o swym dziadku - ale obok nich widniały pogańskie symbole indiańskie, ponieważ dziadek Stanny'ego wierzył, że wszyscy Indianie, niezależnie od szczepu, tak naprawdę należą do jednego wielkiego plemienia: zaginionego plemienia Izraela, o którym wspomina Biblia. Uważał, że czeka ich piekło, ale ich magia działa, bo mimo wszystko są chrześcijanami na swój własny przeklęty sposób.
Dziadek Stanny'ego kupował futra od Micmaców i prowadził z nimi interesy jeszcze długo po tym, gdy większość traperów i handlarzy zrezygnowała bądź przeniosła się na zachód. Radził sobie, bo zawsze płacił uczciwie, a także dlatego, że - jak twierdził Stanny - umiał na pamięć całą Biblię, a Micmacowie lubili, jak powtarzał im słowa, zasłyszane wcześniej od księży.
Jud umilkł. Louis czekał cierpliwie.
- Micmacowie opowiedzieli dziadkowi Stanny'ego B.
o cmentarzysku, z którego już nie korzystali, bo Wendigo zatruł ziemię, a także o Moczarach Małego Boga, stopniach i całej reszcie. W tamtych czasach na całej północy można było usłyszeć opowieści o Wendigo. Indianie musieli mieć coś takiego, tak jak my potrzebujemy niektórych naszych chrześcijańskich opowieści. Gdyby Norma usłyszała, co mówię, skrzyczałaby mnie za bluźnierstwo, ale Louis, to prawda. Czasami, jeśli zima przeciągała się zanadto i brakowało żywności, Indianie z północy docierali w końcu do granicy, za którą mogli tylko umrzeć z głodu... albo zrobić coś innego.
- Może. Może wybierali kogoś starego i słabego i przez jakiś czas znów mieli co włożyć do garnka. A wtedy powtarzali sobie historię, że Wendigo przeszedł przez ich wioskę czy obóz, gdy spali, i dotknął ich. Dotknięcie Wendigo miało sprawiać, że ludzie czuli nagle apetyt na mięso swych bliźnich.
Louis przytaknął.
- Obchodzili tabu, mówiąc, że zmusił ich do tego diabeł.
- Jasne. Osobiście zgaduję, że tutejsi Micmacowie musieli uciec się do tego i pogrzebali kości tego, kogo zjedli - może paru osób, a może nawet dziesięciu, dwudziestu - na swoim cmentarzysku.
- A potem uznali, że ziemia się zepsuła - mruknął Louis.
- I tak oto Stanny B. poszedł na tyły stajni, pewnie po to, by pociągnąć z flaszki - powiedział Jud - już i tak nieźle ugotowany. Jego dziadek w chwili śmierci był wart jakiś milion dolarów, tak przynajmniej mówili ludzie, natomiast Stanny B. pozostał tylko miejscowym biedakiem. Spytał mnie, co się stało, a ja mu powiedziałem. Zobaczył, że płakałem i oznajmił, iż istnieje sposób, w jaki można to naprawić, jeśli mam dość odwagi i jestem pewien, że tego chcę.
Odparłem, że oddałbym wszystko, byle tylko Spot znów wyzdrowiał i spytałem, czy zna weterynarza, który mógłby go wyleczyć. Nie znam żadnych weterynarzy, odparł Stanny, ale wiem, co zrobić z twoim psem, chłopcze. Wracaj do domu i powiedz ojcu, żeby wsadził psa do worka po ziarnie, ale nie grzeb go, o nie! Zaciągnij go na Cmętarz Zwieżąt i połóż w cieniu wielkiego wiatrołomu. Potem wróć do domu jak gdyby nigdy nic.
Spytałem, co to da, i Stanny kazał mi tej nocy nie zasypiać i wyjść, gdy rzuci mi w okno kamieniem. „A zrobię to o północy, chłopcze, jeśli więc zapomnisz o Stannym B. i zaśniesz, Stanny zapomni o tobie i możesz się pożegnać z psem, niech idzie wprost do piekła!”.
Jud spojrzał na Louisa i zapalił kolejnego papierosa.
- Wszystko poszło tak, jak mówił Stanny. Kiedy wróciłem do domu, ojciec oznajmił, że zastrzelił Spota, żeby oszczędzić mu cierpień. Nie musiałem nawet wspominać o Cmętarzu Zwieżąt. Ojciec spytał mnie, czy według mnie Spot nie chciałby zostać tam pogrzebany, a ja odparłem, że chyba tak. No i poszedłem, wlokąc za sobą mojego psa w worku po ziarnie. Tato spytał, czy ma mi pomóc, a ja odmówiłem, bo pamiętałem, co powiedział Stanny B.
Tej nocy leżałem w łóżku całe wieki, przynajmniej tak mi się zdawało. Wiesz, jak dzieci odbierają czas. Miałem wrażenie, że zaraz nastanie ranek, a wtedy zegar wybijał dziesiątą, potem jedenastą. Kilka razy o mało nie przysnąłem, lecz zawsze natychmiast się budziłem. Zupełnie jakby ktoś potrząsnął mną i rzekł: „Obudź się, Jud! Obudź się!”. Jakby coś chciało, żebym nie zasnął.
Louis, słysząc to, uniósł brwi i Jud wzruszył ramionami, jakby wiedział, że jego słowa brzmią dziwnie.
- Gdy zegar na dole wybił dwunastą, wstałem i usiadłem ubrany na łóżku. Za oknem świecił księżyc. Ledwie się obejrzałem, wybiło wpół do, potem pierwsza, a Stanny B. wciąż się nie pokazał. Pomyślałem sobie: Zapomniał o mnie, durny Francuz, i właśnie miałem zdjąć ubranie, gdy dwa kamyki rąbnęły o szybę, o mało jej nie tłukąc. Jeden z nich uderzył z taką siłą, że szkło pękło, ale zauważyłem to dopiero następnego ranka, a matka dopiero w zimie i sądziła, że to wina mrozu. Całe szczęście.
Pędem podbiegłem do okna i podniosłem je. Zazgrzytało głośno, tak jak to bywa tylko w dzieciństwie, kiedy chcesz wyniknąć się po północy...
Louis zaśmiał się, choć nie pamiętał, by kiedykolwiek chciał wydostać się z domu w mroku po północy, gdy miał dziesięć lat. Nie wątpił jednak, iż gdyby miał taki zamiar, okno zatrzeszczałoby, choć za dnia nigdy się to nie zdarzało.
- Myślałem, że rodzice obudzą się, sądząc, że do domu próbują się włamać złodzieje. Gdy jednak moje serce uspokoiło się nieco, usłyszałem ojca wciąż chrapiącego jak parowóz w sypialni na parterze. Wyjrzałem i ujrzałem Stanny'ego B. stojącego na podjeździe z podniesioną głową. Chwiał się na nogach, jakby zamiast słabego wietrzyku wiała wichura. Myślę, że nie przyszedłby wtedy, gdyby nie to, że dotarł do tego etapu pijaństwa, kiedy człowiek jest przytomny jak przytruta sowa i nic go nie obchodzi. A potem wrzasnął na mnie - choć pewnie myślał, że szepcze - „Schodzisz, chłopcze, albo ja wejdę tam po ciebie!”.
- Ciii - odparłem, śmiertelnie przerażony, że ojciec obudzi się i zleje mnie tak jak jeszcze nigdy w życiu. „Co mówisz?” - spytał Stanny jeszcze głośniej niż przedtem. Gdyby moi rodzice spali w pokoju od strony drogi, tak jak my teraz, byłbym skończony. Ale okna ich sypialni, tej samej, którą używamy obecnie z Normą, wychodziły na rzekę.
- Założę się, że cholernie szybko zbiegłeś po schodach - wtrącił Louis. - Masz jeszcze piwo? - Co prawda przekroczył już o dwie puszki swój zwykły limit, ale tego wieczoru wydawało mu się to w porządku. Tego wieczoru czuł, że to jego obowiązek.
- Owszem, i wiesz, gdzie je znaleźć. - Jud zapalił kolejnego papierosa. Zaczekał, póki Louis znów nie usiadł. - Nie, nie odważyłbym się zejść po schodach. Przechodziły one obok sypialni rodziców. Zsunąłem się po kracie od bluszczu, jak najszybciej mogłem. Mówię ci, strasznie się bałem, ale bardziej niż wyprawy na Cmętarz Zwieżąt ze Stannym B. obawiałem się ojca.
Zgniótł papierosa.
- Poszliśmy tam wtedy obydwaj i Stanny B. wywalił się chyba z pół tuzina razy. Był naprawdę urżnięty; śmierdział, jakby wpadł do kadzi ze spirytusem. Raz o mało nie przebił sobie gardła patykiem. Ale miał ze sobą kilof i szpadel. Gdy dotarliśmy na Cmętarz Zwieżąt, spodziewałem się, że poda mi je i padnie, podczas gdy ja będę kopał dół. Zamiast tego zdawało się, że nieco wytrzeźwiał. Powiedział, że idziemy dalej, przez wiatrołom, jeszcze głębiej w las, w miejsce, gdzie leży kolejny cmentarz. Spojrzałem na niego, tak pijanego, że ledwie trzymał się na nogach, potem na wiatrołom i powiedziałem: „Nie możesz się na to wdrapać, Stanny B. Skręcisz sobie kark”.
„Nie skręcę sobie karku - odpowiedział. I ty też nie. Mogę iść, a ty możesz ciągnąć swojego psa”. I miał rację. Pokonał wiatrołom gładko jak po maśle, ani razu nie patrząc w dół. A ja powlokłem za sobą Spota, choć ważył prawie dwadzieścia kilo, a ja nieco ponad czterdzieści. Mówię ci, Louis, następnego dnia byłem okrutnie obolały. A jak ty czujesz się dzisiaj?
Louis nie odpowiedział. Jedynie skinął głową. Piwo zaczynało działać i cieszył się z tego.
- Szliśmy tak i szliśmy - ciągnął Jud. - Miałem wrażenie, że będzie to trwać wiecznie. W tamtych czasach lasy były bardziej niesamowite. Żyło tu więcej ptaków, a człowiek nie wiedział, co to za głosy wśród drzew. Wokół krążyły zwierzęta, głównie jelenie, ale były tu też łosie, niedźwiedzie i dzikie koty. Wciąż wlokłem za sobą Spota. Po jakimś czasie zaczęło mi się wydawać, że Stanny B. zniknął, a ja idę tropem Indianina, który lada moment odwróci się, ciemnooki i uśmiechnięty, z twarzą wymalowaną śmierdzącą farbą z niedźwiedziego sadła, w ręku będzie miał tomahawk z kawałka łupku i jesionowego drewna związanych rzemieniem, i złapie mnie za kark, po czym odrąbie mi skalp - razem z kawałkiem czaszki. Stanny nie potykał się już i nie upadał. Szedł łatwo i prosto, z podniesioną głową, co jeszcze wzmogło to wrażenie. Gdy jednak dotarliśmy na skraj Moczarów Małego Boga i odwrócił się, by ze mną pomówić, przekonałem się, że to wciąż Stanny, a powód, dla którego się już nie potykał i nie upadał, był prosty: on się bał. Wytrzeźwiał z przerażenia.
Powiedział mi te same rzeczy, które ja powiedziałem wczoraj tobie: o nurach, ogniach Świętego Elma i o tym, żebym nie zwracał uwagi na nic, co zobaczę bądź usłyszę. Przede wszystkim, powiedział, nie odzywaj się do niczego, co odezwie się do ciebie. Potem ruszył przez moczary. I rzeczywiście coś zobaczyłem. Nie powiem ci co, ale od tej pory byłem tam może pięć razy i nigdy więcej nie widziałem czegoś takiego. I nie zobaczę, Louis, bo wczorajsza wyprawa na cmentarzysko Micmaców była moją ostatnią wyprawą.
Nie siedzę tu chyba i nie wierzę w to wszystko? - spytał sam siebie Louis - trzy piwa sprawiły, że przynajmniej w jego własnych myślach słowa te zabrzmiały swobodnie i naturalnie. Nie siedzę tu i nie wierzę w historie o starych Francuzach, indiańskich cmentarzyskach, czymś zwanym Wendigo i zwierzętach wracających do życia. Na miłość boską, kot był ogłuszony, to wszystko. Samochód uderzył go i ogłuszył. Nic wielkiego. To tylko gadanina zdziecinniałego starca.
Tyle że tak nie było i Louis dobrze o tym wiedział. Trzy piwa nie mogły uciszyć tej wiedzy, tak jak nie zdołałyby tego zrobić trzydzieści trzy.
Po pierwsze, Church nie żył. Po drugie, teraz był żywy. A po trzecie, całkowicie się zmienił, było z nim coś nie w porządku. Coś się zdarzyło. Jud odwdzięczył mu się... lecz może lek dostępny na cmentarzysku Micmaców nie był do końca skuteczny i Louis dostrzegł w oczach Juda coś, co świadczyło, że starzec dobrze o tym wie. Przypomniał mu się wyraz oczu, który dostrzegł - bądź wydało mu się, że dostrzegł - u Juda zeszłego wieczoru. Podstępna złośliwa radość. Przypomniał sobie, jak myślał, że decyzja, by zabrać na nocną wyprawę Louisa z kotem Ellie, nie do końca należała do Juda.
A zatem do kogo? - spytał jego umysł. Ale ponieważ nie było odpowiedzi, Louis odepchnął od siebie to pytanie.
- Pogrzebałem Spota i zbudowałem mu kopiec - ciągnął beznamiętnie Jud. - Nim skończyłem, Stanny B. zdążył twardo zasnąć. Musiałem mocno nim potrząsać, żeby go dobudzić. Kiedy jednak zeszliśmy po czterdziestu czterech schodach...
- Czterdziestu pięciu - mruknął Louis. Jud przytaknął.
- Rzeczywiście, czterdziestu pięciu. Kiedy zeszliśmy po czterdziestu pięciu schodach, szedł pewnie, jakby znowu był trzeźwy. Wróciliśmy przez moczary, las i wiatrołom, aż wreszcie przeszliśmy przez drogę i znów dotarliśmy do mojego domu. Miałem wrażenie, jakby minęło dziesięć godzin, wciąż jednak było zupełnie ciemno.
„I co teraz?” - spytałem Stanny'ego B.
„Teraz zaczekaj i zobacz, co może się zdarzyć” - odparł i odszedł, chwiejąc się i potykając. Podejrzewam, że resztę nocy spędził na tyłach stajni. Okazało się też, że mój pies Spot przeżył Stanny'ego B. o dwa lata. Wysiadła mu wątroba i zatruła go. Dwoje dzieciaków znalazło go czwartego lipca tysiąc dziewięćset dwunastego roku, sztywnego jak kłoda.
Ale tamtej nocy wdrapałem się po bluszczu, wsunąłem do łóżka i zasnąłem niemal w tej samej chwili, gdy głową dotknąłem poduszki.
Następnego ranka spałem prawie do dziewiątej. Nagle usłyszałem głos matki. Wołała mnie. Mój tato pracował na kolei i wychodził o szóstej. - Jud urwał, zastanawiając się nad czymś. - Matka nie wołała mnie tak po prostu, Louis. Naprawdę krzyczała.
Jud podszedł do lodówki, wyjął flaszkę millera i otworzył ją o uchwyt szuflady pod pojemnikiem na chleb i tosterem. W blasku żarówki jego twarz wyglądała dziwnie żółto, miała barwę nikotyny. Jednym łykiem do połowy opróżnił butelkę, beknął jak z armaty i obejrzał się w stronę pokoju, w którym spała Norma. W końcu spojrzał na Louisa.