![]() CATEGORIES: BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism |
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 29 pageWebster. Właśnie przeglądałem pierwsze sto kilkadziesiąt stron mojej powieści „Miasto zbrodni”, głównie dlatego, że Mimi Corcoran uparła się, żeby ją przeczytać, a Mimi, jak się przekonałem, była typem osoby, której nie da się bez końca zbywać wymówkami. Nawiasem mówiąc, pisanie szło mi nieźle. Nie miałem kłopotu, żeby w pierwszej wersji zmienić Derry w fikcyjne miasto Dawson, a przerobić Dawson na Dallas było jeszcze łatwiej. Zacząłem wprowadzać zmiany po to tylko, żeby powstająca książka potwierdziła moje alibi, kiedy w końcu pozwolę Mimi ją przeczytać, teraz jednak te modyfikacje wydawały się niezbędne i nieuniknione. Jakby ta powieść od początku chciała być o Dallas. Zadźwięczał dzwonek u drzwi. Położyłem przycisk do papieru na kartkach maszynopisu, żeby nie porozrzucał ich wiatr, i poszedłem zobaczyć, kto mnie odwiedził. Pamiętam to bardzo wyraźnie: tańczące zasłony, przycisk do papieru z gładkiego otoczaka, „This Time” w radiu, długie światło teksaskiego wieczoru, które z czasem pokochałem. Trudno, żebym tego nie pamiętał. To było wtedy, kiedy przestałem żyć w przeszłości i zacząłem po prostu żyć. Otworzyłem drzwi. Na progu stał Michael Coslaw. Płakał. - Nie mogę, panie Amberson - załkał. - Po prostu nie mogę. - Cóż, wejdź, Mike - powiedziałem. - Porozmawiajmy. Nie byłem zaskoczony, kiedy go zobaczyłem. Prowadziłem kółko dramatyczne Lisbon High przez pięć lat, zanim uciekłem do Ery Wszechobecnego Dymu Papierosowego, i w tym okresie napatrzyłem się na objawy tremy do przesytu. Prowadzenie nastoletnich aktorów jest jak żonglerka słojami z nitrogliceryną: doświadczenie euforyczne, ale niebezpieczne. Widziałem dziewczyny, które szybko się uczyły, na próbach emanowały piękną naturalnością, ale na scenie stały jak sparaliżowane; widziałem niepozornych chłopców, którzy rozkwitali i rośli o głowę za pierwszym razem, kiedy wypowiadali kwestię, na którą publiczność reagowała śmiechem. Prowadziłem gorliwe miernoty i od czasu do czasu dzieciaki z iskrą talentu. Nigdy jednak nie miałem takiego podopiecznego jak Mike Coslaw. Podejrzewam, że w szkołach średnich i na uczelniach pracują ludzie, którzy całe życie prowadzili kółka dramatyczne i nigdy kogoś takiego nie spotkali. Mimi Corcoran rzeczywiście rządziła szkołą Denholm Consolidated i to ona mnie namówiła, żebym przejął kółko dramatyczne klas trzecich i czwartych, kiedy u Alfiego Nortona, nauczyciela matematyki, który prowadził je od lat, wykryto ostrą białaczkę szpikową i musiał wyjechać do Houston na kurację. Próbowałem odmówić pod pretekstem, że nadal zbieram materiały w Dallas, ale zimą i wczesną wiosną 1961 roku rzadko tam bywałem. Mimi to wiedziała, bo ilekroć Deke w tym półroczu potrzebował zastępstwa na angielskim, zwykle byłem dostępny. Jeśli chodzi o Dallas, w gruncie rzeczy stałem w miejscu. Lee wciąż był w Mińsku, wkrótce miał wziąć ślub z Mariną Prusakową, dziewczyną w czerwonej sukience i białych butach. - Masz mnóstwo wolnego czasu - stwierdziła Mimi. Trzymała zaciśnięte w pięści dłonie na nieistniejących biodrach; tego dnia nie była w nastroju do ustępstw. - A za to będą ci płacić. - O tak - powiedziałem - pytałem o to Deke'a. Pięćdziesiąt dolców. Będę gość na dzielnicy. - Słucham? - Mniejsza o to, Mimi. Na razie pieniędzy mi nie brakuje. Nie możemy na tym zakończyć tematu? Nie. Nie mogliśmy. Pani Mimi była jak buldożer i kiedy napotykała pozornie nieporuszalny obiekt, tylko opuszczała lemiesz i zwiększała obroty silnika. Beze mnie, stwierdziła, po raz pierwszy w historii szkoły trzecie i czwarte klasy nie wystawią przedstawienia. Rodzice będą zawiedzeni. Rada szkoły będzie zawiedziona. - A ja - dodała, ściągając brwi - będę zdruzgotana. - Boże broń, żeby pani Mimi miała być zdruzgotana. Mam pomysł. Jeśli pozwolisz mi samemu wybrać sztukę... nic nazbyt kontrowersyjnego, obiecuję... zgodzę się. Jej mars przeszedł w promienny uśmiech Mimi Corcoran, który zawsze zmieniał Deke'a Simmonsa w półmisek bulgoczącej owsianki (co w przypadku kogoś o jego temperamencie nie było wielką transformacją). - Doskonale! I kto wie, może odkryjesz w naszych progach wielki talent. - Tak. - Westchnąłem. - A świnie nauczą się gwizdać. Jednak - życie jest tak zabawne - rzeczywiście odkryłem wielki talent. Urodzonego aktora. A on teraz, w wieczór poprzedzający pierwsze z czterech naszych przedstawień, siedział w moim salonie, zajmując prawie całą kanapę (która uginała się potulnie pod ciężarem jego stu dwudziestu kilogramów), i beczał wniebogłosy. Mike Coslaw. Czyli Lennie Small ze złagodzonej na potrzeby szkoły średniej adaptacji „Myszy i ludzi” Johna Steinbecka w reżyserii George'a Ambersona. O ile zdołam go namówić, żeby się jutro pokazał. Pomyślałem, czy nie dać mu paru chusteczek higienicznych, i uznałem, że nie podołają zadaniu. Wyjąłem z kuchennej szuflady ścierkę do naczyń. Wytarł nią twarz, trochę się opanował, po czym spojrzał na mnie z rozpaczą. Oczy miał czerwone i podrażnione. Nie rozpłakał się dopiero pod moimi drzwiami; to musiało trwać całe popołudnie. - No dobra, Mike... o co chodzi? Wytłumacz mi. - Cała drużyna się ze mnie nabija, panie Amberson. Trener zaczął na mnie mówić Clark Gable... to było na Wiosennym Pikniku Lwów i teraz wszyscy mnie przezywają. Nawet Jimmy. - Chodziło o Jima LaDue, fenomenalnego rozgrywającego drużyny i najlepszego przyjaciela Mike'a. Zachowanie trenera Bormana mnie nie zdziwiło; był tłukiem o subtelności tarana i nie lubił, kiedy inni wkraczali na jego poletko, w trakcie sezonu czy poza nim. A Mike spotykał się z dużo gorszymi przezwiskami; kiedy miałem dyżury na holu, słyszałem, jak inne dzieciaki nazywały go Tępym Osiłkiem, George'em Prosto z Drzewa i Godzillą. Przyjmował to ze śmiechem. Ta wręcz bezwiednie dobroduszna reakcja na docinki i żarty to być może największy dar, jaki rośli chłopcy zawdzięczają swoim gabarytom; przy Mike'u, który miał dwa metry wzrostu i ważył sto dwadzieścia kilo, wyglądałem jak Mickey Rooney. W drużynie Lwów była tylko jedna gwiazda, Jim LaDue - czyż nie miał swojego własnego billboardu na skrzyżowaniu dróg numer 77 i 109? Jednak jeśli komuś ten status zawdzięczał, to przede wszystkim Mike'owi Coslawowi, który zaraz po zakończeniu swojego ostatniego szkolnego sezonu planował podpisać umowę z Texas A&M. LaDue zamierzał kontynuować karierę w Crimson Tide, drużynie Uniwersytetu Stanu Alabama (o czym on i jego ojciec mówili przy każdej okazji), ale gdyby ktoś mnie spytał, który z nich ma większe szanse na grę w lidze zawodowej, postawiłbym na Mike'a. Lubiłem Jima, ale patrząc na niego, czułem, że prędzej czy później złapie kontuzję kolana albo zwichnie obojczyk. Za to Mike miał budowę faceta, który wiele wytrzyma. - Co na to Bobbi Jill? - Mike i Bobbi Jill Allnut byli praktycznie nierozłączni. Piękna dziewczyna? Zgadza się. Blondynka? Zgadza się. Czirliderka? Po co w ogóle pytać? Uśmiechnął się szeroko. - Bobbi Jill popiera mnie na tysiąc procent. Mówi, żebym był mężczyzną i nie dawał się prowokować. - Rozsądna młoda dama. - Tak, jest najlepsza na świecie. - Coś czuję, że tak naprawdę gnębi cię coś innego niż jakieś tam durne docinki. Nie odpowiedział. - Mike? Odezwij się. - Zrobię z siebie durnia przed ludźmi. Tak powiedział Jimmy. - Jimmy jest fantastycznym rozgrywającym i wiem, że się kumplujecie, ale o aktorstwie gówno wie. - Mike zamrugał. W 1961 nauczyciele raczej nie używali słowa „gówno”, nawet jeśli mieli go pełne usta. No ale ja byłem zastępcą, a to dawało mi nieco więcej swobody. - Myślę, że to wiesz. Jak mówią w tych stronach, może i kulejesz, ale to nie znaczy, żeś głupi. - Ludzie za takiego mnie uważają - powiedział zniżonym głosem. - I mam same tróje. Może pan tego nie wie, może zastępcom nie pokazują arkuszów ocen, ale taka jest prawda. - Twój obejrzałem po drugim tygodniu prób, kiedy zobaczyłem, co potrafisz na scenie. Jesteś trójkowym uczniem, bo, jako futbolista, masz być trójkowy. To element etosu. - Czego? - Domyśl się z kontekstu. Głupiego to ty możesz udawać przed kumplami. Nie wspominając o trenerze Bormanie, który pewnie musi wiązać wstążkę na gwizdku, żeby pamiętać, z której strony się dmucha. Mike parsknął śmiechem mimo zaczerwienionych oczu. - Posłuchaj mnie - mówiłem dalej. - Ludzie automatycznie zakładają, że każdy, kto jest tak potężnie zbudowany jak ty, to głupek. Powiedz, czy nie mam racji; słyszałem, masz takie ciało, odkąd skończyłeś dwanaście lat, więc sam to wiesz najlepiej. Nie zaprzeczył. - Cała drużyna starała się o rolę Lenniego. Dla żartu. Dla zgrywy. - I dodał pospiesznie: - Nie żeby mieli coś przeciwko panu, panie A. Wszyscy w drużynie pana lubią. Nawet trener. Grupa futbolistów rzeczywiście wtargnęła na przesłuchanie, onieśmielając poważniejszych kandydatów na tyle, że bali się odezwać. Wszyscy twierdzili, że chcą zagrać rolę potężnego, głupkowatego przyjaciela George'a Miltona. Jasne, że się wygłupiali, ale Lennie w interpretacji Mike'a nie miał w sobie krzty śmieszności. Do licha, ten chłopak był prawdziwym objawieniem. Gdyby było trzeba, użyłbym elektrycznego pastucha, żeby go zatrzymać w sali, ale rzecz jasna nie musiałem uciekać się do tak drastycznych metod. Chcecie wiedzieć, co w pracy nauczyciela jest najlepsze? Ta chwila, kiedy widzi się, jak dzieciak odkrywa drzemiący w nim lub w niej talent. Żadne uczucie nie może się z tym równać. Mike wiedział, że kumple z drużyny będą się z niego nabijać, a jednak wziął tę rolę. A trenerowi Bormanowi to się oczywiście nie spodobało. Trenerom Bormanom tego świata to się nigdy nie podoba. W tym wypadku jednak niewiele mógł na to poradzić, zwłaszcza że Mimi Corcoran stała po mojej stronie. Na pewno nie mógł twierdzić, że Mike jest mu potrzebny na treningi w kwietniu i maju. Dlatego zmuszony był poprzestać na przezywaniu swojego najlepszego obrońcy Clarkiem Gable'em. Są ludzie, którym nic nie wybije z głowy przekonania, że aktorstwo jest dla dziewczyn i pedziów, czyli chłopaków, którzy poniekąd chcieliby być dziewczynami. Gavin Borman był takim człowiekiem. Na dorocznej primaaprilisowej imprezie u Dona Haggarty'ego marudził mi nad uchem, że napycham „temu tłumokowi głowę mrzonkami”. Powiedziałem mu, że ma pełne prawo do swojej opinii; opinie są jak odbytnice, każdy ma własną. Potem odszedłem, zostawiając go z papierowym kubkiem w dłoni i zdumioną miną na twarzy. Trenerzy Bormanowie tego świata są też przyzwyczajeni do tego, że zawsze stawiają na swoim metodą specyficznego, żartobliwego zastraszania; nie potrafił więc pojąć, dlaczego to nie działa na podrzędnego zastępcę, który w ostatniej chwili zastąpił Alfiego Nortona na fotelu reżysera. A raczej nie mogłem powiedzieć Bormanowi, że zastrzelenie kogoś, by uniemożliwić mu zamordowanie własnej żony i dzieci, nieco zmienia człowieka. Krótko mówiąc, trener nie miał żadnych szans. Kilku innym futbolistom dałem role mieszkańców miasta, ale widziałem Mike'a jako Lenniego od chwili, kiedy otworzył usta i powiedział: „Pamiętam o królikach, George!”. On stał się Lenniem. Porywał nie tylko oczy - bo był taki potężny - ale i serce. Patrząc na niego, zapominało się o wszystkim innym, tak jak ludzie zapominali o codziennych troskach, kiedy Jim LaDue rzucał kolejne celne podanie. Mike może i był odpowiednio zbudowany do tego, by pokornie, bez fanfar taranować szeregi przeciwnika, ale stworzony - przez Boga, jeśli takie bóstwo istnieje; przez rzut genetycznymi kośćmi, jeśli nie - był do tego, by stać na scenie i stawać się kimś innym. - To była zgrywa dla wszystkich oprócz ciebie - powiedziałem. - Dla mnie też. Na początku. - Bo na początku nie wiedziałeś. - Tak. - Chrapliwie. Prawie szeptem. Opuścił głowę, bo znów polały się łzy i nie chciał, żebym je zobaczył. Trener nazwał go Clarkiem Gable'em i gdybym facetowi to wypomniał, tłumaczyłby, że to był tylko żart. Zgrywa. Ubaw po pachy. Jakby nie wiedział, że podchwyci to reszta drużyny i będą chłopaka dręczyć. Jakby nie wiedział, że ten syf zaboli Mike'a nieporównanie bardziej niż przezwiska typu Tępy Osiłek. Dlaczego ludzie robią to uzdolnionym jednostkom? Z zazdrości? Ze strachu? Może z obu tych powodów. Ten dzieciak jednak miał to szczęście, że wiedział, że jest dobry. I obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że nie trener Borman jest podstawowym problemem. Jedyną osobą, która mogła nazajutrz wieczorem powstrzymać Mike'a przed wyjściem na scenę, był Mike. - Grałeś w futbol przy tłumach dużo większych niż ten, który zbierze się na widowni. Kurczę, kiedy w listopadzie pojechaliście do Dallas na mistrzostwa regionu, oglądało was dwanaście tysięcy ludzi. I to nieprzyjaznych. - Futbol to co innego. Kiedy wychodzimy na boisko, wszyscy mamy te same stroje i kaski. Ludzie rozróżniają nas tylko po numerach. Wszyscy jesteśmy po jednej stronie... - W przedstawieniu występujesz z dziewięcioma innymi osobami, Mike, nie licząc mieszkańców miasta, których dopisałem do scenariusza, żeby dać zajęcie twoim kumplom z boiska. To też jest drużyna. - To nie to samo. - Może nie całkiem. Ale pod jednym względem to jest to samo: jeśli ich zawiedziesz, wszystko się rozsypie i wszyscy przegrają. Aktorzy, ekipa, dziewczyny z zespołu reprezentacyjnego, które zrobiły wam reklamę, i widzowie, a niektórzy chcą przyjechać z rancz oddalonych o sto kilometrów. Nie wspominając o mnie. Ja też przegram. - Na to wychodzi. - Patrzył na swoje stopy i zaiste były to ogromne stopy. - Mógłbym sobie pozwolić na to, by stracić Slima czy Curleya; po prostu wysłałbym na scenę kogoś z tekstem, żeby czytał ich kwestie. Może nawet obeszlibyśmy się bez Żony Curleya... - Sandy mogłaby być trochę lepsza - powiedział Mike. - Jest piekielnie ładna, ale jeśli ustawia się, jak trzeba, to tylko przypadkiem. Pozwoliłem sobie na ostrożny uśmiech w duchu. Zaczynałem myśleć, że wszystko będzie dobrze. - Za to nie mógłbym się obejść... przedstawienie nie mogłoby się obejść bez ciebie i Vince'a Knowlesa. Vince grał George'a, towarzysza wędrówki Lenniego, i tak naprawdę poradzilibyśmy sobie bez niego, gdyby złapał grypę albo skręcił kark w wypadku samochodowym (co było realną możliwością, zważywszy na to, jak jeździł pikapem swojego taty). W ostateczności sam mógłbym zastąpić Vince'a, choć byłem o wiele za wysoki do tej roli, i nawet nie musiałbym grać z tekstem w ręku. Po sześciu tygodniach prób opanowałem wszystkie kwestie tak dobrze jak moi aktorzy. Może nawet lepiej od niektórych. Mike'a jednak zastąpić nie mogłem. Mike'a, z jego wyjątkowym połączeniem budowy fizycznej i prawdziwego talentu, nie mógł zastąpić nikt. Był filarem spektaklu. - A jeśli wszystko spierdolę? - spytał, po czym dotarło do niego, jak się wyraził, i zakrył usta dłonią. Usiadłem obok niego na kanapie. Miejsca było mało, ale jakoś dałem radę. W tamtej chwili nie myślałem o Johnie Kennedym, Alu Templetonie, Franku Dunningu ani świecie, z którego przybyłem. W tamtej chwili myślałem tylko o tym rosłym chłopaku... i moim przedstawieniu. Bo w którymś momencie stało się moje, tak jak moja stała się ta dawna epoka z telefonami towarzyskimi i tanią benzyną. W tamtej chwili bardziej obchodziło mnie przedstawienie „Myszy i ludzi” niż Lee Harvey Oswald. A jeszcze bardziej obchodził mnie Mike. Zdjąłem mu dłoń z ust. Położyłem ją na jego potężnym udzie. Oparłem moje ręce na jego ramionach. Spojrzałem mu w oczy. - Posłuchaj mnie. Słuchasz? - Tak jest, psze pana. - Niczego nie spierdolisz. Powiedz to. - Ja... - Powiedz to. - Niczego nie spierdolę. - Zadziwisz ich. Obiecuję ci to, Mike. - Mocniej ścisnąłem jego ramiona. To było tak, jakby próbować zatopić palce w kamieniu. Mimo mojego wzrostu mógłby mnie podnieść i złamać na kolanie, ale tylko siedział i patrzył na mnie oczami, które były pokorne, pełne nadziei i wciąż nabiegłe łzami. - Słyszysz mnie? Obiecuję. Scena była przyczółkiem światła. Za nią rozciągało się jezioro ciemności - tam siedziała publiczność. George i Lennie stali na brzegu wyimaginowanej rzeki. Pozostali mężczyźni zostali odprawieni, ale niedługo wrócą; jeśli wielki, niepewnie uśmiechnięty olbrzym w ogrodniczkach miał umrzeć z godnością, George sam będzie się musiał o to zatroszczyć. - George? Gdzie oni idą? Mimi Corcoran siedziała po mojej prawej stronie. W którymś momencie złapała mnie za rękę i ściskała ją. Mocno, mocno, mocno. Byliśmy w pierwszym rzędzie. Po jej drugiej stronie Deke Simmons patrzył na scenę z lekko rozchylonymi ustami. To była mina farmera, który widzi wielkie UFO wiszące nad jego ziemią. - Na polowanie. Idą na polowanie. Siądź sobie, Lennie. Vince Knowles na aktora się nie nadawał - sądziłem, że skończy jako sprzedawca w Jodie Chrysler-Dodge, jak jego ojciec - ale wybitna kreacja może wynieść całe przedstawienie na wyższy poziom i tak się stało tego wieczoru. Vince, który na próbach może ze dwa razy osiągnął minimum wiarygodności (a i to głównie dlatego, że jego szczurza, inteligentna, drobna twarz idealnie pasowała do Steinbeckowskiego George'a Miltona), dostroił się do Mike'a. Nagle, gdzieś tak w połowie pierwszego aktu, nareszcie jakby zrozumiał, co to znaczy wędrować przez życie z kimś takim jak Lennie jako jedynym przyjacielem i w pełni wczuł się w rolę. Teraz, kiedy patrzyłem, jak zsuwa na tył głowy stary filcowy kapelusz z rekwizytorni, miałem wrażenie, że widzę Henry'ego Fondę w „Gronach gniewu”. - George? - Tak? - Nie będziesz na mnie krzyczał? - Jak to? - No wiesz, George. - Z uśmiechem. Takim uśmiechem, który mówi „Tak, wiem, jestem osioł, ale obaj wiemy, że nic na to nie poradzę”. Siada obok George'a na wyimaginowanym brzegu rzeki. Zdejmuje kapelusz, odrzuca go na bok, mierzwi krótkie blond włosy. Naśladuje głos George'a. Mike opanował to ze zdumiewającą łatwością już na pierwszej próbie, bez mojej pomocy. - „Gdybym był sam, życie byłoby takie proste. Miałbym robotę i żadnych kłopotów”. - Wraca do swojego własnego głosu... czy raczej głosu Lenniego. - Ja mogę sobie iść. Jak mnie nie chcesz, mogę zaraz pójść w góry i znaleźć sobie jakąś jamę. Vince Knowles spuścił głowę, a kiedy ją podniósł i wygłosił następną kwestię, jego głos był ochrypły, zacinający się. To był obraz smutku, do jakiego się nie zbliżył nawet na najlepszych dla siebie próbach. - Nie, Lennie, chcę, żebyś tu ze mną został. - Poopowiadaj mi tak jak zawsze. O innych ludziach, takich jak my, i o nas. Wtedy usłyszałem pierwszy cichy szloch na widowni. Potem następny. I jeszcze jeden. Tego się nie spodziewałem w najśmielszych snach. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i zerknąłem ukradkiem na Mimi. Jeszcze nie płakała, ale wilgotny połysk jej oczu mówił mi, że zaraz zacznie. Tak, nawet ona - nawet ta twarda sztuka. George się zawahał, po czym wziął Lenniego za rękę - tego Vince za nic w świecie nie zrobiłby na próbie. Powiedziałby: „Nie jestem ciota”. - Tacy jak my... Lennie, tacy jak my nie mają rodziny. Nie mają nikogo, komu by na nich zależało. - Drugą ręką dotyka atrapy pistoletu schowanej pod płaszczem. Wyciąga ją częściowo. Chowa z powrotem. Potem zbiera się w sobie i wyjmuje ją do końca, kładzie przy nodze. - Ale my to co innego, George! Z nami jest inaczej! Prawda? Mike zniknął. Scena zniknęła. Teraz byli tam tylko we dwóch i kiedy Lennie poprosił George'a, żeby opowiedział mu o małym ranczo, o królikach i o tym, jak to będą żyć z tego, co da ziemia, połowa widowni głośno łkała. Vince płakał tak mocno, że ledwo mógł wygłosić swoje ostatnie kwestie, powiedzieć biednemu głupiemu Lenniemu, żeby spojrzał o tam, tam jest ranczo, na którym zamieszkają. Jeśli wytęży wzrok, na pewno je zobaczy. Scena powoli pogrążyła się w ciemności, Cindy McComas choć raz operowała oświetleniem jak należy. Birdie Jamieson, woźny szkolny, wystrzelił ślepy nabój. Jakaś kobieta na widowni wydała cichy okrzyk. Po takiej reakcji zwykle następuje nerwowy śmiech, dziś jednak było tylko łkanie publiczności. Poza tym cisza. Trwała dziesięć sekund. A może tylko pięć. Tak czy tak, w moim odczuciu dłużyła się w nieskończoność. I nagle zerwała się burza braw. To była najpiękniejsza burza, jaką w życiu słyszałem. Na sali rozbłysło światło. Cała publiczność stała. Pierwsze dwa rzędy były zarezerwowane dla kadry pedagogicznej i przypadkiem zerknąłem na trenera Bormana. Głowę dałbym sobie uciąć, że też płakał. Dwa rzędy za nami, gdzie siedzieli wszyscy szkolni sportsmeni, Jim LaDue porwał się na równe nogi. - Coslaw, jesteś boski! - krzyknął. To wywołało wiwaty i śmiech. Obsada wyszła pokłonić się publiczności: najpierw futboliści grający mieszkańców miasta, następnie Curley i Żona Curleya, potem Candy, Slim i reszta robotników rolnych. Aplauz nieco przycichł i wtedy na scenie pojawił się Vince, rumiany ze szczęścia, z wciąż mokrymi policzkami. Na końcu wyszedł Mike Coslaw. Szurał nogami jakby speszony, i spojrzał na widownię z komicznym zdumieniem kiedy Mimi krzyknęła: „Brawo!”. Zawtórowali jej inni i wkrótce sala rozbrzmiewała głośnym „Brawo, brawo, brawo”. Date: 2015-12-17; view: 1412
|