Zupełnie mu się nie podobał. Wspomnienie zbielałych ze starości gałęzi i martwych drzew zamieniających się w stos kości wciąż mroziło mu krew w żyłach. Zmusił się, by wyciągnąć rękę i dotknąć jednego z nich. Leżący niepewnie na chaotycznym stosie pień poruszył się i sturlał, odbijając się od reszty. Louis odskoczył o krok.
Przeszedł wzdłuż niego, najpierw w lewo, potem w prawo. Po obu stronach poszycie zamykało drogę, tworząc taką gęstwinę, że nikt nie zdołałby jej przebyć. Zresztą nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby przebijać się przez coś takiego, pomyślał Louis. Tuż przy ziemi bujnie rozkrzewiał się trujący bluszcz (całe życie Louis słyszał ludzi przechwalających się, że są na niego niewrażliwi, lecz wiedział, iż w istocie to niezwykle rzadkie), a dalej sterczały największe, najpaskudniejsze ciernie, jakie w życiu widział.
Spacerkiem wrócił w miejsce, gdzie wiatrołom wznosił się najwyżej. Spojrzał na niego, wsuwając ręce do tylnych kieszeni dżinsów.
Nie chcesz się chyba na to wdrapać?
Nie ja, szefie. Czemu miałby zrobić coś tak durnego?
To dobrze. Przez chwilę naprawdę się martwiłem, Lou. Świetny sposób, by wylądować we własnym ambulatorium ze złamaną kostką, prawda?
Jasne. Poza tym robi się ciemno.
Upewniwszy się, iż nic mu nie jest i że całkowicie zgadza się z samym sobą, Louis zaczął wdrapywać się na wiatrołom.
Pokonał już pół drogi w górę, gdy poczuł, jak stos z osobliwym trzaskiem przemieszcza się pod jego nogami.
Niechaj potoczą się kości!
Gdy drzewa poruszyły się ponownie, Louis zaczął pośpiesznie zjeżdżać w dół. Poła koszuli wysunęła mu się ze spodni.
Bez żadnych incydentów dotarł na ziemię i otrzepał dłonie z pokruszonych kawałków kory. Wrócił na początek ścieżki, która, jak wiedział, doprowadzi go z powrotem do domu - do dzieci domagających się bajki przed snem, do Churcha przeżywającego ostatni dzień jako kocur z krwi i kości i urodzony podrywacz, do herbaty w kuchni z żoną, gdy dzieci już zasną.
Przed odejściem raz jeszcze obrzucił wzrokiem polanę, uderzony panującą tu zieloną ciszą. Znikąd pojawiły się pierwsze macki mgły, powoli okrążające nagrobki. Te koncentryczne kręgi... zupełnie jakby nieświadomie pokolenia dzieci z północnego Ludlow wzniosły tu pomniejszony model Stonehenge.
Ale czy to wszystko?
Choć nim drzewa pod jego stopami zaczęły się poruszać, zdołał tylko przez moment dostrzec teren za wiatrołomem, mógłby przysiąc, że dalej także biegła ścieżka wiodąca głębiej w las.
To nie twoja sprawa, Louis. Musisz o tym zapomnieć.
W porządku, szefie.
Louis odwrócił się i pomaszerował dalej.
Tej nocy jeszcze w godzinę po tym, jak Rachel poszła do łóżka, Louis zwlekał, czytając stos pism medycznych, które przejrzał już wcześniej, i nie chcąc przyznać się przed samym sobą, iż sama myśl o śnię budzi w nim niepokój. Nigdy dotąd nie zdarzało mu się chodzić we śnie i w żaden sposób nie mógł zagwarantować, iż był to jednorazowy atak lunatyzmu... przynajmniej, póki się nie powtórzy. Usłyszał, jak Rachel wstaje z łóżka i woła cicho:
- Lou? Kochanie? Idziesz?
- Właśnie szedłem - odparł, gasząc lampę nad biurkiem.
Tej nocy wyciszenie pracującego na pełnych obrotach silnika trwało znacznie dłużej niż siedem minut. Kiedy tak słuchał długich, miarowych oddechów śpiącej głęboko Rachel, zjawa Victora Pascowa wydawała mu się mniej nierzeczywista. Bał się, że zamknie oczy i ujrzy otwierające się drzwi, w których stanie on, nasz dzisiejszy gość, Victor Pascow w szortach do joggingu, blady pod powłoczką opalenizny, z rozdartą skórą, spod której sterczy złamany obojczyk. Powoli osuwał się w sen, myśląc o tym, jak by to było obudzić się nagle na Cmętarzu Zwieżąt, ujrzeć skąpane w promieniach księżyca koncentryczne kręgi, a potem wędrować ścieżką przez las z powrotem do domu, i myśl ta sprawiała, że bliski już sen umykał.
Dopiero po północy sen zaszedł go od tyłu i ogłuszył. Tej nocy nie śnił o niczym. Obudził się dokładnie o siódmej trzydzieści i usłyszał zimny jesienny deszcz bębniący o szyby. Z lekką obawą odrzucił kołdrę. Prześcieradło było w idealnym stanie. Co prawda żaden purysta nie określiłby tak jego stóp ze zniekształconymi paluchami i licznymi nagniotkami, ale przynajmniej były czyste.
Louis odkrył, że gwiżdże pod prysznicem.
19.
Nim Rachel zawiozła Winstona Churchilla do weterynarza, zostawiła Gage'a pod opieką Missy Dandridge. Tej nocy Ellie nie spała do jedenastej, uskarżając się płaczliwie, że nie potrafi zasnąć bez Churcha, i domagając się przyniesienia kolejnych szklanek wody. Wreszcie Louis odmówił, twierdząc, iż po takiej ilości picia z pewnością zmoczy łóżko. Spowodowało to atak furii tak gwałtowny, iż Rachel i Louis spojrzeli po sobie ponuro, unosząc brwi.
- Boi się o Churcha - powiedziała Rachel. - Niech sama się uspokoi, Lou.
- Długo nie zdoła tak wrzeszczeć - odparł Louis. - Przynajmniej mam taką nadzieję.
Nie mylił się. Wkrótce ochrypłe, wściekłe krzyki Ellie zamieniły się w jęki, szlochy i czkawkę. W końcu nastała cisza. Gdy Louis poszedł sprawdzić, co z córką, zastał ją śpiącą na podłodze i trzymającą w ramionach kocie łóżeczko; Church zazwyczaj nie zniżał się do tego, by w nim zasnąć.
Louis odebrał jej pudełko, położył do łóżka, łagodnie odgarnął włosy ze zlanego potem czoła i ucałował. Kierując się nagłym impulsem, poszedł do małego pokoju służącego Rachel za gabinet, na kartce papieru wypisał drukowanymi literami: JUTRO WRÓCĘ. CAŁUJĘ CHURCH i przypiął notatkę do poduszki w kocim łóżeczku. Następnie wrócił do sypialni, szukając Rachel. Była tam. Kochali się i zasnęli objęci.
Church wrócił do domu w piątek pierwszego prawdziwego tygodnia pracy Louisa. Ellie bardzo przejęła się jego powrotem. Wydała część tygodniówki na pudełko kocich ciasteczek i omal nie uderzyła Gage'a, kiedy ten próbował go dotknąć. Gage rozpłakał się rozpaczliwie; zwykłe upomnienie rodziców nigdy nie wywołało u niego aż takiego żalu. Fakt, że skarciła go Ellie, był dla niego równie wstrząsający, jak gdyby skarcił go sam Bóg.
Widok Churcha zasmucił Louisa. Wiedział, że to śmieszne, ale nie potrafił pozbyć się uczucia smutku. W kocie nie pozostał nawet ślad dawnej zadziorności Winniego Churcha. Nie stąpał już jak dumny rewolwerowiec, lecz powoli, ostrożnie, niczym rekonwalescent. Pozwalał karmić się Ellie z ręki. Nie zdradzał żadnej ochoty wyjścia na dwór, nawet do garażu. Zmienił się. Może i na dobre, ale zmienił się.
Rachel i Ellie zdawały się tego nie dostrzegać.
20.
Babie lato przeszło i minęło. Drzewa na krótko zapłonęły jaskrawymi barwami, po czym przygasły, a pewnego dnia po zimnym, zacinającym deszczu w połowie października zaczęły opadać liście. Ellie zjawiała się w domu obładowana zrobionymi w szkole dekoracjami na Halloween i zabawiała Gage'a opowieściami o jeźdźcu bez głowy. Tego wieczoru Gage paplał radośnie o kimś nazwiskiem Juchabod Krem. Rachel, słysząc to, zaczęła chichotać i nie mogła przestać. Ta wczesna jesień to był dla nich dobry okres.
Praca Louisa na uniwersytecie powoli przekształcała się w wyczerpującą, acz przyjemną rutynę. Badał pacjentów, uczestniczył w spotkaniach rady college'ów, pisał nieuniknione listy do gazetki studenckiej, zapewniając studencką brać o poufności leczenia chorób wenerycznych i konieczności zaszczepienia się przeciw grypie, jako że tej zimy miał znów pojawić się wirus A. Uczestniczył w dyskusjach panelowych i prowadził je. W drugim tygodniu października udał się na nowoangielską konferencję na temat medycyny uniwersyteckiej w Providence i przedstawił tam referat na temat prawnych skutków leczenia studentów. W referacie wspominał o Victorze Pascowie pod fikcyjnym nazwiskiem Henry Montez. Przyjęto go bardzo dobrze. Powoli zaczynał pracę nad zwiększeniem przyszłorocznego budżetu ambulatorium.
Wieczory także przekształcały się w rutynę. Po kolacji dzieci, potem piwo czy dwa z Judem Crandallem. Czasami, jeśli Missy mogła posiedzieć godzinkę z dzieciakami, towarzyszyła mu Rachel, a niekiedy dołączała do nich Norma. Najczęściej jednak na werandzie siadywali wyłącznie Louis i Jud. Louis czuł się w towarzystwie starca dobrze i bezpiecznie, wysłuchiwał opowieści o historii Ludlow, sięgającej trzystu lat w przeszłość. Jud opowiadał, zupełnie jakby przeżył to sam, i nigdy nie ględził. Nigdy też nie nudził Louisa, choć Rachel od czasu do czasu ziewała skrycie.
Zazwyczaj koło dziesiątej przechodził przez drogę do własnego domu i na ogół kochali się z Rachel. Od czasu pierwszego roku małżeństwa nigdy nie kochali się tak regularnie i nie zaznawali tak wiele rozkoszy. Rachel twierdziła, że to coś w wodzie ze studni artezyjskiej. Louis głosował za powietrzem stanu Maine.
Straszna śmierć Victora Pascowa pierwszego dnia jesiennego semestru zaczęła zacierać się w pamięci, zarówno studentów, jak i samego Louisa, choć rodzina Pascowów z pewnością wciąż opłakiwała syna. Louis rozmawiał przez telefon z zapłakanym, na szczęście pozbawionym twarzy, ojcem Pascowa. Pragnął on jedynie upewnić się, iż Louis uczynił, co tylko możliwe, a lekarz zapewnił go, że zrobili to wszyscy pracownicy. Nie napomknął o zamieszaniu, o rosnącej plamie na wykładzinie i o tym, że Victor zmarł niemal natychmiast po przyniesieniu do ambulatorium, choć to na zawsze odcisnęło się w jego wspomnieniach. Ci jednak, dla których Pascow był tylko kolejną ofiarą, powoli o nim zapominali.
Wciąż pamiętał też sen i incydent z lunatyzmem. Teraz jednak odnosił wrażenie, jakby spotkało to kogoś innego albo zobaczył to przypadkiem w telewizji. Podobnie rzecz miała się z jego jedyną wizytą w salonie masażu sześć lat wcześniej. Oba wydarzenia zdawały się równie mało znaczące. Ot, drobne odstępstwa od normy, pozostawiające fałszywy rezonans, niczym odgłosy w komorze ech.
Zupełnie nie myślał o tym, co powiedział - lub czego nie powiedział - umierający Pascow.
W halloweenowy wieczór nadszedł przymrozek. Louis i Ellie zaczęli obchód od domu Crandallów. Ellie chichotała udatnie, jeżdżąc na miotle po kuchni Normy i została natychmiast uznana za „najsłodszą dziewczynkę, jaką kiedykolwiek widziałam. Prawda, Jud?”.
Jud zgodził się i zapalił papierosa.
- A gdzie Gage, Louis? Podobno jego też mieliście przebrać.
Rzeczywiście planowali zabrać ze sobą Gage'a. Zwłaszcza Rachel nie mogła się tego doczekać. Wraz z Missy Dandridge skomponowała mu kostium chrząszcza z rozprostowanymi wieszakami owiniętymi bibułką, udającymi czułki. Lecz Gage przeziębił się paskudnie i osłuchawszy jego płuca, w których nieco szemrało, i zerknąwszy na termometr za oknem, wskazujący o szóstej wieczór zaledwie pięć stopni, Louis odwołał zabawę. Rachel, choć zawiedziona, zgodziła się z mężem.
Ellie obiecała oddać Gage'owi część swoich cukierków, lecz jej przesadny smutek wydał się Louisowi sztuczny. Ojciec zastanawiał się, czy w głębi ducha dziewczynka nie cieszy się, że Gage nie pójdzie z nimi, by opóźniać jej zabawę... i odebrać część zainteresowania.
- Biedny Gage - powiedziała tonem, zazwyczaj zarezerwowanym dla ludzi cierpiących na śmiertelne choroby. Gage, nieświadom tego, co traci, siedział na kanapie i oglądał telewizję. Church drzemał obok niego.
- Ellie, czary - powiedział bez specjalnego zainteresowania i powrócił do ekranu.
- Biedny Gage - powtórzyła Ellie, wzdychając przesadnie. Louis pomyślał o krokodylich łzach i uśmiechnął się szeroko. Córeczka chwyciła go za rękę i zaczęła ciągnąć.
- Chodźmy, tatusiu. Chodźmy-chodźmy-chodźmy!
- Gage brzydko kaszle - rzekł teraz do Juda.
- Wielka szkoda - wtrąciła Norma. - Ale w przyszłym roku więcej zrozumie z tej zabawy. Daj torbę, Ellie... Oho!
Wzięła ze stojącego na stole półmiska jabłko i snickersa, ale oba przysmaki wymknęły się jej z ręki. Louisem wstrząsnęło to, jak bardzo jej dłoń przypominała szpon. Schylił się i podniósł turlające się po podłodze jabłko. Jud znalazł snickersa i wrzucił do torebki Ellie.
- Dam ci inne jabłko, słonko - powiedziała Norma. - To się obiło.
- Jest w porządku. - Louis próbował wrzucić je do torebki Ellie, lecz dziewczynka cofnęła się, ochronnym ruchem zamykając woreczek.
- Nie chcę obitego jabłka, tatusiu - oznajmiła, patrząc na ojca, jakby kompletnie oszalał. - Brązowe kropki. Fuj!
- Ellie, to okropnie niegrzeczne!
- Nie miej do niej pretensji, że mówi prawdę, Louis - wtrąciła Norma. - Wiesz chyba, że tylko dzieci mówią całą prawdę. Dlatego właśnie są dziećmi. Brązowe kropki to rzeczywiście paskudztwo.
- Dziękuję, pani Crandall. - Ellie spojrzała triumfalnie na ojca.
- Bardzo proszę, słonko.
Jud odprowadził ich na werandę. Ścieżką zbliżały się dwa małe duchy. Ellie rozpoznała w nich przyjaciół ze szkoły i zaprowadziła z powrotem do kuchni. Przez moment Jud i Louis zostali sami.
- Jej artretyzm się pogarsza - zauważył Louis.
Jud przytaknął i pstryknięciem zgasił papierosa nad popielniczką.
- Tak. Każdej jesieni i zimy jest coraz gorzej. Ale tak źle jeszcze nigdy nie było.
- Co mówi lekarz?
- Nic. Nic nie mówi, bo Norma przestała go odwiedzać.
- Co takiego? Czemu?
Jud spojrzał na Louisa. W świetle reflektorów furgonetki czekającej na duchy wyglądał dziwnie bezbronnie.
- Chciałem cię poprosić w bardziej sprzyjającej chwili, Louis, ale obawiam się, że nie ma dobrej chwili na to, by narzucać się przyjacielowi. Czy zechciałbyś ją zbadać?
Z kuchni dobiegały pohukiwania duchów i wiedźmowaty chichot Ellie, który ćwiczyła cały tydzień. Wszystko to brzmiało uroczo i świątecznie.
- Co jeszcze dzieje się z Normą? - spytał. - Czy ona czegoś się boi, Jud?
- Miewa bóle w piersi - odparł cicho Jud. - Nie chce już odwiedzać doktora Weybridge'a. Trochę się martwię.
- Czy Norma się martwi?
Jud zawahał się. Wreszcie rzekł:
- Mam wrażenie, że się boi. Chyba dlatego nie chce widzieć lekarza. W zeszłym tygodniu jedna z jej najstarszych przyjaciółek, Betty Coslow, umarła w EMMC. Rak. Były z Normą w jednym wieku. Norma się boi.
- Chętnie ją zbadam - zapewnił go Louis. - To nie problem.
- Dzięki, Louis - odrzekł Jud z wdzięcznością. - Jeśli zdybiemy ją któregoś wieczoru i zaatakujemy obaj...
Jud urwał i zaczął nasłuchiwać, przechylając głowę. Ich oczy się spotkały.
Później Louis nie pamiętał, kiedy dokładnie jedno uczucie przekształciło się w inne. Kiedy próbował analizować sytuację, tylko kręciło mu się w głowie. Zapamiętał, iż ciekawość zastąpiło przeczucie, że coś gdzieś jest poważnie nie tak. Ich oczy się spotkały. Przez moment obaj patrzyli na siebie bezradnie. Nie miał pojęcia, co robić.
- Buuuuuuu-huuuuuu - zawodziły w kuchni halloweenowe duszki. - Hooooo-hooooo. - I nagle „h” Zniknęło, a ich głosy uniosły się w przeraźliwym oooooo-OOOOOO! Potem jeden z duchów zaczął wrzeszczeć.
- Tatusiu! - W głosie Ellie pobrzmiewało napięcie i przerażenie. - Tatusiu, pani Crandall upadła!
- O Jezu! - niemal jęknął Jud.
Ellie wypadła na werandę. Jej czarna sukienka powiewała. W dłoni ściskała miotłę. Zielona, wykrzywiona ze zgrozy twarz dziewczynki wyglądała jak oblicze karłowatego alkoholika w ostatnim stadium zatrucia. Tuż za nią biegły zapłakane duchy.
Jud śmignął do środka, zdumiewająco energicznie, jak na człowieka po osiemdziesiątce. Nie, bardziej niż energicznie. Zręcznie jak młodzieniaszek. Raz po raz wykrzykiwał imię żony.
Louis schylił się i położył dłonie na ramionach Ellie.
- Zostań tu na werandzie. Zrozumiałaś?
- Tatusiu, boję się - szepnęła.
Dwa duchy minęły ich w pędzie i oddaliły się ścieżką, powiewając torebkami na cukierki i wykrzykując nazwisko matki.
Ignorując Ellie, która krzyczała, by wrócił, Louis pobiegł korytarzem do kuchni.
Norma leżała obok stołu na nierównym linoleum, zasłanym jabłkami i małymi batonikami Snickers. Najwyraźniej, padając, potrąciła ręką półmisek, który się wywrócił. Leżał teraz obok, niczym mały, żaroodporny latający talerz. Jud rozcierał jej przegub. Uniósł głowę i z napięciem spojrzał na Louisa.
- Pomóż mi, Louis - powiedział. - Pomóż Normie. Ona chyba umiera.
- Odsuń się! - polecił Louis. Ukląkł i jego kolano natrafiło na jabłko, miażdżąc je. Poczuł, jak zimny sok przesiąka przez kolano starych sztruksów. W powietrzu rozszedł się kwaśny zapach.
Powtórka z Pascowa, pomyślał Louis i natychmiast odepchnął tę myśl. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Poszukał pulsu i wyczuł coś słabego, rwącego się i szybkiego - nie uderzenia, raczej spazmy. Daleko posunięta arytmia, grożąca zatrzymaniem akcji serca. Zupełnie jak Elvis Presley, Normo, pomyślał. Rozpiął jej sukienkę, odsłaniając kremową jedwabną halkę. Całkowicie porwany wyuczoną rutyną, poruszając się własnym rytmem, odchylił jej głowę i rozpoczął masaż serca.
- Jud, posłuchaj - rzekł. Krawędź lewej dłoni w jednej trzeciej mostka, cztery centymetry nad wyrostkiem mieczykowatym. Prawa dłoń ściska lewy przegub, zwiększając nacisk. Mocno, ale ostrożnie, by nie uszkodzić starych żeber. Nie ma powodów do paniki. I na miłość boską, nie można zgnieść starych płuc.
- Słucham - odparł Jud.
- Zabierz Ellie - rzekł. - Przejdźcie przez drogę; ostrożnie, nie wpadnijcie pod samochód. Powiedz Rachel, co się stało. Powiedz, że potrzebna mi torba. Nie z gabinetu, lecz ta z najwyższej półki w sypialni. Będzie wiedziała, o którą chodzi. Każ jej zadzwonić na pogotowie w Bangor i wezwać karetkę.
- Bucksport jest bliżej - wtrącił Jud.
- Ale z Bangor szybciej dojadą. Idź, nie dzwoń sam. Niech Rachel to zrobi. Potrzebuję tej torby. - Ale kiedy dowie się, co się dzieje, pomyślał Louis, raczej jej tu nie przyniesie.
Jud odszedł. Louis usłyszał trzaśniecie siatkowych drzwi. Został sam z Normą Crandall i zapachem jabłek. Z salonu dobiegało miarowe tykanie zegara.
Nagle Norma westchnęła chrapliwie. Jej powieki zatrzepotały i Louis poczuł gwałtowną, lodowatą pewność.
Zaraz otworzy oczy... O, Chryste. Zaraz otworzy oczy i zacznie mówić o Cmętarzu Zwieżąt.
Ona jednak tylko spojrzała na Louisa niemal bezrozumnym wzrokiem, po czym jej powieki znów opadły. Louis zawstydził się samego siebie, swego niemądrego strachu. Jednocześnie poczuł nadzieję i ulgę. W jej oczach dostrzegł ból, lecz nie śmiertelne cierpienie. Wyglądało na to, że atak nie był poważny.
Louis dyszał, zlany potem. Tylko lekarze w telewizji wykonywali masaż serca bez wysiłku; podczas prawdziwego zabiegu spalało się mnóstwo kalorii. Wiedział, że jutro będą bolały go mięśnie rąk i ramion.
- Mogę jakoś pomóc?
Obejrzał się. Przez próg z wahaniem przestąpiła kobieta w spodniach i brązowym swetrze. Jedną zwiniętą w pięść dłoń przyciskała do piersi. Matka duchów, pomyślał Louis. Uznał, że jest przerażona, ale nie bezradna.
- Nie - odparł. A potem: - Tak. Proszę zmoczyć ściereczkę. Wykręcić i położyć jej na czole.
Ruszyła, by wykonać polecenie. Louis spuścił wzrok. Oczy Normy znów były otwarte.
- Louisie, upadłam - szepnęła. - Chyba zemdlałam.
- Miałaś kłopoty z sercem - odrzekł Louis. - Nie wygląda to zbyt poważnie. Teraz odpręż się i nic nie mów.
Chwilę odpoczął, po czym znów zmierzył jej puls. Serce biło stanowczo za szybko. Doktor Tucker z Akademii Medycznej Uniwersytetu w Chicago nazwał to kiedyś kodem Morse'a: serce bije regularnie, po czym na moment przyspiesza, wykonując serię uderzeń niemal przypominających migotanie i znów zaczyna bić normalnie. Puk, puk, puk. ŁUP, ŁUP, ŁUP. Puk, puk, puk, puk. Niedobry znak, ale lepszy niż arytmia.
Kobieta przyniosła ściereczkę i położyła ją na czole Normy. Cofnęła się niepewnie. W tym momencie zjawił się Jud z torbą.
- Louis?
- Nic jej nie będzie. - Louis spojrzał na Juda, w istocie jednak mówił do Normy. - Pogotowie już jedzie?
- Twoja żona właśnie do nich dzwoni. Nie czekałem.
- Tylko nie... szpital - szepnęła Norma.
- Owszem, szpital - odparł Louis. - Pięciodniowa obserwacja, leki, a potem o własnych siłach wracasz do domu jak grzeczna dziewczynka. A jeśli powiesz coś jeszcze, zmuszę cię do zjedzenia wszystkich tych jabłek, z ogryzkami.
Uśmiechnęła się słabo i znów zamknęła oczy. Louis otworzył torbę, pogrzebał w niej, znalazł isodil i wytrząsnął na dłoń jedną pastylkę, tak małą, że spokojnie mieściła się na białym czubku paznokcia. Zamknął fiolkę i chwycił pastylkę palcami.
- Normo, słyszysz mnie? - Tak.
- Chcę, żebyś otworzyła usta. Zrobiłaś sztuczkę, teraz dostaniesz cukierka. Wsunę ci pod język pastylkę. Maleńką. Chcę, żebyś ją tam przytrzymała, póki się nie rozpuści. Będzie trochę gorzka, ale nie przejmuj się tym. W porządku?
Otwarła usta, z których zionęła woń starych protez. Przez moment Louis poczuł przejmujący żal. Leżała tak na podłodze własnej kuchni, wśród jabłek i halloweenowych cukierków. A kiedyś była siedemnastolatka, młodzieńcy z sąsiedztwa z zainteresowaniem zerkali na jej piersi. Miała własne zęby i końskie serce pod koszulą.
Przykryła językiem pigułkę i skrzywiła się lekko. Lekarstwo rzeczywiście miało gorzki smak. Jak zawsze. Ale Norma nie była Victorem Pascowem, któremu nikt nie zdołałby pomóc. Louis uznał, iż staruszka dożyje następnego dnia. Jej dłoń uniosła się. Jud ujął ją łagodnie.
Louis wstał, znalazł odwrócony półmisek i zaczął zbierać dziecięce przysmaki. Kobieta, która przedstawiła się jako pani Storey z tej samej ulicy, pomogła mu, po czym oznajmiła, że musi wracać do wozu. Jej chłopcy bardzo się bali.