Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Autobahn nach Poznań. 266 1 page

Zapach szkła. 5

Bomba Heisenberga. 77

Legenda. 103

Waniliowe plantacje Wrocławia. 174

Lodowa opowieść. 217

Czasy, które nadejdą. 241

Autobahn nach Poznań. 266



Zapach szkła

Trawa nagle zaczęła tracić kolor. Nie, wcale nie więdła. Wprost przeciwnie – bujniała, falowała, jakby źdźbłami poruszały jakieś podmuchy wiatru, których ludzie wokół nie byli w stanie wyczuć. Po prostu traciła kolor. Szarzała błyskawicznie, i to tak, że trudno było na nią patrzeć: idealnie jednolita, szara powierzchnia, bez cieni, bez błysków stojącego wysoko słońca. Ktokolwiek tylko spojrzał w centrum zmian, miał spore kłopoty z akomodacją oczu.

– Co to jest? – spytał starszy, otyły pan w „dynamówkach” ledwie trzymających się na ogromnym brzuchu. – Czy państwo widzicie to, co ja?

– O mój Boże – młoda kobieta ubrana w kostium kąpielowy, typowy dla lat siedemdziesiątych (ogromne majty, zakrywające wszystko, co tylko mogły zakryć, i równie wielki biustonosz) uniosła się z koca rozłożonego tuż przy ganku pensjonatu. – Co to jest?

Wielka, szara plama powiększała się powoli, coraz wolniej i wolniej, tworząc niezbyt regularny, poszarpany okrąg. Trudno było ocenić jego średnicę z powodu problemów z akomodacją oczu. Prawdopodobnie trzydzieści metrów. Chwilę później zaczęły szarzeć drzewa. Tak jakby coś wysysało zieleń i brąz. Sama szarość.

Kilkanaście osób, wakacyjnych mieszkańców pensjonatu „Porada”, nie mogło oderwać wzroku od strefy szarości. Było w tym coś niepokojącego, ale jeszcze nikt nie odczuwał strachu. Zjawisko było zbyt dziwne, zbyt niecodzienne, żeby tak od razu się przestraszyć. Dwie studentki, w jakichś koszmarnych płóciennych kostiumach kąpielowych w kwiatki, ledwie podniosły głowy z poduszek opartych na wezgłowiach drewnianych leżaków. Zasłaniały dłońmi oczy od słońca.

– Czy to się rozszerza? – spytał starszy pan o profesorskim wyglądzie, poprawiając okulary.

– Nie wiem – odparł ten w „dynamówkach”. – Chyba już nie.

– Trzeba zawołać milicję! – powiedziała kobieta, która przygotowywała kanapki na werandzie.

– Niby po co?

– No... no trzeba zawołać milicję.

– I co powiemy? Że trawa jest szara?

– No, to może jest, no... no jakieś zatrucie. Albo coś.

– Zatrucia środowiska, proszę pani, to są na Zachodzie – popisał się swoją wiedzą „profesor”. – U nas, w socjalizmie, jest czysto.



– Niestety – dodał „prywaciarz”, albo wręcz „badylarz”, sądząc po fordzie taunusie, którym chełpił się bezlitośnie, parkując go tuż przy wejściu do pensjonatu, żeby wszystkich kłuł w oczy.

– Co, niestety?

– „Niestety” w sensie, że w socjalizmie jest „czysto”. Bo tutaj się nic nie dzieje.

– Chciałby pan mieć zatrute plaże, jak we Włoszech?

Jakaś kobieta, prowadząca za rękę dziecko ubrane w nieudolną samoróbkę, udającą „marynarski mundurek”, stanęła w drzwiach pensjonatu.

– I przestań nareszcie trzeć te oczy – krzyczała na chłopczyka. – Ślepy chcesz być?! Chcesz sobie wydłubać oko?! Słyszałeś, co mówił pan doktor? To trzeba powstrzymać siłą woli!

Chłopak miał pecha. Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był okresem, gdy nie istniały praktycznie żadne lekarstwa na alergię. Najczęściej też nie diagnozowano tej choroby. Dzieci uczulone na pyłki lekarze wysyłali w lecie na wieś, żeby „zmieniły powietrze”, prosto w największą koncentrację alergenów. Już zdołowane dzieciaki, odsunięte przez otoczenie i własną rodzinę – z powodu wiecznego łzawienia, kaszlu, kichania, cieknięcia z nosa – masowo przerabiano w ten sposób na kaleki, prowokując rozwój choroby aż do astmy oskrzelowej.

– No i co ty robisz?! – wrzeszczała kobieta. – Mówię: nie trzyj tych oczu!!! – zatrzymała się nagle i popatrzyła na wyspę idealnej szarzyzny, kilkanaście kroków dalej. – O... A co to za dziwna plama?

– Jej tu nie ma – zakpił prywaciarz. – Zatrucia środowiska są tylko na Zachodzie.

– I akurat pan się będzie wypowiadał! – „profesor” wziął do ręki długi patyk, na którym ktoś wczoraj piekł kiełbasę przy ognisku. Zdecydowanym krokiem podszedł do granicy szarej strefy. Przez chwilę przyglądał się uważnie, a potem pogrzebał patykiem w trawie. – Ona nie jest spalona. To nie popiół.

– To dlaczego nie można skoncentrować wzroku? – spytała jedna ze studentek.

– Nie wiem. Jakby nie było cienia.

„Profesor” wyjął zza gumki „dynamówek” chustkę, złożył ją, przytknął do ust i kucnął, dalej grzebiąc kijem.

– Przecież nawet od źdźbła musi być cień – powiedziała jedna ze studentek.

– No, nie wiem – ledwie rozumieli głos tłumiony chustką przy ustach. – Jeśli coś jest idealnie szare...

– No, ale to się stało tak nagle. To...

Chłopak z nierozpoznaną alergią, uwolniony na chwilę spod kontroli nadopiekuńczej matki, wyrwał do przodu. Podbiegł do profesora i zerwał garść szarej trawy.

– Zostaw!!!

– W tył, smarkaczu!

– Nie dotykaj tego!

Chłopak podniósł do oczu swoją zdobycz. „Profesor” usiłował wytrącić mu ją kijem, ale po chwili szamotaniny zrezygnował. Sam nachylił się nad małą dłonią, a po chwili wahania nawet wziął do ręki mały, szary patyczek.

– Zostawia cień na mojej dłoni.

Obie studentki i prywaciarz również podeszli bliżej. Ostrożnie, jakby bali się oparzenia, zerwali po kilka garści szarej trawy.

– To trzeba zmyć wodą! – desperowała matka chłopca, który właśnie znowu zaczął przecierać oczy. Właśnie dzięki wywiezieniu na wieś, „na powietrze”, jego choroba pogłębiała się. W mieście, w zamkniętym pomieszczeniu, o które zawsze prosił rodziców, miałby się dużo lepiej. Ale kto w latach siedemdziesiątych słuchałby bachorów? Przecież wiadomo, że dzieciak musiał w lecie „wyjechać na powietrze”. I właśnie to powietrze powoli go zabijało. – Trzeba do lekarza!

– Trzeba zawołać milicję – powtórzyła kobieta w wielkim kostiumie kąpielowym.

Kilka kolejnych osób podeszło do poszarpanego, szarego kręgu. Ktoś dotknął go butem, ktoś inny po chwili wahania wszedł na szarą trawę, usiłując rozetrzeć ją podeszwami. Ciągle wydawało się, że jest spalona. Nie była.

– Czy jest tu jakiś telefon? – „profesor” też odważył się podejść do zszarzałego drzewa. Odłamał małą gałązkę. Zrezygnował z chustki przy ustach. Nie czuł żadnego zapachu, swądu, oparów...

– Jest chyba w pensjonacie.

– Jest – potwierdziła jedna ze studentek. – Ale słabo słychać.

– Właściwie to nic nie słychać – dodała druga. – No i gospodyni chce jak za zboże.

– No przecież nie weźmie pieniędzy, jeśli zadzwonimy na milicję.

– Kto ją tam wie – prywaciarz zerwał kilka szarych liści. – Dają cień – przytrzymał jeden nad swoją dłonią. – A tu aż trudno patrzeć. Nie mogę skupić wzroku.

– Idealna szarość. Albo coś... – dodał „profesor”. – Trudności z akomodacją – zawahał się przez chwilę. – Proszę państwa, dzwonię na milicję.

– Nareszcie ktoś się zdecydował – otyła w typowo polski sposób kobieta poprawiła ogromny biustonosz.

 

Cała scena miała jeszcze jednego świadka. Mały, niespełna pięcioletni chłopczyk leżał ukryty w chaszczach, jakieś trzydzieści kroków dalej. Koledzy przykryli go mchem, darnią i drobnymi gałązkami. Był dobrze schowany, nikt nawet nie podejrzewał jego obecności.

Chłopczyk miał przesrane. Te cholerne „prawie” pięć lat! Jego trzej koledzy, z którymi przyjechał na wakacje, byli znacznie starsi. No i z tego powodu zawsze przegrywał. Jak się bawili w „Czterech Pancernych”, to on musiał być Grigorijem, tylko od prowadzenia zbudowanego z gałęzi wozu. Gdy tworzyli zastęp harcerski, to właśnie jemu przypadała rola zwiadowcy. Koledzy ewidentnie chcieli pozbyć się go z bandy. Był po prostu dla nich za mały. Co chwilę wymyślali jakieś zadania dla małolata, tylko po to, żeby się go pozbyć, żeby nie przeszkadzał w zagadywaniu dziewczyn lub tajnym paleniu papierosów. Był w grupie nikim. I właśnie teraz wyznaczono mu kolejne zadanie, żeby uwolnić się od tego „prawie pięciolatka”.

Koledzy ukryli go starannie tuż przy „konkurencyjnym” pensjonacie. Świeżo po obejrzeniu filmu nakręconego według powieści Broszkiewicza „Wielka, większa i największa”, wmówili mu, że na pewno dzisiaj pojawią się tu przybysze z innej planety. A on ma wszystko wyśledzić i potem zdać relację. Mimo swoich „prawie” pięciu lat nie bardzo wierzył w tych kosmitów. Ale teraz...

Mały chłopczyk z otwartymi ustami obserwował powstawanie dziwnej plamy szarości. Widział szok u letników, nieudolne próby sprawdzenia, co to takiego. Widział przyjazd wezwanego przez telefon milicjanta. Ten też nie bardzo wiedział, co się dzieje: odstawił swój motocykl pod ścianę budynku, a potem, dla pewności, wylegitymował tych, którzy stali najbliżej, zapisując wszystkie dane w notesie. Widać było, że nie ma pojęcia, co powinien zrobić. Milicyjna radiostacja ustawiona na jego motocyklu nie działała poprawnie, więc skorzystał z telefonu, chcąc zawiadomić przełożonych o dziwnej, szarej plamie.

 

Matysik wcisnął gaz nowiutkiego radzieckiego GAZ-a. Pieprzony samochód! Tak nimi telepało na wybojach, że Tomecki miał spore trudności w trafieniu do ust własną kanapką z jajkami na twardo, którą przygotowała mu żona. Jajka, umieszczone pomiędzy dwiema kromkami chleba, wzbogacono nie tylko chrzanem, ale, niestety, także czosnkiem, dlatego Tomecki rozsiewał wokół siebie zapach, którego moc obalająca z łatwością pokonywała nawet iperyt.

– I co? – spytał, zasypując kolana okruchami chleba.

– Spróbuję wjechać na to wzgórze – Matysik wskazał niewielkie wzniesienie. – Może tam radiostacja nareszcie zadziała.

Na szczęście były to okolice Bydgoszczy, pełne pagórków i dolin. Nie to co Wrocław – piekielna równina, na której żadne radiostacje nigdy nie działały jak trzeba. Dodał jeszcze gazu, potem zjechał z nierównego asfaltu i zatrzymał się pośród sosen, na łasze piasku. Podniósł do ust mikrofon.

– Patrol siedem do „Pyskówki”. Słyszysz mnie?

– Głośno i wyraźnie – dobiegł ich zniekształcony aparaturą W.Cz. głos młodej kobiety. „Pyskówka” miała oczywiście inną nazwę kodową – „Wisła 3” – ale wszyscy, którzy doświadczyli jej trajkotania, płynącego z głośnika, nigdy nie używali oficjalnej nazwy. Pani Beata też zresztą szybko przyzwyczaiła się do nowego kryptonimu.

– „Pyskówka” do patrolu siedem. Dlaczego mnie nie odbieracie? Odbiór.

– Wszystkie pretensje proszę kierować do producenta tych pier... pieprzonych radiostacji. Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki. Ja was w ogóle nie mam. Dlaczego mi znikacie? Odbiór.

– Odebraliśmy zniekształcony sygnał. Dopiero teraz znalazłem jakieś wzgórze, żeby się połączyć. Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki, powtarzam przekaz. Mamy Efekt w waszej okolicy. Odbiór z potwierdzeniem.

Tomecki zaklął tak brzydko, że Matysik zaczął się cieszyć. Przycisk nadawania nie był włączony. Obserwował, jak kolega wyrzuca przez okno niedojedzoną kanapkę z jajkami i ociera usta.

– Kurwa jebana w dupę mać! – powiedział Tomecki już bardziej po ludzku, zionąc zapachem czosnku.

– Patrol siedem. Potwierdzam dotarcie komunikatu o Efekcie – powiedział Matysik. – Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki. Pieczyska. Powtarzam: Pieczyska. To w waszej okolicy, panowie. Odbiór.

– Ale nas jest tylko dwóch – Matysik nie wytrzymał nerwowo, zaraz jednak przeszedł na przynajmniej częściowo oficjalną procedurę. – Siódemka do „Pyskówki”. Jest nas tylko dwóch. Chryste! Odbiór.

„Pyskówka” zrezygnowała z procedury.

– Panie Felku! Podeślę wam coś z Bydgoszczy, ale to dopiero za jakieś dwie godziny. Ekipa z Warszawy będzie może wieczorem. Nie mam nic. Nie mam nic, panie Felku. Odbiór.

– Pani Beato, nas jest tylko dwóch!!! Odbiór.

Tomecki wyjął mapę ze schowka. Klął tak, że uszy powinny więdnąć.

– Panie Felku, kilkanaście osób. Pensjonat odseparowany od reszty. Dzwonił jakiś milicjant. Efekt maksymalny. Zróbcie coś. Proszę, panie Felku. Odbiór.

– „Pyskówka”... Nas jest tylko dwóch!!! Nie rozumiesz? Tylko dwóch! Jezu... Boże, Boże, Boże... Odbiór.

– Panie Felku, przecież wiem. Jezu, no nic nie wymyślę... Chryste! Dam wam Bydgoszcz za jakieś dwie godziny, może. Jak dobrze pójdzie. Współczuję. Odbiór.

– Żeby cię szlag trafił, stara kurwo – mruknął Tomecki, ocierając pot z czoła. Na szczęście przycisk nadawania był znowu wyłączony. Jego palec błądził po mapie i właśnie dotarł do właściwego punktu.

– No, ale tak nie może być!!! Odbiór. Kur... zapiał!

– Ale co ja poradzę, panie Felku? Jezu, no nic nie mogę. Odbiór.

– Pani Beato, Efekt i kilkanaście osób, a nas dwóch?! A zabezpieczenie terenu, a ochrona, obstawa? Co my możemy zrobić? Odbiór.

Musiał ją wkurzyć. Zapanowała dłuższa cisza, przerywana trzaskami w głośniku.

– „Pyskówka” do siódemki. Proszę o potwierdzenie Efektu i zastosowanie procedury. Odbiór – odezwała się oficjalnie.

– Potwierdzam Efekt. Nie biorę odpowiedzialności. Proszę o zapisanie, że jest nas tylko dwóch. Odbiór.

– „Pyskówka” do siódemki. Potwierdzam zapisanie liczebności patrolu. Potwierdzam rozkaz o procedurze wyjątkowej. Potwierdzam... – zawahała się. – Panie Felku – zmieniła nagle ton. – Naprawdę współczuję. Przyślę ekipę bydgoską za jakieś dwie godziny. Stanę na głowie, żeby to zrobić. Warszawa wieczorem, może... Odbiór i koniec.

– Bez odbioru – potwierdził Matysik.

– Kurwa jebana w dupę mać! – Tomecki zacytował sam siebie i wskazał palcem jakiś punkt na mapie.

 

„Prawie pięcioletni” chłopczyk w zaroślach widział wszystko. Najpierw podjechał ruski gazik. Wykonał dwa okrążenia wokół pensjonatu „Poruda”, omijając starannie szarą plamę, zupełnie jakby pasażerowie terenowego samochodu chcieli sprawdzić sytuację wokół bez narażania się na kontakt z kimkolwiek. Potem, sypiąc spod kół piaskiem, gazik zatrzymał się, blokując jedyną drogę prowadzącą do szosy na Bydgoszcz. Wysiadło z niego dwóch szeroko uśmiechniętych mężczyzn. Od razu rozwinęli sznurek i wbili w ziemię dwa paliki.

– Dzień dobry państwu – powiedział jeden z nich.

 

– Dzień dobry państwu – powiedział Matysik, zawiązując sznurek wokół palika. Najważniejsze, to odgrodzić się od „kontaktu”. Sznurek był jedyną skuteczną metodą. Inaczej wszyscy podejdą bliżej i... – Jesteśmy z sekcji likwidowania wycieków – wskazał na tablice z odpowiednimi napisami, przymocowane do burt samochodu. – Proszę, żeby wszyscy zebrali się w holu pensjonatu...

– A po co? – zapytał „profesor”.

Boże... Polski naród. Jakby to byli Niemcy, Anglicy, Amerykanie czy Rosjanie, wszystko poszłoby sprawnie. A tu zawsze ktoś musiał zapytać: „A po co?”. Tu zawsze ktoś nie stosował się do procedur, zadawał pytania. Wszyscy rozłazili się, nie było żadnej dyscypliny – to po prostu Polacy. Nie było i nie będzie dla nich żadnych autorytetów, żadnej władzy, której należałoby słuchać, żadnych przepisów niemożliwych do złamania. Opanowanie grupy letników tylko we dwóch zakrawało na cud. W Ameryce wystarczyłby pewnie jeden policjant. Tam ludzie współpracowali z władzą. Tu nie. Nigdy. I pod żadnym pozorem. Każdy wiedział swoje lepiej niż jakakolwiek władza. Na szczęście po kilkunastu poprzednich wpadkach procedurę opracowano dość dobrze.

Nauka na własnych błędach. Cholernie kosztowna nauka.

– Proszę państwa – Matysik uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wybił rurociąg biegnący pod ziemią. Proszę nie podchodzić do naszego samochodu. Mamy tam bardzo niebezpieczne chemikalia z Bełchatowa – recytował zdania z Instrukcji Postępowania. – Auto jest skażone. Przyjechaliśmy prosto z akcji w kopalni.

Nikt nie skojarzył odległości Pieczysk i Bełchatowa. „Bełchatów” to było słowo-klucz. Czysto psychologiczny trick. Tę nazwę znał każdy. Tyle że, oczywiście, zachowanie Polaków było, jak zwykle, mało przewidywalne.

– Jaki rurociąg tutaj? – odezwała się jedna ze studentek. – Ja studiuję budownictwo wodne. Jaki kretyn mógł wymyślić rurociąg pod jeziorem? – wskazała na majaczącą za sosnami błękitną taflę.

– Ja tam nie wiem, jakie idiotyzmy się u nas robi – odparł niezrażony Matysik. W „idiotyzmy” oczywiście wszyscy uwierzyli. – Ja mam swoją mapę i wiem, co się stało.

– Co się stało? – powtórzył jak echo „profesor”.

– Wybił rurociąg, proszę pana. Wszyscy powinni się zebrać w holu pensjonatu.

– A po co?

Najtrudniejszy moment. Kurewsko trudny. Jak przekonać Polaków, żeby zebrali się w jednym miejscu, a nie rozłazili wokół? Na szczęście chłopcy od pisania procedury dali z siebie wszystko.

– Muszę wszystkich państwa spisać z dowodów. To podstawa do wypłaty odszkodowań. Absolutnie wszyscy muszą być spisani.

– Będą odszkodowania? A za co?

Nikt w Polsce nie uwierzyłby w jakiekolwiek odszkodowania wypłacane za cokolwiek. Choć same pieniądze mamiły, to jednak nikt nie był naiwny. Ale spece od procedury naprawdę byli najlepsi...

– Proszę państwa, normalnie nikt nie zapłaci za zepsuty urlop, ale dostaliśmy niesamowite kredyty z ministerstwa. Jak ich nie wydamy przed końcem roku, to w przyszłym nie dostaniemy nowych. Dlatego wypłacamy odszkodowania gdzie się da, bo musimy wydać tę forsę. Inaczej nici z przyszłorocznego dofinansowania.

W to uwierzyli. Kilka osób nawet poszło w stronę pensjonatu, co zakrawało na cud. Reszta stała w miejscu, patrząc na dwóch przybyszy. Milicjant rozmyślał nad poważną kwestią: wylegitymować ich czy nie?

Drugi cholernie trudny moment. Obaj z Tomeckim podeszli do bagażnika i wyjęli dwie wielkie torby. Spece od procedury byli jednak genialni. Obaj, Matysik i Tomecki, zaczęli narzekać.

– Co za idiotyczne przepisy...

– Jaki kretyn to był w stanie napisać?

– Boże, żeby sprawdzić plamę z brudnej ropy trzeba wkładać OP-1.

– Przecież się ugotujemy w tym upale.

„Profesor” był jednak podejrzliwy.

– A po co wam kombinezony przeciwchemiczne? – zapytał.

– No bo wie pan – Matysik siłował się z opornym strojem wykonanym z grubej gumy. – Bo inaczej po premii nam polecą. Takie przepisy durne. Wystarczy, że ktoś z państwa zadzwoni do naszej firmy i będzie po premiach. Z torbami pójdziemy, bo jakiś idiota napisał nam taki regulamin.

To również zrozumieli.

– Ależ przecież nikt nie zadzwoni.

– Dobra, dobra... – Matysik skończył się ubierać i zawiązywać wszystkie paski. Choć wyglądało to na cud, to nikt, widząc dwóch facetów w bojowych ubraniach przeciwchemicznych, ani nie uciekał, ani nawet nie był niespokojny. Wszystko dzięki ścisłemu przestrzeganiu procedury. – Ja nic nie sugeruję. Tylko z czego ja utrzymam żonę i dzieci bez premii?

– Ale nic nam nie grozi? – spytała jedna ze studentek.

– Najazd Marsjan – warknął Tomecki.

– Grozi, grozi... – dodał Matysik. – Ja pani dam do przeczytania nasz regulamin. Trzysta stron drukowanych maczkiem. Zaraz pani osiwieje przy lekturze.

Obaj nałożyli maski przeciwgazowe i zawiązali na nich gumowe kaptury. Praktycznie stracili możliwość porozumiewania się z otoczeniem. Głos z wnętrza maski był tak niewyraźny, że można było śpiewać hymn, a słuchacze słyszeli to jako „Litwo, ojczyzno moja...”.

Kolejny trudny moment. Teraz trzeba było działać cholernie szybko.

 

„Prawie pięcioletni” chłopczyk, ukryty w krzakach tuż obok, widział wszystko jak na dłoni. Jeden z mężczyzn poszedł na tył gazika i wyjął automat Kałasznikowa. W ukryciu zaczął przykręcać do lufy ogromny tłumik. Drugi mężczyzna otworzył drzwiczki i wyjął ze skrytki pistolet maszynowy. Chłopczyk nie wiedział, że to P-63, zwany Rakiem.

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.

Tomecki wyszedł zza burty samochodu, trzymając kałacha z tłumikiem za plecami.

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.

Dwie osoby miały dowody przy sobie. Matysik zarepetował P-63, Tomecki także odciągnął suwadło zamka. Jakieś dziecko wyciągnęło z kieszeni kilka złotych.

– Mamo, mogę pobiec po lody do wsi?

– Idź, idź... Ja tu muszę zostać, bo będą spisywać do odszkodowań.

Jezu, jak źle się celuje w masce przeciwgazowej! Przez te dwa cholerne, okrągłe, małe szkiełka. Jak zgrać przyrządy celownicze? Tomecki był jednak mistrzem. Z kałacha obciążonego tłumikiem zastrzelił chłopca jednym pociskiem.

Letnicy stali nieruchomo, zbyt zszokowani, żeby zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Tomecki zastrzelił matkę chłopca, zanim ta zdołała otworzyć usta do wrzasku, a Matysik milicjanta, który nawet nie zdążył sięgnąć do kabury. Byle tylko nie nacisnąć za mocno spustu i nie przejść na ogień automatyczny. Wysunął rękojeść spod lufy. Celować, celować, celować! Nic na żywioł.

Tomecki zastrzelił „profesora” i kobietę w monstrualnym kostiumie kąpielowym, a w tym czasie Matysik zdjął obie studentki. Ale do dupy się celuje w tej kurewskiej masce! Nie można porządnie zgrać przyrządów celowniczych...

 

„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.

 

Hofman obudził się z głośnym westchnieniem, słysząc dzwonek telefonu. Zasnął przy biurku? No szlag! Chyba tak. Ostatnia noc rzeczywiście była ciężka. Kłótnia z żoną, niezbyt skuteczne prochy nasenne, potem koszmary. Był wypluty. I, co gorsza, zaziębiony. Teoretycznie w lipcu ciężko się zaziębić, ale Hofman potrafił dokonać nawet tego. Wytarł nos jednorazową chusteczką, potem podniósł komórkę i odebrał połączenie.


Date: 2015-12-11; view: 925


<== previous page | next page ==>
Young people’s attitude to work | Autobahn nach Poznań. 266 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)