Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 8 page


17.

Zaśnięcie zabiera przeciętnemu człowiekowi siedem mi­nut, lecz według „Fizjologii” Handa ten sam przeciętny człowiek potrzebuje od piętnastu do dwudziestu minut, by się ocknąć, zupełnie jakby sen był jeziorem, z którego trud­niej się wynurzyć, niż w nie zanurkować. Kiedy śpiący się budzi, czyni to stopniowo, z poziomu głębokiego snu do lek­kiego, następnie czegoś, zwanego półsnem, stanu, w którym śpiący słyszy dźwięki, a nawet odpowiada na pytania, choć później nie jest tego świadom... chyba że potraktuje to jako część sennych mar.

Louis słyszał grzechot i stukanie kości, stopniowo jed­nak dźwięk ów stawał się ostrzejszy, bardziej metaliczny. Rozległ się trzask, krzyk, kolejne metaliczne odgłosy... coś się toczyło? Jasne, zgodził się jego półprzytomny umysł. To­czące się kości.

Usłyszał głos córki:

- Łap, Gage! Łap to!

Odpowiedział jej pisk radości Gage'a. I właśnie na ten dźwięk Louis otworzył oczy i ujrzał sufit własnej sypialni.

Leżał bez ruchu, czekając, aż rzeczywistość, poczciwa, błogosławiona rzeczywistość ogarnie go ostatecznie.

To był tylko sen. Nieważne, jak straszny, jak rzeczywi­sty, to wciąż był tylko sen. Jedynie ślad, zastygły w skale umysłu skrytego pod zwykłym umysłem.

Znów rozległ się metaliczny odgłos. To jeden z samocho­dzików Gage'a toczył się po korytarzu na górze.

- Łap go, Gage!

- Łap - wrzasnął Gage. - Łap go, łap, łap, łap!

Tup, tup, tup. Drobne bose stopki Gage'a załomotały na chodniku. Oboje z Ellie chichotali.

Louis obejrzał się przez prawe ramię. Należąca do Rachel połowa łóżka była pusta. Kołdra leżała odrzucona. Słońce stało wysoko na niebie. Zerknął na zegarek i prze­konał się, iż dochodzi ósma. Rachel pozwoliła mu pospać dłużej. Prawdopodobnie z rozmysłem.

Zazwyczaj to by go zirytowało, lecz tego ranka stało się inaczej. Głęboko zaczerpnął powietrza i wypuścił je rad, że może tak leżeć, patrząc, jak wąski promień słońca wpada ukośnie przez okno sypialni, czując wokół jakże znajomą materię prawdziwego świata. W słońcu tańczyły drobinki kurzu.

- Chodź już, El! - zawołał z dołu głos Rachel. - Zabierz drugie śniadanie i biegnij do autobusu.



- Dobrze! - Głośniejszy tupot stóp. - Masz tu autko, Gage. Muszę iść do szkoły.

Gage zaczął pokrzykiwać z oburzeniem. Choć niewyraź­ne - jedynymi rozpoznawalnymi słowami były „Gage”, „aut­ko”, „łap” i „Ellie-bus” - jego protesty wydawały się zupeł­nie jasne: Ellie powinna zostać. Publiczne szkolnictwo może się wypchać.

Znów głos Rachel.

- Zanim zejdziesz, El, idź potrząśnij tatą.

Ellie wpadła do środka. Włosy miała związane w kucyk, na sobie - czerwoną sukienkę.

- Już nie śpię, słonko - rzekł Lou. - Idź, bo spóźnisz się na autobus.

- Dobrze, tatusiu. - Podeszła do niego, pocałowała szorstki policzek i śmignęła ku schodom.

Sen zaczął blaknąć, tracić spójność. I dobrze.

- Gage! - krzyknął Louis. - Chodź, pocałuj tatę. Gage puścił to mimo uszu. Jak najszybciej potrafił, ma­szerował za Ellie na dół, wrzeszcząc z całych sił:

- Łap go! Łap go! Łap go. Łap. - Louis dostrzegł go tyl­ko przez moment: małego, twardego człowieczka, ubranego w pieluchę i ceratowe majtki.

- Louis, to ty? - zawołała Rachel. - Obudziłeś się?

- Tak - odparł.

- Mówiłam ci! - krzyknęła Ellie. - Idę, pa! - Jej słowa podkreśliło trzaśniecie frontowych drzwi i oburzony wrzask Gage'a.

- Jedno jajko czy dwa? - spytała Rachel.

Louis usiadł na łóżku i spuścił stopy na węzełki dywanu. Właśnie miał powiedzieć, że daruje sobie jajka, wystarczy por­cja płatków i będzie uciekał... lecz słowa zamarły mu w gardle.

Jego stopy były brudne, pokryte zaschniętym błotem i jodłowymi szpilkami.

Serce wskoczyło mu do gardła, niczym szalona zabawka na sprężynie. Zaciskając nieświadomie zęby na języku, z wy­bałuszonymi oczami, błyskawicznie odrzucił na bok koc. Dół łóżka był zasłany igłami. Prześcieradło pokrywały brud­ne plamy.

- Louis?

Dostrzegł kilka zabłąkanych igieł na swym kolanie. I na­gle spojrzał na prawe ramię. Na bicepsie widniało zadrapa­nie, świeże zadrapanie. Dokładnie w miejscu, gdzie ukłuła go zaschnięta gałąź... we śnie.

Zaraz zacznę krzyczeć. Czuję to.

I rzeczywiście krzyk wzbierał od wewnątrz, wielka, zim­na fala strachu. Rzeczywistość rozpłynęła się. Rzeczywistość - prawdziwa rzeczywistość - pomyślał - to były igły, brud na prześcieradle, krwawe zadrapanie na skórze ramienia.

Zaraz zacznę krzyczeć, a potem oszaleję i nie będę się już musiał tym przejmować...

- Louis? - Rachel wspinała się po schodach. - Louis, znowu zasnąłeś?

Zaczął walczyć sam z sobą. W ciągu tych dwóch, trzech sekund stoczył zaciętą bitwę, tak jak wcześniej w owych chwi­lach zamętu, po tym, jak umierający Pascow został przynie­siony na kocu do ośrodka medycznego. I zwyciężył. Ostatecz­nie szalę przeważyła myśl, że Rachel nie może zobaczyć go w takim stanie. Nie może widzieć zabłoconych, pokrytych igłami stóp i kołdry zrzuconej na podłogę, odsłaniającej po­plamione prześcieradło.

- Nie śpię! - zawołał wesoło. Jego przygryziony wcze­śniej język krwawił. Myśli wirowały szaleńczo, a gdzieś głę­boko, z dala od tego, co się działo, zastanawiał się, czy za­wsze tylko krok dzielił go od obłąkańczego irracjonalizmu i czy dotyczy to wszystkich ludzi.

- Jedno jajko czy dwa? - Zatrzymała się na drugim, trze­cim stopniu. Dzięki Bogu.

- Dwa - odparł ledwie świadom znaczenia własnych słów. - Jajecznicę.

- Bardzo proszę - odparła i wróciła na dół.

Na sekundę dał się ponieść uldze. Przymknął oczy, lecz w ciemności dostrzegł srebrzyste źrenice Pascowa. Jego po­wieki uniosły się gwałtownie. Louis zaczął działać, bardzo szybko, odpychając dalsze myśli. Szarpnięciem zdarł z łóżka pościel. Kołdra była w porządku. Ściągnął powłoczkę i prze­ścieradło. Zwinął je w kulę, zaniósł na korytarz i wrzucił do zsypu na pranie.

Niemal biegiem wpadł do łazienki, szarpnął rączkę prysznica i wszedł pod wodę tak gorącą, że niemal parzyła mu skórę. Nie zważając na to, pośpiesznie obmył stopy i łyd­ki z brudu.

Zaczął czuć się lepiej. Miał wrażenie, że znów kontrolu­je sytuację. Wycierając się, pomyślał nagle, iż zapewne tak właśnie czują się mordercy, gdy sądzą, że pozbyli się wszyst­kich dowodów. Wybuchnął śmiechem. Śmiał się, nie wy­puszczając ręcznika. I nie mógł przestać.

- Hej, tam na górze! - zawołała Rachel. - Co cię tak roz­bawiło?

- Nic wielkiego - odparł Louis, wciąż się śmiejąc. Był przerażony, lecz przerażenie nie powstrzymało śmiechu, któ­ry wypływał wprost z brzucha twardego niczym kamienie wmurowane w ścianę domu. Uświadomił sobie, iż wrzucenie pościeli do prania było absolutnie najlepszym możliwym rozwiązaniem. Missy Dandridge przychodziła do nich pięć razy w tygodniu, aby odkurzyć, posprzątać i zrobić pranie. Rachel nigdy nie zobaczy tej pościeli, póki nie położy jej na łóżku - czystej. Możliwe, że Missy wspomni o niej Rachel, ale nie przypuszczał. Prędzej szepnie do męża, iż Creedowie urządzają w łóżku dziwaczne seksualne zabawy, zamiast farb do ciała używając błota i jodłowych szpilek.

Ta myśl sprawiła, że zaczął śmiać się jeszcze donośniej.

Dopiero gdy się ubrał, ostatecznie przestał chichotać i pojął, że czuje się nieco lepiej. Nie miał pojęcia dlaczego, ale tak było. Pokój wyglądał zupełnie normalnie, poza po­zbawionym pościeli łóżkiem. Pozbył się trucizny. Może istotnie lepszym określeniem byłyby dowody, lecz miał wra­żenie, że to prawdziwa trucizna.

Być może właśnie tak ludzie radzą sobie z niewytłuma­czalnym, pomyślał. Tak przyjmują niewyjaśnione zjawiska, niepozwalające rozłożyć się na normalne skutki i przyczyny, rządzące światem Zachodu. Może tak umysł radzi sobie z la­tającym talerzem, który pewnego ranka w ciszy zawisa nad naszym polem, z deszczem żab, ręką spod łóżka w środku nocy, muskającą bosą stopę - atakiem śmiechu bądź płaczu. Jeśli zaś człowiek nie ugina się i nie pozwoli złamać, po pro­stu wydala z siebie nietkniętą grozę, niczym kamień nerkowy.

Gage siedział na swym foteliku, jedząc kaszkę i ozdabia­jąc nią stół. Upiększył nią też plastikową podkładkę pod fo­telikiem i, najwyraźniej, umył w niej włosy.

Rachel wynurzyła się z kuchni, niosąc jajecznicę i kubek kawy.

- Co cię tak rozśmieszyło, Lou? Śmiałeś się jak wariat. Aż mnie przestraszyłeś.

Louis otworzył usta, nie mając pojęcia, co powie, i usły­szał dowcip, w zeszłym tygodniu zasłyszany na targu, coś o żydowskim krawcu i papudze, który umiała powiedzieć jedynie „Ariel Sharon wali konia”.

Kiedy skończył, Rachel także się śmiała - podobnie jak Gage.

Doskonale. Nasz bohater pozbył się wszystkich dowodów, a dokładnie: zabłoconej pościeli i obłąkańczego śmiechu w sy­pialni. Teraz nasz bohater przeczyta poranną gazetę - albo przynajmniej ją przejrzy - przypieczętowując normalność poranka.

Z tą myślą Louis otworzył gazetę.

Tak się to robi - dodał w duchu z niewiarygodną ulgą. Pozbywamy się tego jak kamienia. I to już koniec... chyba że którejś nocy siądziemy z przyjaciółmi przy ognisku i gdy zawieje wiatr, rozmowa zejdzie na niewyjaśnione zjawiska. W wietrzną noc przy ognisku można gadać różne rzeczy.

Zjadł jajecznicę, ucałował Rachel i Gage'a. Dopiero gdy wychodził, zerknął na białą kwadratową szafkę u stóp zsypu na brudną bieliznę. Wszystko szło świetnie. Kolejny wspa­niały ranek. Późne lato sprawiało wrażenie, jakby zamierza­ło trwać wiecznie i wszystko było w porządku. Wycofując samochód z garażu, obejrzał się na ścieżkę, ale także wyglą­dała normalnie. Jej widok w ogóle go nie wzruszył. Pozbył się grozy jak kamienia.

Wszystko było w porządku, póki nie oddalił się o piętna­ście kilometrów. Wtedy zaczął się trząść tak mocno, że musiał zjechać z trasy numer 2 na pusty o tej porze parking przed re­stauracją chińską „U Singa”, nieopodal Centrum Medyczne­go Wschodniego Maine - miejsca, do którego zabrano zwło­ki Pascowa, to znaczy EMMC, nie „U Singa”. Vic Pascow nigdy już nie zje porcyjki moo-moo-gai-pan, cha, cha, cha.

Dreszcze wstrząsały jego ciałem, wykrzywiały je, objęły w całkowite władanie. Louis czuł się bezradny i przerażony - nie bał się niczego nadnaturalnego, nie w tym jasnym słoń­cu, lecz jedynie możliwości, że zaczyna tracić rozum - zu­pełnie jakby ktoś okręcił jego ciało długim, niewidzialnym drutem, który teraz bardzo szybko rozkręcał.

- Już dosyć! - powiedział głośno. - Błagam, dosyć!

Niezdarnie sięgnął do radia i znalazł Joan Baez śpiewa­jącą o diamentach i rdzy. Jej słodki, chłodny głos uspokoił go, i gdy skończyła, Louis poczuł, że może jechać dalej.

Kiedy dotarł do ośrodka medycznego, pozdrowił Charl­ton, po czym błyskawicznie zamknął się w łazience, przeko­nany, że okropnie wygląda. Bynajmniej: miał tylko lekko podkrążone oczy, lecz nawet Rachel by tego nie dostrzegła. Ochlapał twarz zimną wodą, wytarł ją, przeczesał włosy i poszedł do siebie.

W jego gabinecie siedzieli Steve Masterton i hinduski le­karz Surrendra Hardu. Pili kawę i nadal przeglądali pierw­szą kartotekę.

- Dzień dobry, Lou - rzucił Steve.

- Dzień dobry.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie taki jak wczorajszy - dodał Hardu.

- Właśnie, minęła cię cała zabawa.

- Surrendra miał wczoraj w nocy dosyć zabawy. - Mas­terton uśmiechnął się szeroko. - Powiedz mu, Surrendra.

Hardu z uśmiechem przetarł okulary.

- Około pierwszej w nocy dwóch chłopców przyprowa­dziło swoją przyjaciółkę - rzekł. - Bardzo wesołą i komplet­nie pijaną. Rozumiecie, świętowali rozpoczęcie zajęć. Pa­skudnie rozcięła sobie udo. Więc mówię jej, że muszę założyć co najmniej cztery szwy, ale nie będzie blizny. Proszę szyć - odpowiada. Zatem zaczynam, schylając się przed nią, o tak... - Hardu zademonstrował, pozdrawiając ukłonem niewidzialne udo. Louis zaczął się uśmiechać, przeczuwając, co zaraz nastąpi.

- I gdy dezynfekowałem ranę, zwymiotowała mi na głowę. Masterton wybuchnął śmiechem. Podobnie Louis. Hardu uśmiechał się spokojnie, jakby coś takiego zdarzało mu się tysiące razy w ciągu tysięcy żywotów.

- Surrendra, od jak dawna jesteś na dyżurze? - spytał w końcu Louis.

- Od północy - odparł tamten. - Właśnie miałem wy­chodzić, ale chciałem zaczekać i przywitać się.

- Zatem, witaj. - Louis uścisnął jego drobną brązową dłoń. - A teraz idź do domu i prześpij się.

- Prawie skończyliśmy z tymi kartami - oznajmił Mas­terton. - Powiedz alleluja, Surrendra.

- Dziękuję, nie. - Hardu uśmiechnął się. - Nie jestem chrześcijaninem.

- Więc zaśpiewaj refren Instant Karma czy coś w tym stylu.

- Bawcie się dobrze. - Hardu z uśmiechem zniknął za drzwiami.

Louis i Steve Masterton w milczeniu odprowadzili go wzrokiem, po czym spojrzeli po sobie. Następnie obaj wy­buchnęli gromkim śmiechem. Louis nigdy nie czuł się tak dobrze... tak normalnie.

- Równie dobrze możemy skończyć tę kartotekę - po­wiedział Steve. - Dzisiaj zjawiają się pierwsi dealerzy.

Louis przytaknął. Ó dziesiątej był umówiony z pierw­szym akwizytorem leków. Jak lubił żartować Steve, środa to dzień spaghetti, lecz na UMO każdy wtorek był Dniem Inwazji. Inwazji akwizytorów.

- Drobna rada, o wielki szefie - dodał Steve. - Nie wiem, jak było w Chicago, lecz tutaj ci goście nie cofną się przed niczym. Mogą ci zaproponować dosłownie wszystko, od listopadowego polowania i zabaw w Allgash, po darmo­wą grę w kręgle w klubie w Bangor. Kiedyś jeden z nich pró­bował mi wcisnąć mi jedną z tych nadmuchiwanych lalek. Mnie, a jestem tylko pomocnikiem. Jeśli nie zdołają sprze­dać ci leków, spróbują cię od nich uzależnić.

- Trzeba ją było wziąć.

- Nie, miała rude włosy. Nie w moim typie.

- Cóż, zgadzam się z Surrendra - odparł Louis. - Byle nie było tak jak wczoraj.


18.

Kiedy umówiony na dziesiątą przedstawiciel Upjohna nie pojawił się, Louis uległ pokusie i zadzwonił do sekreta­riatu uniwersyteckiego. Porozmawiał chwilę z panią Staple­ton, która obiecała, że natychmiast prześle mu kopię akt Victora Pascowa. Gdy odwiesił słuchawkę, gość z Upjohna już u niego był. Nie próbował dawać mu niczego. Spytał je­dynie, czy interesowałby go zakup sezonowych biletów na mecze New England Patriots ze zniżką.

- Nie - odparł Louis.

- Tak też przypuszczałem - rzekł ponuro gość od Upjohna i wyszedł.

W południe Louis poszedł do „Niedźwiedziej Jamy” i ku­pił sobie kanapkę z tuńczykiem oraz colę. Przyniósł je do swe­go gabinetu i zaczął jeść, przeglądając akta Pascowa. Szukał czegoś, co łączyłoby zmarłego z nim samym albo z północ­nym Ludlow, gdzie leżał Cmętarz Zwieżąt, w głębi ducha wie­rząc, że nawet tak niesamowite zdarzenie musi jakoś dać się logicznie wytłumaczyć. Może chłopak wychował się w Lud­low - może nawet pochował na cmentarzu kota albo psa.

Nie znalazł jednak nic takiego. Pascow pochodził z Ber­genfield w stanie New Jersey. Wstąpił na UMO, by studio­wać inżynierię i energetykę. Na kilku zapisanych na maszy­nie kartkach Louis nie dostrzegał niczego, co mogłoby łączyć go z młodym człowiekiem, który zmarł w poczekalni - oczywiście poza samą śmiercią.

Wysączył resztkę coli z kubka, słuchając, jak słomka z bulgotem wsysa powietrze, po czym wyrzucił śmieci do ko­sza. Nie był to zbyt obfity lunch, lecz Louis zjadł go z apety­tem. Wszystko w porządku, pomyślał, i tak też się czuł, przynajmniej teraz. Dreszcze nie powróciły i w tej chwili po­ranna groza wydawała się już tylko paskudną, bezsensowną niespodzianką, pozbawioną wszelkiego znaczenia.

Zabębnił palcami o bibułę, wzruszył ramionami i znów podniósł słuchawkę. Wykręcił numer EMMC i poprosił kostnicę.

Kiedy już połączono go z urzędującym tam dyżurnym, przedstawił się i rzekł:

- Macie tam jednego z naszych studentów, niejakiego Victora Pascowa...

- Już nie - odparł głos z drugiej strony. - Już go nie ma.

Gardło Louisa ścisnął nagły lęk. W końcu zdołał wy­krztusić:

- Co takiego?

- Wczoraj późnym wieczorem jego zwłoki odesłano do rodziców. Odebrał je przedstawiciel Domu Pogrzebowego Brookingsa-Smitha. Odleciały Deltą... - Szelest papierów. - Deltą, lot 109. A co pan myślał, że poszedł na potańcówkę?

- Nie - odrzekł Louis. - Oczywiście, nie. Tyle że... - Ty­le że co? Na miłość boską, czemu w ogóle się tym zajmował? Nie istniał żaden rozsądny sposób wyjaśnienia tej sprawy. Musiał ją zostawić. Zapomnieć o niej. W przeciwnym razie dopraszał się bezsensownych kłopotów. - Tyle że bardzo szybko to załatwiono - dokończył niezręcznie.

- No cóż, sekcję przeprowadzano wczoraj po południu - ponowny słaby szelest papierów - około trzeciej dwadzie­ścia. Zrobił to doktor Rynzwyck. Do tego czasu ojciec Pas­cowa wszystko załatwił. Około drugiej w nocy ciało powin­no już być w Newark.

- W takim razie...

- Chyba że któryś z przewoźników schrzanił sprawę i wysłał je gdzieś indziej - dodał radośnie dyżurny. - Zdarza­ło się nam to już, choć nigdy z Deltą. Delta działa całkiem sprawnie. Kiedyś pewien gość zginął podczas wycieczki na ryby w okręgu Aroostook, w jednym z miasteczek, które nie mają nawet nazwy, jedynie współrzędne na mapie. Kretyn zadławił się uchwytem od puszki, pijąc piwo. Jego kumple potrzebowali dwóch dni, by wywlec go z głuszy, a wie pan, że po takim czasie to już czysta loteria. Nie wiadomo, czy da się zabalsamować zwłoki. Oni jednak wtrynili go nam, li­cząc, że się uda. Odesłaliśmy go do domu do Grand Falls w Minnesocie w ładowni samolotu. Ale w biurach linii na­mieszali. Najpierw wysłali go do Miami, potem do Des Moi­nes, wreszcie do Fargo w Dakocie Północnej. W końcu ktoś się zorientował, tymczasem jednak minęły trzy dni. Nic nie podziałało. Równie dobrze zamiast płynów balsamujących mogli wstrzyknąć mu sprite'a. Facet był zupełnie czarny, śmierdział jak kawał zepsutego miecha. Tak przynajmniej słyszałem. Sześciu tragarzy pochorowało się od tego.

Rozmówca po drugiej stronie linii zaśmiał się serdecz­nie.

Louis przymknął oczy.

- Cóż, dziękuję...

- Jeśli pan chce, doktorze, mogę podać panu telefon do­mowy doktora Rynzwycka, ale on rankami zazwyczaj gry­wa w golfa w Orono. - I znów ten śmiech.

- Nie - odrzekł Louis. - Nie ma potrzeby.

Odwiesił słuchawkę. Niech tak się to skończy, pomyślał. Gdy nawiedził cię ów durny sen, czy cokolwiek to było, cia­ło Pascowa niemal na pewno znajdowało się już w domu po­grzebowym w Bergenfield. To załatwia sprawę. Niech to bę­dzie koniec.

Kiedy tego popołudnia wracał do domu, nagle przyszło mu do głowy proste wyjaśnienie obecności brudu w łóżku. Wyjaśnienie to sprawiło, iż ogarnęła go ogromna ulga.

To był zwykły przypadek lunatyzmu, wywołanego przez nieoczekiwane, wstrząsające wydarzenie: śmiertelnie ranne­go studenta umierającego w ambulatorium pierwszego dnia prawdziwej pracy.

To wyjaśniało wszystko. Sen wydawał się niezwykle rze­czywisty, ponieważ znaczna jego część była rzeczywista: do­tknięcie dywanu, zimna rosa i oczywiście zeschnięta gałąź, która zadrapała go w ramię. Tłumaczyło też, czemu Pascow zdołał przeniknąć przez drzwi, a on sam nie. Nagle w jego myślach pojawiła się wizja, obraz Rachel schodzącej na dół ostatniej nocy i widzącej męża obijającego się o tylne drzwi, przez które próbował przejść we śnie. Uśmiechnął się szero­ko. Byłaby nieźle zaskoczona.

Hipoteza lunatyzmu pozwoliła mu przeanalizować, skąd wziął się sen - i uczynił to z prawdziwym zapałem. Poszedł na Cmętarz Zwieżąt, bo miejsce to kojarzyło się z innym przeżytym niedawno stresem. Stało się powodem poważnej kłótni z żoną... A także, pomyślał z rosnącym podniece­niem, w jego umyśle kojarzyło się z pierwszym prawdziwym zetknięciem córki ze śmiercią, czymś, z czym jego własna podświadomość musiała zmagać się zeszłego wieczoru tuż przed zaśnięciem.

Cholerne szczęście, że cało i zdrowo dotarłem do domu - nawet nie pamiętam, jak to się stało. Musiałem wrócić na au­topilocie.

I dobrze. Nie wyobrażał sobie, co by było, gdyby obudził się tego ranka obok grobu kota Smucky'ego, zdezoriento­wany, pokryty rosą i prawdopodobnie śmiertelnie przerażo­ny - zresztą podobnie jak Rachel.

Ale to wszystko należało już do przeszłości.

Koniec, pomyślał z ogromną ulgą Louis. A co z jego sło­wami tuż przed śmiercią? - próbował spytać umysł, lecz Louis pośpiesznie odegnał to pytanie.

Tego wieczoru, gdy Rachel prasowała, a Ellie z Gage'em siedzieli w tym samym fotelu, z zajęciem oglądając „Muppet Show”, Louis oznajmił, jak gdyby nigdy nic, że ma ochotę wybrać się na krótki spacer - odetchnąć świeżym powie­trzem.

- Zdążysz wrócić i pomóc mi położyć Gage'a? - spytała, nie unosząc wzroku znad deski. - Wiesz, że kiedy tu jesteś, zachowuje się grzeczniej.

- Jasne - odparł.

- Dokąd idziesz, tatusiu? - zainteresowała się Ellie, cały czas zapatrzona w telewizor. Kermit miał właśnie oberwać w oko od panny Piggy.

- Na tyły domu, złotko.

- Ach, tak. Louis wyszedł.

W kwadrans później był już na Cmętarzu Zwieżąt, rozglą­dał się wokół ciekawie i zmagał z silnym poczuciem deja vu. Fakt, że naprawdę odwiedził to miejsce, nie ulegał wątpliwo­ści: mały nagrobek czczący pamięć kota Smucky'ego leżał wy­wrócony. Zrobił to, gdy pod koniec tego, co zapamiętał ze snu, zbliżyła się do niego postać Pascowa. Louis z roztargnieniem poprawił deszczułkę i podszedł do wiatrołomu.


Date: 2015-12-17; view: 663


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 7 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 9 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)