Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 30 page

Mike się ukłonił, zamiatając kapeluszem tak nisko, że ocierał nim o deski sceny. Kiedy znów

się wyprostował, był uśmiechnięty. To jednak było coś więcej niż uśmiech; jego twarz

odmieniło szczęście zarezerwowane dla tych, którym dane jest wreszcie dojść na sam szczyt.

Potem krzyknął:

- Panie Amberson! Proszę tu do nas, panie Amberson!

Obsada zaczęła skandować:

- Reżyser! Reżyser!

- Nie czekaj, aż aplauz ucichnie - warknęła Mimi u mojego boku. - Idźże tam,

bałwanie!

Poszedłem więc do nich i brawa znów przybrały na sile. Mike porwał mnie w

ramiona, wyściskał, podniósł, postawił z powrotem i serdecznie cmoknął mnie w policzek.

Wszyscy się śmiali, włącznie ze mną. Ja i cała obsada wzięliśmy się za ręce, podnieśliśmy je,

pozdrawiając publiczność, i ukłoniliśmy się. Kiedy słuchałem aplauzu, przyszła mi do głowy

myśl, która okryła cieniem moje serce. W Mińsku dwoje młodych ludzi wzięło ślub. Lee i

Marina byli małżeństwem od dokładnie dziewiętnastu dni.

Trzy tygodnie później, tuż przed końcem roku szkolnego, pojechałem do Dallas zrobić

zdjęcia trzech mieszkań, w których mieli mieszkać Lee i Marina. Używałem małego minoxa,

trzymając go w garści, z obiektywem wystającym między dwoma rozstawionymi palcami.

Czułem się idiotycznie - bardziej jak zakutane w trencze karykatury z komiksów „Spy Vs.

Spy” w piśmie „Mad” niż James Bond - ale nauczyłem się, że w takich sytuacjach ostrożność

to podstawa. Kiedy szturchasz przeszłość, ona odpłaca ci się tym samym.

Po powrocie do domu zobaczyłem stojącego przy krawężniku błękitnego nasha

ramblera Mimi Corcoran. Mimi właśnie wsuwała się za kierownicę. Na mój widok wysiadła z

powrotem. Jej twarz skurczyła się w przelotnym grymasie - bólu albo wysiłku - ale gdy do

mnie podchodziła, na ustach miała swój zwykły ironiczny uśmiech. Jakbym ją bawił, ale w

dobrym tego słowa rozumieniu. W rękach niosła wypchaną szarą kopertę, która zawierała sto

pięćdziesiąt stron „Miasta zbrodni”. W końcu uległem jej namolnym prośbom... ale to było

dopiero wczoraj.

- Albo strasznie ci się spodobało, albo utknęłaś na dziesiątej stronie - powiedziałem,

biorąc kopertę. - To jak, która wersja jest prawdziwa?



Jej uśmiech był enigmatyczny i rozbawiony jednocześnie.

- Jak większość bibliotekarek, szybko czytam. Możemy porozmawiać w środku?

Jeszcze nie ma południa, a już taki upał.

Tak było, owszem, a ona pociła się, co nigdy jej się nie zdarzało. Poza tym wyglądała,

jakby straciła na wadze. Niedobry objaw u kobiety, która nie miała z czego chudnąć.

Kiedy usiedliśmy w moim salonie z wielkimi szklankami mrożonej kawy - ja w fotelu,

ona na kanapie - Mimi wygłosiła swój werdykt.

- Podobał mi się pomysł z mordercą przebranym za klowna. Może mam chorą

wyobraźnię, ale przyprawiło mnie to o rozkosznie zimny dreszczyk.

- Jeśli ty masz chorą wyobraźnię, to ja też.

Uśmiechnęła się.

- Jestem pewna, że bez trudu znajdziesz wydawcę. Książka ogólnie mi się bardzo

podobała.

Poczułem się lekko dotknięty. „Miasto zbrodni” może i z założenia miało służyć za

kamuflaż, ale im bardziej wciągałem się w pisanie tej książki, tym ważniejsza się dla mnie

stawała. Była jak sekretny pamiętnik. Pamiętnik nerwów.

- To „ogólnie” przypomina mi Alexandra Pope'a... no wiesz, przyganianie przez skąpe

pochwały.

- Nie tak to miało zabrzmieć. - Kolejne zastrzeżenie. - Chodzi o to, że... cholera,

George, nie do tego jesteś stworzony. Jesteś stworzony do tego, żeby uczyć. A jeśli

opublikujesz taką książkę, żadna szkoła w Stanach cię nie zatrudni. - Zawiesiła głos. - No,

może jakaś w Massachusetts.

Nie odpowiedziałem. Zamurowało mnie.

- To, co zrobiłeś z Mikiem Coslawem... co zrobiłeś dla Mike'a Coslawa... to była

najbardziej niesamowita i cudowna rzecz, jaką w życiu widziałam.

- Mimi, ja nie miałem z tym nic wspólnego. Po prostu jest urodzonym...

- Wiem, że jest urodzonym aktorem, to było oczywiste, jak tylko wyszedł na scenę i

otworzył usta, ale coś ci powiem, przyjacielu. Coś, czego skutecznie nauczyło mnie

czterdzieści lat w szkołach średnich i sześćdziesiąt lat życia. Talent artystyczny jest dużo

bardziej powszechny niż talent do pielęgnowania talentu artystycznego. Każdy rodzic z

twardą ręką może go zmiażdżyć, ale dużo trudniej jest czuwać nad jego rozwojem. Ty masz

do tego talent, o wiele większy niż ten, który kryje się za tym. - Postukała plik kartek na

stoliku.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Powiedz „dziękuję” i pogratuluj mi trafności oceny.

- Dzięki. A twoją przenikliwość przewyższa tylko twoja uroda.

To wywołało następny uśmiech, jeszcze bardziej ironiczny niż zwykle.

- Nie wykraczaj poza swoje kompetencje, George.

- Tak jest, pani Mimi.

Uśmiech zniknął. Niebieskie oczy za jej okularami były za duże, pływały w jej twarzy.

Skóra pod opalenizną pożółkła, zapadły się do niedawna napięte policzki. Kiedy to się stało?

Czy Deke to zauważył? E tam zauważył, jak mawiają dzieciaki. Deke by nie zauważył, że ma

skarpetki nie do pary, dopóki nie zdjąłby ich przed pójściem spać. A może i wtedy nie.

- Phil Bateman już nie tylko grozi odejściem, ale wyciągnął zawleczkę i rzucił granat,

jak powiedziałby nasz przeuroczy trener Borman. Co znaczy, że zwolniło się miejsce dla

nauczyciela angielskiego. Przejdź na cały etat, George. Dzieciaki cię lubią, a po

przedstawieniu kółka dramatycznego całe Jodie uważa cię za drugiego Alfreda Hitchcocka.

Deke tylko czeka na twoje podanie, sam mi tak powiedział wczoraj wieczorem. Proszę.

Wydaj to pod pseudonimem, jeśli musisz, ale zostań nauczycielem. Do tego jesteś stworzony.

Bardzo chciałem powiedzieć „tak”, bo miała rację. Nie nadawałem się do pisania

książek, a już na pewno nie do zabijania ludzi, bez względu na to, jak bardzo na śmierć

zasługiwali. To, co zrobiłem w Derry, odebrało mi apetyt i zmąciło mój dotychczas spokojny

sen. No i było jeszcze samo Jodie. Przyjechałem tu jako obcy, człowiek wysiedlony ze

swojego miasta i swojej epoki, i pierwsze słowa, które usłyszałem - od Ala Stevensa, w barze

- były przyjazne. Jeśli kiedykolwiek tęskniliście za domem albo czuliście się oderwani od

ludzi, wśród których macie swoje miejsce, zrozumiecie, jak ważne może być ciepłe słowo i

serdeczny uśmiech. Jodie było anty-Dallas, a teraz jedna z jego najbardziej znamienitych

obywatelek namawiała mnie, żebym został stałym mieszkańcem, nie tylko gościem. Jednak

nadciągał moment przełomowy. Chmury już zaczynały się zbierać tuż za horyzontem i

niebawem zacznie się powódź. Tylko że jeszcze jej tu nie było. Może...

- George, co się dzieje? Masz przedziwną minę.

- To się nazywa myślenie. Dasz mi się na tym skoncentrować?

Podniosła dłonie do policzków i ułożyła usta w komiczne, przepraszające O.

- Łaskawie proszę wielmożnego pana o wybaczenie.

Nie słuchałem jej, bo byłem skupiony na przeglądaniu notatek Ala. Nie musiałem już

mieć ich przed oczami, żeby to robić. Kiedy we wrześniu rozpocznie się nowy rok szkolny,

Oswald wciąż jeszcze będzie w Rosji, choć zaczął już toczyć, jak się ostatecznie okaże, długą

biurokratyczną batalię o powrót do Ameryki z żoną i córką June, którą lada dzień poczną z

Mariną. W końcu dopnie swego, wygrywając biurokracje obu supermocarstw przeciwko

sobie z instynktownym (choć prymitywnym) sprytem, ale zanim zejdzie z rodziną z pokładu

SS „Maasdam” na amerykańską ziemię, minie jeszcze prawie rok. A do Teksasu...

- Meems, rok szkolny zwykle kończy się w pierwszym tygodniu czerwca, zgadza się?

- Zawsze. Żeby dzieci miały czas znaleźć sobie pracę na lato.

...do Teksasu Oswaldowie przyjadą czternastego czerwca 1962 roku.

- A umowa o pracę, którą miałbym podpisać, obowiązywałaby przez okres próbny,

dobrze mówię? To znaczy rok?

- Z opcją przedłużenia, jeśli obie strony będą zadowolone.

- Wobec tego znalazłaś nauczyciela angielskiego na okres próbny.

Zaśmiała się, klasnęła w dłonie, wstała i wyciągnęła do mnie ręce.

- Cudownie! Uściski dla pani Mimi!

Uściskałem ją i szybko puściłem, kiedy usłyszałem jej zduszony okrzyk.

- A cóż szanownej pani, u licha, dolega?

Wróciła na kanapę, wzięła mrożoną kawę i napiła się.

- Dam ci dwie rady, George. Pierwsza: nigdy nie nazywaj kobiety z Teksasu

„szanowną panią”, jeśli pochodzisz z północy. Wtedy brzmi to sarkastycznie. Druga: nigdy

nie pytaj żadnej kobiety, co jej, u licha, dolega. Ujmij to bardziej delikatnie, na przykład,

„Dobrze się pani czuje?”.

- I co, dobrze się czujesz?

- A czemuż by nie? Przecież wychodzę za mąż.

Z początku nie mogłem znaleźć stosownej riposty na jej unik. Tyle że jej poważna

mina wskazywała, że nie jest to tylko unik. Wokół czegoś krążyła. I zapewne nie było to nic

miłego.

- Powiedz: „Moje gratulacje, pani Mimi”.

- Moje gratulacje, pani Mimi.

- Deke pierwszy raz mi się oświadczył prawie rok temu. Zbyłam go, mówiąc, że

jeszcze za wcześnie, że dopiero pochował żonę i ludzie by gadali. Z biegiem czasu ten

argument był coraz mniej skuteczny. Zresztą gadania i tak pewnie nie byłoby znowu tak dużo,

zważywszy na nasz wiek. Ludzie w małych miasteczkach zdają sobie sprawę, że takie osoby

jak Deke i ja nie bardzo mogą sobie pozwolić na luksus cnoty, kiedy osiągamy pewien,

nazwijmy to, graniczny poziom dojrzałości. Prawda jest taka, że odpowiadał mi

dotychczasowy stan rzeczy. Staruszek mnie kocha, a ja bardzo go lubię, a... tylko mi się tu nie

zawstydź... nawet panie, które osiągnęły pewien graniczny poziom dojrzałości, nie mają nic

przeciwko figlom-miglom w sobotni wieczór. I co, zawstydziłam cię?

- Nie - powiedziałem. - Prawdę mówiąc, zachwyciłaś mnie.

Ironiczny uśmiech.

- To doskonale, bo kiedy rano zwieszam nogi z łóżka, moją pierwszą myślą, kiedy

lądują na podłodze, jest: Czy mogę dziś czymś zachwycić George'a Ambersona? A jeśli tak,

czym?

- Nie wykraczaj poza swoje kompetencje, Mimi.

- Po męsku powiedziane. - Napiła się mrożonej kawy. - Przychodząc tu dzisiaj,

miałam dwa cele. Pierwszy osiągnęłam. Teraz przejdę do drugiego, żeby nie zabierać ci

więcej czasu. Deke i ja pobieramy się dwudziestego pierwszego lipca, w piątek. To będzie

mała, prywatna uroczystość w jego domu: my, pastor i kilkoro członków rodziny.

Przyjeżdżają jego rodzice z Alabamy... całkiem żwawi jak na dinozaury... i moja siostra z San

Diego. Zamiast wesela następnego dnia wyprawiamy garden party w moim domu. Początek

druga po południu, koniec, kiedy wszyscy legną pod stołem. Zapraszamy prawie całe miasto.

Będzie piñata i lemoniada dla małych dzieciaczków, grill i beczki piwa dla dużych

dzieciaczków, i nawet zespół z San-Antone. W odróżnieniu od większości zespołów z San-

Antone zdaje się, że potrafią grać nie tylko „La Paloma”, ale i „Louie Louie”. Jeżeli nie

zaszczycisz nas swoją obecnością...

- Będziesz zdruzgotana?

- W rzeczy samej. Nie planuj więc niczego na ten dzień, zgoda?

- Oczywiście.

- Dobrze. W niedzielę, kiedy Deke'owi minie kac, wyjedziemy do Meksyku. Jesteśmy

trochę za starzy na miesiąc miodowy, ale za południową granicą dostępne są pewne usługi, na

które nie można liczyć w naszym pięknym stanie. Pewne eksperymentalne terapie. Wątpię,

czy pomogą, ale Deke nie traci nadziei. Poza tym, cóż, nie zaszkodzi spróbować. Życie... -

Westchnęła z żalem. - Życie jest za słodkie, żeby oddać je bez walki, nie sądzisz?

- Tak - powiedziałem.

- Tak. Dlatego trzeba się trzymać. - Przyjrzała mi się uważnie. - Będziesz płakał,

George?

- Nie.

- To dobrze, bo wtedy poczułabym się skrępowana. Może nawet sama bym się

popłakała, a marnie mi to wychodzi. Nikt nigdy nie napisałby wiersza o moich łzach. Ja nie

płaczę, ja kumkam.

- Jak źle to wygląda? Mogę spytać?

- Bardzo źle. - Powiedziała to bezceremonialnie. - Zostało mi może osiem miesięcy.

Góra rok. O ile kuracje ziołami, pestkami brzoskwini czy co tam jeszcze wymyślą w

Meksyku, nie spowodują cudownego wyzdrowienia.

- Ogromnie mi przykro.

- Dziękuję, George. Nie mogłeś tego lepiej wyrazić, nie popadając w ckliwość.

Uśmiechnąłem się.

- Mam jeszcze jeden powód, żeby cię zaprosić na nasze przyjęcie - mówiła dalej -

choć rozumie się, że wystarczyłoby samo twoje czarujące towarzystwo i błyskotliwe poczucie

humoru. Nie tylko Phil Bateman przechodzi na emeryturę.

- Mimi, nie rób tego. Weź urlop, jeśli musisz, ale...

Stanowczo potrząsnęła głową.

- Nawet gdybym nie była chora, czterdzieści lat wystarczy. Czas na młodsze ręce,

młodsze oczy i młodsze umysły. Na mój wniosek Deke zatrudnił wysoce kompetentną młodą

damę z Georgii. Nazywa się Sadie Clayton. Będzie na przyjęciu, nie będzie znała absolutnie

nikogo i oczekuję, że będziesz dla niej wyjątkowo miły.

- Pani Clayton?

- Tego bym nie powiedziała. - Mimi spojrzała na mnie z niewinną miną. - Zdaje się, że

w najbliższej przyszłości zamierza wrócić do nazwiska panieńskiego. Po dopełnieniu

pewnych formalności prawnych.

- Mimi, bawisz się w swatkę?

- A skąd! - żachnęła się... i zachichotała. - Gdzieżbym mogła. Ale jesteś jedynym

nauczycielem angielskiego, który aktualnie nie jest z nikim związany, więc idealnie nadajesz

się na jej mentora.

Pomyślałem, że to argument wysoce nielogiczny, zwłaszcza jak na kogoś o tak

poukładanym umyśle, ale odprowadzając ją do drzwi, nie powiedziałem tego na głos.

Powiedziałem za to:

- Jeśli sprawa jest tak poważna, jak mówisz, powinnaś już teraz zacząć kurację. I nie u

jakiegoś szarlatana z Juarez. Powinnaś być w klinice w Cleveland. - Nie wiedziałem, czy ta

klinika w ogóle już istnieje, ale w tamtej chwili miałem to gdzieś.

- Nie sądzę. Jeśli mam wybierać, czy wolę umrzeć w jakiejś szpitalnej sali,

popodłączana do rurek i kabli, czy w meksykańskiej hacjendzie nad morzem... to, jak ty

często mawiasz, nie ma nawet o czym myśleć. I jest coś jeszcze. - Spojrzała na mnie, nie

mrugając oczami. - Na razie ból jest do wytrzymania, ale jak słyszałam, to się zmieni. W

Meksyku mają dużo mniejsze moralne opory przed podawaniem dużych dawek morfiny.

Albo nembutalu, jeśli nie będzie innego wyjścia. Zaufaj mi, wiem, co robię.

Na podstawie tego, co spotkało Ala Templetona, byłem skłonny jej wierzyć. Wziąłem

ją w objęcia, tym razem bardzo delikatnie. Pocałowałem jej ogorzały policzek.

Zniosła to z uśmiechem, po czym odsunęła się ode mnie. Jej oczy przeszukały moją

twarz.

- Chciałabym poznać twoją historię, przyjacielu.

Wzruszyłem ramionami.

- Jestem jak otwarta książka, pani Mimi.

Zaśmiała się.

- Wierutna bzdura. Twierdzisz, że jesteś z Wisconsin, ale zjawiłeś się w Jodie z

akcentem z Nowej Anglii i tablicami rejestracyjnymi z Maine. Mówisz, że jeździsz do Dallas

zbierać materiały, a twój rękopis rzekomo jest o Dallas, ale ludzie w nim mówią jak rodowici

mieszkańcy Nowej Anglii. W paru miejscach nawet wyrywa im się „Ano”. Radzę ci to

zmienić.

A myślałem, że moje przeróbki były tak sprytne.

- Ściśle mówiąc, Mimi, w Nowej Anglii wymawia się to „Aaa-no”.

- Zapamiętam na przyszłość. - Dalej przeszukiwała moją twarz. Trudno było nie

spuścić oczu, ale jakoś wytrzymałem. - Czasem wręcz się zastanawiam, czy aby nie jesteś

przybyszem z kosmosu jak Michael Rennie w „Dniu, w którym zatrzymała się Ziemia”.

Przysłanym tu, by obserwować zachowania tubylców, a potem zameldować na Alfa Centauri,

czy jest jeszcze nadzieja dla nas jako gatunku, czy też lepiej zniszczyć nas promieniami

plazmowymi, zanim rozniesiemy nasze zarazki po całej galaktyce.

- Masz bujną wyobraźnię - powiedziałem z uśmiechem.

- To dobrze. Czułabym się źle z myślą, że całą naszą planetę ocenia się według

Teksasu.

- Gdyby potraktować Jodie jako próbkę reprezentatywną, Ziemia na pewno zdałaby

egzamin.

- Podoba ci się tutaj, co?

- Tak.

- Czy George Amberson to twoje prawdziwe nazwisko?

- Nie. Zmieniłem je z powodów, które są ważne dla mnie, ale nie miałyby znaczenia

dla nikogo innego. Wolałbym, żebyś zachowała to dla siebie. Z oczywistych przyczyn.

Skinęła głową.

- Nie ma sprawy. Do zobaczenia, George. W barze, bibliotece... i na przyjęciu,

oczywiście. Będziesz miły dla Sadie Clayton, co?

- Będę słodki jak miód - powiedziałem, zaciągając z teksaska. Roześmiała się.

Kiedy pojechała, długo siedziałem w moim salonie, nie czytając, nie oglądając

telewizji. A praca nad którymkolwiek z moich rękopisów zupełnie nie była mi w głowie.

Myślałem o posadzie, którą właśnie przyjąłem: rok na etacie nauczyciela angielskiego w

Denholm Consolidated High School, domu Lwów. Stwierdziłem, że nie żałuję. Mogłem

ryczeć w przerwie meczu nie gorzej od nich wszystkich.

Cóż, czegoś żałowałem, ale nie miało to związku ze mną. Kiedy myślałem o Mimi i

jej obecnej sytuacji, żal przejmował mnie do głębi.

W kwestii miłości od pierwszego wejrzenia zgadzam się z Beatlesami: uważam, że

zdarza się na co dzień. Nie tak to się jednak potoczyło ze mną i Sadie, choć ledwie się

poznaliśmy, a już miałem ją w ramionach i w dodatku obejmowałem prawą dłonią jej lewą

pierś. Dlatego zgadzam się również z Mickeyem i Sylvią, którzy twierdzili, że miłość jest

dziwna.

Lipiec w środkowo-południowej części Teksasu bywa potwornie upalny, ale sobota

wyznaczona na przyjęcie poślubne była niemal idealna, z dwudziestokilkustopniową

temperaturą i mnóstwem pulchnych białych obłoków spieszących po niebie koloru

wypłowiałych ogrodniczków. Długie żaluzje słońca i cienia przecinały podwórko Mimi,

usytuowane na łagodnym stoku opadającym ku błotnistej strużce, którą nazywała

Bezimiennym Potokiem.

Drzewa były udekorowane żółtymi i srebrnymi wstążkami - barwy Denholm High - i

rzeczywiście była też piñata, zawieszona kusząco nisko, na sterczącej gałęzi sosny. Każde

przechodzące obok dziecko zerkało na nią tęsknie.

- Po kolacji maluchy wezmą kije i zaczną ją tłuc - powiedział ktoś tuż za moim lewym

ramieniem. - Cukierki i zabawki dla wszystkich niños.

Odwróciłem się i ujrzałem Mike'a Coslawa, który wyglądał olśniewająco (i nieco

fantasmagorycznie) w obcisłych czarnych spodniach i białej, rozpiętej pod szyją koszuli. Na

jego plecach wisiało sombrero na sznurku, pas obwiązywała wielobarwna szarfa. Zobaczyłem

też wielu innych futbolistów, z Jimem LaDue włącznie, którzy, w równie absurdalnych

strojach, krążyli z tacami wśród gości. Mike podsunął mi swoją z lekko krzywym uśmiechem.

- Tartinkę, señor Amberson?

Wziąłem krewetkę na wykałaczce i zamoczyłem ją w sosie.

- Ładnie się odstawiłeś. Jak Speedy Gonzales.

- Niech pan nie zaczyna. Proszę spojrzeć na Vince'a Knowlesa, ten to dopiero się

odstawił. - Wskazał na drugą stronę rozwieszonej siatki, wokół której grupa nauczycieli

nieudolnie, ale z entuzjazmem grała w siatkówkę. Ujrzałem Vince'a ubranego we frak i

cylinder. Otaczały go dzieci, które patrzyły zafascynowane, jak znikąd wyciąga różnobarwne

szale. Robiło to wrażenie, jeśli było się dość młodym, by nie zauważyć rąbka kolorowego

materiału wystającego mu z rękawa. Jego namalowane pastą do butów wąsy błyszczały w

słońcu.

- Ogólnie biorąc, wolę wyglądać jak Cisco Kid - powiedział Mike.

- Nie wątpię, że jesteście doskonałymi kelnerami, ale kto, w imię Boże, namówił was,

żebyście się poprzebierali? I czy trener o tym wie?

- Powinien, skoro tu jest.

- Tak? Nie zauważyłem go.

- Tam stoi, przy grillu, tankuje z naszym klubem kibica. A co do strojów... pani Mimi

ma dużą siłę przekonywania.

Pomyślałem o umowie, którą podpisałem.

- Wiem.

Mike zniżył głos.

- Wszyscy wiemy, że jest chora. Poza tym... traktuję to jako ćwiczenie aktorskie. -

Przybrał pozę torreadora, co nie jest łatwe, kiedy ma się w ręku tacę z tartinkami. - Arriba!

- Nieźle, ale...

- Wiem, jeszcze nie w pełni wczułem się w rolę. Muszę się zanurzyć w postaci, zgadza

się?

- Marlonowi Brando to pomaga. Jak widzicie swoje szanse tej jesieni, Mike?

- W czwartej klasie? Z Jimem na rozegraniu? Ze mną, Hankiem Alvarezem, Chipem

Wigginsem i Carlem Crockettem w obronie? Awans do mistrzostw stanu mamy w kieszeni,

gablota z trofeami już czeka na złotą piłkę.

- Masz dobre nastawienie.

- Wyreżyseruje pan coś jesienią, panie Amberson?

- Taki mam plan.

- To dobrze. Świetnie. Proszę zachować rolę dla mnie... ale z uwagi na rozgrywki

będzie musiała być mała. Niech pan posłucha zespołu, nie są źli.

Zespół był dużo więcej niż niezły. Logo na werblu oznajmiało, że nazywają się The

Knights. Nastoletni wokalista odliczył do trzech i zespół zagrał ostrą wersję „Ooh, My Head”,

starej piosenki Richiego Valensa - w sumie latem 1961 jeszcze nie tak starej, mimo że Valens

nie żył od prawie dwóch lat.

Wziąłem piwo w papierowym kubku i podszedłem bliżej estrady. Głos tego chłopaka

był znajomy. Podobnie jak dźwięk klawiszy, które brzmiały, jakby rozpaczliwie chciały być

akordeonem. I nagle trybiki zaskoczyły. Tym chłopakiem był Doug Sahm, który już za kilka

lat nagra własne hity: „She's About a Mover”, to jeden, „Mendocino”, drugi. Będzie to w

czasach Brytyjskiej Inwazji, więc zespół, który w gruncie rzeczy grał tejano rocka, przyjmie


Date: 2015-12-17; view: 1194


<== previous page | next page ==>
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 29 page | ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 31 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.101 sec.)