Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 16 page

Gdy­by mar­twe­go czło­wie­ka cze­ka­ła per­spek­ty­wa prze­bu­dze­nia się, czy­li po­wro­tu do ży­cia, nie miał­by żad­nych wy­ma­gań co do cza­su i miej­sca, w któ­rym mo­gło­by to na­stą­pić. Owo miej­sce jest za­wsze to samo, nie­opi­sa­nie miłe wszyst­kim na­szym zmy­słom. Prze­waż­nie go­dzi­my się na to, aby na na­sze co­dzien­ne spra­wy skła­da­ły się je­dy­nie wy­da­rze­nia dru­go­rzęd­ne i prze­mi­ja­ją­ce. W isto­cie one tyl­ko roz­pra­sza­ją na­szą uwa­gę. Naj­bliż­sza wszel­kiej rze­czy jest silą kształ­tu­ją­ca ich ist­nie­nie. Tuż obok nas do­ko­nu­je się nie­ustan­nie dzia­ła­nie naj­do­nio­ślej­szych praw. Tuż obok nas nie stoi ro­bot­nik, któ­re­go na­ję­li­śmy i z któ­rym tak lu­bi­my po­gwa­rzyć, lecz ten, któ­re­go je­ste­śmy dzie­łem.

„Jak­że ogrom­ny i głę­bo­ki jest wpływ ete­rycz­nych mocy Nie­bios i Zie­mi!”[181]

„Usi­łu­je­my je do­strzec, lecz ich nie wi­dzi­my; usi­łu­je­my je usły­szeć, lecz ich nie sły­szy­my; nie moż­na ich od­dzie­lić od sub­stan­cji rze­czy, z któ­ry­mi są ze­spo­lo­ne.”

„Za ich spra­wą w ca­łym wszech­świe­cie lu­dzie oczysz­cza­ją i uświę­ca­ją swo­je ser­ca oraz przy­bie­ra­ją od­święt­ne odzie­nie, aby zło­żyć ofia­ry i dary swo­im przod­kom. To oce­an ete­rycz­nych mą­dro­ści. Są wszę­dzie: po­nad nami, ze stro­ny le­wej i pra­wej, ota­cza­ją nas ze­wsząd.”[182]

Je­ste­śmy przed­mio­tem eks­pe­ry­men­tu, któ­ry nie­wie­le mnie in­te­re­su­je. Czyż w ta­kich oko­licz­no­ściach nie mo­że­my się przez chwi­lę obejść bez to­wa­rzy­stwa plo­tek, mieć na­szych wła­snych roz­we­se­la­ją­cych my­śli? Kon­fu­cjusz słusz­nie po­wia­da: „Cno­ta nie po­zo­sta­je niby po­rzu­co­na sie­ro­ta, musi z ko­niecz­no­ści mieć są­sia­dów.”

Za spra­wą my­śli mo­że­my sta­nąć obok sie­bie w peł­ni władz umy­sło­wych. Świa­do­mym wy­sił­kiem umy­słu mo­że­my trzy­mać się na ubo­czu po­stęp­ków i ich kon­se­kwen­cji – wów­czas wszyst­ko: do­bro i zło prze­pły­wa obok nas ni­czym po­tok. Nie je­ste­śmy w peł­ni zwią­za­ni z Na­tu­rą. Mogę być albo drew­nem pły­ną­cym nur­tem stru­mie­nia, albo In­drą[183] spo­glą­da­ją­cym na to z nie­ba. Może mnie po­ru­szyć przed­sta­wie­nie te­atral­ne, a z dru­giej stro­ny mogę po­zo­stać cał­ko­wi­cie nie po­ru­szo­ny rze­czy­wi­stym wy­da­rze­niem, któ­re niby o wie­le bar­dziej mnie do­ty­czy. Znam sie­bie tyl­ko jako isto­tę ludz­ką – moż­na by rzec, sce­nę dla my­śli i uczuć; i je­stem świa­dom pew­nej dwo­isto­ści, dzię­ki któ­rej mogę sta­nąć tak da­le­ko od sie­bie jak od in­nej oso­by. Nie­za­leż­nie od in­ten­syw­no­ści do­znań wiem, że część mo­jej oso­by po­zo­sta­je kry­tycz­na, nie jest jak gdy­by czę­ścią mnie, lecz ob­ser­wa­to­rem, któ­ry nie bie­rze udzia­łu w mo­ich do­zna­niach, tyl­ko je re­je­stru­je – w ta­kiej sa­mej mie­rze to ja, w ja­kiej może to być ktoś inny. Gdy dra­mat ży­cia – a może i tra­ge­dia – do­bie­ga koń­ca, ob­ser­wa­tor od­cho­dzi wła­sną dro­gą. Dla nie­go był to je­dy­nie ro­dzaj fik­cji, je­dy­nie dzie­ło ima­gi­na­cji. Nie­kie­dy przez ową dwo­istość ła­two sta­je­my się kiep­ski­mi są­sia­da­mi i przy­ja­ciół­mi. Prze­by­wa­nie przez więk­szość cza­su w sa­mot­no­ści wy­cho­dzi mi na zdro­wie. To­wa­rzy­stwo, na­wet naj­lep­sze, po nie­dłu­gim cza­sie nuży i roz­pra­sza. Uwiel­biam być sam. Ni­g­dy nie po­zna­łem to­wa­rzy­sza, któ­ry był­by tak to­wa­rzy­ski jak sa­mot­ność. Gdy je­dzie­my za gra­ni­cę i ob­ra­ca­my się wśród lu­dzi, by­wa­my prze­waż­nie bar­dziej sa­mot­ni, ani­że­li wów­czas gdy po­zo­sta­je­my we wła­snych miesz­ka­niach. Czło­wiek, któ­ry roz­my­śla czy pra­cu­je, za­wsze jest sam, prze­to usza­nuj­my jego wolę. Sa­mot­ność nie mie­rzy się w mi­lach od­dzie­la­ją­cych czło­wie­ka od jego bra­ci. Praw­dzi­wie pra­co­wi­ty stu­dent jed­ne­go z tłocz­nych uli Cam­brid­ge Col­le­ge[184] jest sa­mot­ny niby der­wisz na pu­sty­ni. Far­mer może przez cały dzień pra­co­wać sam na polu czy w le­sie, ko­piąc mo­ty­ką lub rą­biąc drwa, i by­naj­mniej nie musi się czuć sa­mot­ny, al­bo­wiem ma za­trud­nie­nie; gdy jed­nak wra­ca wie­czo­rem do domu, nie po­tra­fi usiąść sam w po­ko­ju na ła­sce swo­ich my­śli, lecz musi prze­by­wać tam, gdzie ma „na wi­do­ku swo­ją ro­dzi­nę”, gdyż tyl­ko wów­czas od­pocz­nie i – jak mu się zda­je – wy­na­gro­dzi so­bie ca­ło­dnio­wą sa­mot­ność; dla­te­go też dzi­wi się, jak to moż­li­we, aby stu­dent prze­by­wał sam w domu przez cały wie­czór i więk­szą część dnia nie od­czu­wa­jąc nudy ani chan­dry; ali­ści nie zda­je so­bie spra­wy z tego, że ówże stu­dent wła­śnie w domu pra­cu­je na swo­im polu i rą­bie drwa w swo­im le­sie, po­dob­nie jak far­mer w swo­im, po­tem zaś szu­ka ta­kie­go sa­me­go od­po­czyn­ku jak ten ostat­ni, z tym, że może w bar­dziej stę­żo­nej for­mie.



To­wa­rzy­stwo to prze­waż­nie rzecz tan­det­na. Spo­ty­ka­my się po bar­dzo krót­kich prze­rwach, kie­dy upły­nę­ło jesz­cze zbyt nie­wie­le cza­su, aby­śmy mo­gli zy­skać dla sie­bie nową war­tość. Spo­ty­ka­my się trzy razy dzien­nie przy po­sił­kach i czę­stu­je­my na­wza­jem nową od­mia­ną tego sa­me­go sple­śnia­łe­go sera, któ­rym sami je­ste­śmy. Aby te czę­ste spo­tka­nia były zno­śne, aby nie do­cho­dzi­ło do otwar­tej woj­ny, mu­sie­li­śmy usta­no­wić pe­wien ze­staw za­sad na­zy­wa­ny ety­kie­tą i do­bry­mi ma­nie­ra­mi. Spo­ty­ka­my się na po­czcie, na wie­czor­ku to­wa­rzy­skim i co wie­czór przy ko­min­ku; ży­je­my w cia­sno­cie, wcho­dzi­my so­bie w dro­gę i po­ty­ka­my się o sie­bie tra­cąc tym sa­mym, mam wra­że­nie, po tro­sze wza­jem­ny sza­cu­nek. Rzad­sze spo­tka­nia z pew­no­ścią za­spo­ko­iły­by na­szą po­trze­bę utrzy­my­wa­nia waż­nych i ser­decz­nych kon­tak­tów. Weź­my ro­bot­ni­ce fa­brycz­ne – ni­g­dy same, pra­wie ni­g­dy nie po­grą­żo­ne w ma­rze­niach. Le­piej by było, gdy­by na jed­ną milę kwa­dra­to­wą przy­pa­dał tyl­ko je­den czło­wiek, po­dob­nie jak tu, gdzie ja miesz­kam. O war­to­ści czło­wie­ka nie sta­no­wi jego skó­ra, to­też nie mu­si­my go do­ty­kać.

Znam opo­wieść o czło­wie­ku, któ­ry choć za­błą­dził w le­sie i umie­rał pod drze­wem z gło­du i wy­czer­pa­nia, nie czuł się aż tak bar­dzo sa­mot­ny dzię­ki gro­te­sko­wym wi­zjom, ja­kie roz­ta­cza­ła przed nim cho­ra – w osła­bio­nym cie­le – wy­ob­raź­nia; wie­rzył, że są rze­czy­wi­sto­ścią. To­też zdro­we cia­ło i umysł przez swą siłę mogą do­da­wać nam nie­ustan­nie otu­chy za­pew­nia­jąc po­dob­ne, ali­ści bar­dziej nor­mal­ne i na­tu­ral­ne to­wa­rzy­stwo, dzię­ki cze­mu prze­ko­na­my się, że ni­g­dy nie je­ste­śmy sami.

W moim domu ota­cza mnie licz­ne to­wa­rzy­stwo, zwłasz­cza rano, gdy nie mam go­ści. Chciał­bym tu użyć kil­ku po­rów­nań, któ­re mogą dać wy­obra­że­nie o mo­jej sy­tu­acji. Nie je­stem bar­dziej sa­mot­ny ani­że­li nur na sta­wie – ptak śmie­ją­cy się tak gło­śno, ani też bar­dziej ani­że­li sam staw Wal­den. Ja­kież to to­wa­rzy­stwo ma ten sa­mot­ny staw? Wsze­la­ko w jego wo­dach la­zu­ro­wej bar­wy brak nie­bie­skich dia­błów, są je­dy­nie nie­bie­skie anio­ły. Słoń­ce jest jed­no, chy­ba że w po­chmur­ną po­go­dę, gdy się wy­da­je, że świe­cą dwie tar­cze – lecz jed­na z nich jest po­zor­na. Bóg jest je­den, dia­błu ato­li da­le­ko do sa­mot­no­ści; prze­by­wa w licz­nym to­wa­rzy­stwie, po­sta­cie ma nie­zli­czo­ne.[185] Nie je­stem bar­dziej sa­mot­ny ani­że­li ro­sną­ca w po­je­dyn­kę na pa­stwi­sku dzie­wan­na czy mlecz, ani też liść fa­so­li, szczaw, giez koń­ski czy trzmiel. Nie je­stem bar­dziej sa­mot­ny ani­że­li Młyń­ski Stru­mień[186], ko­gut na da­chu, Gwiaz­da Pół­noc­na, po­łu­dnio­wy wiatr, ule­wa kwiet­nio­wa, od­wilż w stycz­niu czy pierw­szy pa­jąk w no­wym domu.

Od cza­su do cza­su w dłu­gie zi­mo­we wie­czo­ry, gdy sy­pie śnieg, a wiatr wyje wśród lasu, skła­da mi wi­zy­ty daw­ny miesz­ka­niec i pier­wot­ny wła­ści­ciel tych stron, któ­ry ja­ko­by miał wy­ko­pać staw Wal­den, ob­ło­żyć go ka­mie­nia­mi i ob­ra­mo­wać la­sem so­sno­wym; snu­je on opo­wie­ści o daw­nych cza­sach i no­wej wiecz­no­ści. Spę­dza­my ra­zem we­so­ły wie­czór cie­sząc się to­wa­rzy­stwem i po­god­ną at­mos­fe­rą, na­wet bez ja­błek czy ja­błecz­ni­ka – to naj­mą­drzej­szy i naj­za­baw­niej­szy zna­jo­my i bar­dzo go ko­cham, on zaś bar­dziej się ze sobą kry­je, ani­że­li ro­bi­li to kie­dy­kol­wiek Gof­fe czy Whal­ley,[187] i choć po­dob­no już nie ma go wśród ży­wych, nikt nie wie, gdzie go po­cho­wa­no.[188] Po­nad­to w moim są­siedz­twie miesz­ka pew­na star­sza dama[189] nie­wi­dzial­na dla więk­szo­ści lu­dzi – nie­kie­dy prze­cha­dzam się z roz­ko­szą po jej ogro­dzie pach­ną­cym zio­ła­mi i zry­wam lecz­ni­cze ro­śli­ny słu­cha­jąc jej ba­śni; ta­lent do nich ma nie­zrów­na­ny i nie­zwy­kle płod­ny, pa­mię­cią się­ga cza­sów wcze­śniej­szych ani­że­li mi­to­lo­gicz­ne, po­tra­fi mi opo­wia­dać o źró­dłach ba­śni i wy­da­rze­niach, któ­re dały im po­czą­tek, al­bo­wiem za­szły w cza­sach jej mło­do­ści. Czer­stwa i peł­na wi­go­ru star­sza dama, któ­ra roz­ko­szu­je się każ­dą porą roku i pew­nie prze­ży­je wszyst­kie swo­je dzie­ci.

Jak­że nie­opi­sa­nie nie­win­na i do­bro­czyn­na jest Na­tu­ra – słoń­ce, wiatr i deszcz, lata i zimy ileż dają zdro­wia, ileż ra­do­ści! I tyle mają zro­zu­mie­nia dla na­sze­go ga­tun­ku, że gdy­by ja­kiś czło­wiek bo­lał kie­dyś nad słusz­ną spra­wą, od­bi­ło­by się to na ca­łej Na­tu­rze: pro­mie­nie słoń­ca by zbla­kły, wia­try szep­ta­ły­by li­to­ści­wie, chmu­ry by pła­ka­ły desz­czem, lasy po­tra­ci­ły­by li­ście i w środ­ku lata sta­ły­by okry­te ża­ło­bą. Czyż mam nie od­czu­wać po­ro­zu­mie­nia z zie­mią? Czyż sam nie je­stem w pew­nej czę­ści ule­pio­ny z li­ści i ro­ślin?

Jaka pa­styl­ka[190] za­pew­ni nam zdro­wie, spo­kój, za­do­wo­le­nie? Nie ta, któ­rą po­zo­sta­wi­li nam moi czy twoi pra­dzia­do­wie, lecz uni­wer­sal­ny, ro­ślin­ny, bo­ta­nicz­ny lek na­szej pra­bab­ki Na­tu­ry, któ­ra dzię­ki nie­mu za­cho­wa­ła na za­wsze mło­dość i prze­ży­ła już tylu sta­rych Par­rów[191], ży­wiąc się dla pod­trzy­ma­nia zdro­wia ich roz­kła­da­ją­cym się tłusz­czem. Dla mnie pa­na­ceum to nie­jed­na z owych szar­la­tań­skich mie­sza­nek w bu­te­lecz­ce, za­czerp­nię­ta z wód Ache­ro­nu[192] i Mo­rza Mar­twe­go i do­star­cza­na dłu­gi­mi, płyt­ki­mi wo­za­mi o czar­nych plan­de­kach, któ­re wi­du­je­my nie­kie­dy na dro­dze, prze­zna­czo­ny­mi do roz­wo­że­nia bu­te­lek[193] – pa­na­ceum to łyk nie roz­cień­czo­ne­go po­ran­ne­go po­wie­trza. Po­ran­ne po­wie­trze! Je­że­li lu­dzie nie chcą go pić u źró­deł dnia, cóż, mu­si­my na­wet za­bu­tel­ko­wać pew­ną jego ilość i sprze­da­wać w skle­pach dla do­bra tych, któ­rzy zgu­bi­li kwit na sub­skryp­cję po­ran­ku na tym świe­cie. Acz­kol­wiek na­le­ży pa­mię­tać, że nie utrzy­ma się ono do po­łu­dnia na­wet w naj­chłod­niej­szej piw­ni­cy, lecz po­wy­py­cha kor­ki o wie­le wcze­śniej i po­dą­ży na za­chód w ślad za Au­ro­rą. Nie je­stem czci­cie­lem Hy­gie­ji, cór­ki owe­go sta­re­go le­ka­rza – zie­la­rza Esku­la­pa[194], przed­sta­wia­nej na wi­ze­run­kach z wę­żem w jed­nej ręce i cza­rą, z któ­rej wąż po­pi­ja mle­ko, w dru­giej; czczę ra­czej Hebe, pod­cza­szy­nię Jo­wi­sza, któ­ra była cór­ką Ju­no­ny i dzi­kiej sa­ła­ty i któ­ra mia­ła moc przy­wra­ca­nia bo­gom i lu­dziom mło­dzień­czych sił ży­wot­nych.[195] Była za­pew­ne je­dy­ną krzep­ką, zdro­wą i sil­ną mło­dą ko­bie­tą, jaka kie­dy­kol­wiek stą­pa­ła po ziem­skim glo­bie, i gdzie tyl­ko się po­ja­wia­ła, roz­kwi­ta­ła tam wio­sna.


 


[175] Tho­mas Gray, Ele­gia na­pi­sa­na na wiej­skim cmen­ta­rzu. Prze­ło­żył Je­rzy Pietr­kie­wicz.

[176] Eol – syn Zeu­sa, wład­ca wia­trów i burz. Przy­jął go­ścin­nie Ody­se­usza i za­pew­nił mu bez­piecz­ną po­dróż do domu, od­da­jąc za­mknię­te w wor­ku wi­chry. Lecz przy wy­brze­żach Ita­ki to­wa­rzy­sze Ody­se­usza otwo­rzy­li wo­rek i wi­chry za­gna­ły ich z po­wro­tem na Wy­spy Eol­skie. Ulu­bio­nym in­stru­men­tem Tho­re­au była har­fa eol­ska, na któ­rej stru­nach gra wiatr.

[177] The Ge­nu­ine Re­ma­ins of Ossian, Lon­dyn 1841.

[178] Be­acon Hill – wznie­sie­nie w Bo­sto­nie, na któ­rym stoi je­den z bu­dyn­ków pań­stwo­wych. Five Po­ints – część śród­mie­ścia No­we­go Jor­ku, któ­ra sły­nę­ła z nę­dzy i wy­so­kiej prze­stęp­czo­ści.

[179] Bri­gh­ton – przed­mie­ście Bo­sto­nu, gdzie wów­czas znaj­do­wa­ło się wie­le rzeź­ni.

[180] Nie­prze­tłu­ma­czal­na w ze­sta­wie­niu z na­zwą Bri­gh­ton gra słów: wie­le ulu­bio­nych by­ków w tam­tych cza­sach far­me­rzy na­zy­wa­li Bri­ght (ja­sny). Town – mia­sto.

[181] Kon­fu­cjusz, Dok­try­na środ­ka.

[182] Kon­fu­cjusz, Wio­sny i je­sie­nie albo Kro­ni­ka pań­stwa Lu.

[183] In­dra – w pan­te­onie we­dyj­skim bóg nie­ba, bu­rzy i woj­ny; w hin­du­izmie zna­cze­nie jego zmniej­szy­ło się na rzecz głów­nej trój­cy bóstw (Brah­ma, Wisz­nu, Siwa).

[184] Mowa o Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvar­da.

[185] „I za­py­tał go: Jak ci na imię? Od­po­wie­dział mu: Na imię mi Le­gion, gdyż jest nas wie­lu.” Nowy Te­sta­ment, Ewan­ge­lia św. Mar­ka 5, 9.

[186] Mowa o stru­mie­niu Mili Bro­ok, któ­ry pły­nie przez Con­cord.

[187] Gof­fe i Whal­ley – dwaj spraw­cy stra­ce­nia Ka­ro­la I. Ukry­wa­li się w róż­nych miej­scach w Con­nec­ti­cut Ri­ver Val­ley.

[188] Praw­do­po­dob­nie mowa tu o grec­kim boż­ku Pa­nie. We­dług Plu­tar­cha, za pa­no­wa­nia ce­sa­rza Ty­be­riu­sza po­dróż­ni na stat­ku pły­ną­cym w po­bli­żu wy­spy Pak­sos usły­sze­li wo­ła­nie: „Wiel­ki Pan umarł!”

[189] Mowa o przy­ro­dzie.

[190] Mowa praw­do­po­dob­nie o „Pa­styl­ce Mor­ri­so­na”, któ­rą opi­su­je Tho­mas Car­ly­le w „Past and Pre­sent”, w roz­dzia­le pod wła­śnie ta­kim ty­tu­łem.

[191] Mowa o Tho­ma­sie Parr, któ­ry uro­dził się w An­glii w 1483 r., a zmarł w Sa­lop w 1635 r. prze­żyw­szy 152 lata.

[192] Ache­ron – rze­ka od­dzie­la­ją­ca w mi­to­lo­gii grec­kiej świat ży­wych od świa­ta zmar­łych. Por. Styks.

[193] Ta­ki­mi wo­za­mi w cza­sach Tho­re­au do­mo­krąż­cy rze­czy­wi­ście prze­wo­zi­li le­kar­stwa.

[194] Tho­re­au uży­wa tu ła­ciń­skie­go imie­nia boga sztu­ki le­kar­skiej, w mi­to­lo­gii grec­kiej na­zy­wa się on Askle­pios. Jego cór­ka Hy­gie­ja to grec­ka bo­gi­ni zdro­wia.

[195] Tho­re­au znów mie­sza imio­na z mi­to­lo­gii grec­kiej i rzym­skiej. Hebe to grec­ka bo­gi­ni mło­dzień­czej uro­dy, cór­ka Zeu­sa i Hery. We­dług jed­ne­go z mi­tów Hera po­czę­ła Hebe po zje­dze­niu sa­ła­ty.

GOŚCIE

My­ślę, że lu­bię to­wa­rzy­stwo w ta­kim sa­mym stop­niu, w ja­kim lubi je więk­szość lu­dzi, i go­tów je­stem przy­ssać się niby pi­jaw­ka do każ­de­go na­po­tka­ne­go czło­wie­ka peł­nej krwi. Nie mam na­tu­ry pu­stel­ni­ka i gdy­by zmu­sił mnie do tego in­te­res, chy­ba­bym po­tra­fił prze­trzy­mać naj­bar­dziej za­go­rza­łe­go by­wal­ca ba­rów.

W domu mia­łem trzy krze­sła – jed­no dla sa­mot­no­ści, dru­gie dla przy­jaź­ni, trze­cie dla to­wa­rzy­stwa. Gdy od­wie­dza­ła mnie nie­spo­dzia­nie więk­sza gru­pa go­ści, mo­głem im wszyst­kim za­pro­po­no­wać tyl­ko to trze­cie krze­sło, lecz oni na ogół po­zo­sta­wa­li w po­zy­cji sto­ją­cej ze wzglę­du na oszczęd­ność miej­sca. Za­dzi­wia­ją­ce, ile wiel­kich męż­czyzn i ko­biet może po­mie­ścić mały dom. Pod moim da­chem by­wa­ło po dwa­dzie­ścia pięć, trzy­dzie­ści dusz wraz z cia­ła­mi, a jed­nak roz­sta­jąc się nie zda­wa­li­śmy so­bie czę­sto spra­wy z tego, że tak się do sie­bie zbli­ży­li­śmy. Wie­le na­szych bu­dyn­ków, za­rów­no uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, jak i pry­wat­nych, miesz­czą­cych nie­mal nie­zli­czo­ne apar­ta­men­ty, ol­brzy­mie we­sty­bu­le i piw­ni­ce, w któ­rych prze­cho­wu­je się wina oraz inne za­pa­sy gro­ma­dzo­ne w cza­sie po­ko­ju, jest moim zda­niem prze­sad­nie prze­stron­nych jak na po­trze­by ich miesz­kań­ców. Są tak ogrom­ne i wspa­nia­łe, że ci ostat­ni zda­ją się le­d­wie ro­bac­twem, któ­re w nich się roi. Sko­ro he­rold wzy­wa wszyst­kich oby­wa­te­li do sta­wie­nia się na piaz­za przed bu­dyn­kiem Tre­mont, Astor czy Mid­dle­sex,[196] ze zdzi­wie­niem stwier­dzam, że skądś wy­peł­za i skra­da się śmiesz­na mysz, któ­ra nie­ba­wem znów chył­kiem się skry­je w ja­kiejś dziu­rze w chod­ni­ku.[197]

W moim tak ma­łym domu za­zna­ję nie­kie­dy tyl­ko jed­nej nie­wy­go­dy: gdy wraz z go­ściem za­czy­na­my wy­po­wia­dać wiel­kie my­śli wiel­ki­mi sło­wa­mi, trud­no mi od­su­nąć się od nie­go na do­sta­tecz­ną od­le­głość. My­ślom po­trze­ba prze­strze­ni, aby mo­gły zła­pać wiatr w ża­gle i przed do­tar­ciem do por­tu po­pły­nąć jed­nym czy dwo­ma kur­sa­mi. Za­nim kula two­jej my­śli do­się­gnie ucha słu­cha­cza, musi za­pa­no­wać nad od­rzu­tem w bok i ry­ko­sze­tem oraz obrać osta­tecz­ny i sta­ły tor, al­bo­wiem w prze­ciw­nym ra­zie może słu­cha­czo­wi prze­orać bok gło­wy. Wy­po­wia­da­ne przez nas zda­nia rów­nież po­trze­bo­wa­ły prze­strze­ni, aby w prze­rwie mo­gły się roz­wi­nąć i ufor­mo­wać w ko­lum­ny. Mię­dzy jed­nost­ka­mi, po­dob­nie jak mię­dzy na­ro­da­mi, mu­szą ist­nieć od­po­wied­nio sze­ro­kie na­tu­ral­ne gra­ni­ce, a na­wet spo­ry pas zie­mi neu­tral­nej. Roz­mo­wa z to­wa­rzy­szem, któ­ry stał po prze­ciw­nej stro­nie sta­wu, była dla mnie nie­zwy­kłym luk­su­sem. W domu prze­by­wa­li­śmy tak bli­sko sie­bie, że nie po­tra­fi­li­śmy za­cząć słu­chać – nie umie­li­śmy mó­wić do­sta­tecz­nie ci­cho, aby być sły­sza­nym; po­dob­nie jak dwa ka­mie­nie rzu­co­ne w spo­koj­ną wodę tak bli­sko sie­bie, że ich krę­gi fal się zde­rza­ją. Je­że­li je­ste­śmy le­d­wie ga­da­tli­wy­mi i ha­ła­śli­wy­mi roz­mów­ca­mi, mo­że­my po­zwo­lić so­bie na to, aby stać bar­dzo bli­sko sie­bie – gło­wa przy gło­wie – i czuć wza­jem­nie swo­je od­de­chy; gdy jed­nak na­sze wy­po­wie­dzi są po­wścią­gli­we i głę­bo­ko prze­my­śla­ne, chce­my się znaj­do­wać da­lej od sie­bie, aże­by całe zwie­rzę­ce cie­pło i wil­goć mia­ły szan­sę z nas wy­pa­ro­wać. Je­że­li pra­gnę­li­by­śmy się cie­szyć naj­bar­dziej in­tym­nym to­wa­rzy­stwem tej czę­ści swo­jej wła­snej oso­by, któ­ra po­zo­sta­je bar­dziej na ze­wnątrz lub po­wy­żej nas sa­mych, i z nią roz­ma­wiać, nie tyl­ko mu­si­my za­cho­wać mil­cze­nie, lecz tak­że w mia­rę taką fi­zycz­ną od­le­głość, aby­śmy nie mo­gli sły­szeć na­wza­jem swo­ich gło­sów. Zgod­nie z tą nor­mą, mowa ist­nie­je dla wy­go­dy tych, któ­rzy nie do­sły­szą, acz­kol­wiek krzy­kiem nie je­ste­śmy w sta­nie wy­ra­zić wie­lu sub­tel­no­ści. Sko­ro roz­mo­wa za­czy­na­ła przy­bie­rać bar­dziej pod­nio­sły i wspa­nia­ły ton, stop­nio­wo od­su­wa­li­śmy krze­sła co­raz da­lej od sie­bie, aż do­cie­ra­li­śmy z nimi w prze­ciw­le­głe kąty, po czym już w ogó­le bra­ko­wa­ło miej­sca.

Wszak­że moim „naj­lep­szym” po­ko­jem, tym, do któ­re­go prze­cho­dzi­łem i na któ­re­go dy­wan rzad­ko pa­da­ło słoń­ce,[198] za­wsze go­to­wym na moje przy­ję­cie był las so­sno­wy za do­mem. Wła­śnie tam za­bie­ra­łem zna­ko­mi­tych go­ści, któ­rzy przy­by­wa­li w let­nie dni, a nie­oce­nio­na słu­żą­ca za­mia­ta­ła pod­ło­gę, ście­ra­ła z me­bli ku­rze i ro­bi­ła po­rząd­ki.

Je­że­li od­wie­dził mnie je­den gość, uczest­ni­czył nie­kie­dy w moim skrom­nym po­sił­ku, al­bo­wiem wów­czas moż­na było mie­szać „po­spiesz­ny pud­ding”[199] czy przy­glą­dać się, jak ro­śnie i doj­rze­wa chleb w po­pie­le, i nie prze­ry­wać roz­mo­wy. Lecz gdy przy­szło dwu­dzie­stu go­ści i po­zo­sta­wa­ło w domu, nie było mowy o obie­dzie, cho­ciaż chle­ba mo­gło star­czyć na dwo­je, a za­tem mie­li­śmy go wię­cej, niż gdy­by cał­kiem za­rzu­cić zwy­czaj je­dze­nia; lecz na­tu­ral­nie za­cho­wy­wa­li­śmy abs­ty­nen­cję, cze­go nie ro­zu­mia­no jako na­ru­sze­nia za­sad go­ścin­no­ści, tyl­ko jako naj­bar­dziej od­po­wied­nie i wy­szu­ka­ne da­nie. Wy­da­wa­ło się wów­czas, że osła­bie­nie i roz­kład sił fi­zycz­nych, któ­re tak czę­sto na­le­ży pod­re­pe­ro­wy­wać, w cu­dow­ny spo­sób ule­ga od­ro­cze­niu i nie uby­wa też sił wi­tal­nych. Tak oto mo­głem przy­jąć u sie­bie ty­siąc go­ści rów­nie do­brze jak dwu­dzie­stu i je­śli któ­ry­kol­wiek z nich opusz­czał mój dom roz­cza­ro­wa­ny czy głod­ny, może być pe­wien, że przy­naj­mniej mu współ­czu­łem. Na­praw­dę ła­two – cho­ciaż wie­lu go­spo­da­rzy o tym wąt­pi – wpro­wa­dzić nowe zwy­cza­je w miej­sce sta­rych. Opi­nia o czło­wie­ku nie po­win­na opie­rać się na obia­dach, któ­re wy­da­je. Je­że­li idzie o mnie, ni­g­dy z więk­szym skut­kiem nie od­stra­sza­no mnie od by­wa­nia w czy­imś domu – nie do­ko­nał tego na­wet ża­den Cer­ber – ani­że­li ce­re­mo­nia­mi czy­nio­ny­mi wo­kół wy­da­ne­go na moją cześć obia­du, co po­czy­ty­wa­łem za bar­dzo grzecz­ną i za­ka­mu­flo­wa­ną alu­zję, abym już ni­g­dy nie spra­wił tyle kło­po­tu. My­ślę, że nie będę po­now­nie go­ściem w ta­kich miej­scach. Na moim domu z dumą bym jako mot­to umie­ścił na­stę­pu­ją­ce wer­sy Spen­se­ra, któ­re je­den z mo­ich go­ści wy­pi­sał na żół­tym li­ściu orze­cha wło­skie­go:

Przy­byw­szy tu­taj, le­d­wie się zmie­ści­li
W cia­snej iz­deb­ce; żad­na też bie­sia­da
Nie cze­ka na nich, spo­czy­nek w tej chwi­li
Ucztą naj­słod­szą.[200]

Gdy Win­slow, póź­niej­szy gu­ber­na­tor ko­lo­nii Ply­mo­uth, udał się pie­szo przez lasy wraz z to­wa­rzy­szem z uro­czy­stą wi­zy­tą do wo­dza Mas­sas­so­ita i gdy do­tarł do jego wi­gwa­mu zmę­czo­ny i głod­ny, wódz po­wi­tał ich obu ser­decz­nie, lecz nie było tego dnia mowy o po­sił­ku. A sko­ro za­pa­dła noc – przy­to­czę tu ich wła­sne sło­wa – „uło­żył nas na po­sła­niu wraz z sobą i swo­ją żoną; oni z jed­ne­go koń­ca, my z dru­gie­go, na go­łych de­skach sto­pę nad zie­mią, po­kry­tych tyl­ko cien­ką matą. Cia­sno­ta była taka, że dwóch ze star­szy­zny na­pie­ra­ło z dru­gie­go boku i aż wsu­wa­ło się na nas; tak to noc­leg oka­zał się bar­dziej mę­czą­cy od po­dró­ży.”[201] Na­za­jutrz o go­dzi­nie pierw­szej Mas­sas­so­it „przy­niósł dwie ustrze­lo­ne przez sie­bie ryby”[202], mniej wię­cej trzy­krot­nie więk­sze od lesz­cza; „sko­ro je ugo­to­wa­no, do ob­dzie­le­nia nimi sta­nę­ło co naj­mniej czter­dzie­ści osób. Więk­szość do­sta­ła swo­ją por­cję. Był to je­dy­ny po­si­łek w cią­gu pół­to­rej doby; gdy­by je­den z nas nie ku­pił prze­piór­ki, po­dróż od­by­li­by­śmy o po­ście.”[203] Oba­wia­jąc się, że mogą osłab­nąć z bra­ku po­ży­wie­nia i snu – tego ostat­nie­go nie za­zna­li, al­bo­wiem „dzi­cy mie­li w zwy­cza­ju śpie­wać so­bie do snu bar­ba­rzyń­skie pie­śni”[204] – po­sta­no­wi­li wy­ru­szyć w dro­gę do domu, póki jesz­cze mie­li na to dość sił. Je­śli idzie o noc­leg, to praw­da, że przy­ję­to ich na­der skrom­nie, lecz to, co uwa­ża­li za nie­wy­go­dę, mia­ło nie­wąt­pli­wie sta­no­wić za­szczyt; co jed­nak ty­czy się po­ży­wie­nia, to moim zda­niem, jak na moż­li­wo­ści In­dian, go­spo­da­rze nie mo­gli się spra­wić le­piej. Sami nie mie­li co jeść i do­brze wie­dzie­li, że prze­pro­si­ny nie za­stą­pią go­ściom po­sił­ku; to­też za­ci­snę­li pasa i nie wspo­mnie­li na ten te­mat ani sło­wem. Gdy na­stęp­nym ra­zem Win­slow zło­żył In­dia­nom wi­zy­tę – a pa­no­wał u nich w tym okre­sie do­sta­tek – ni­cze­go mu tam nie bra­ko­wa­ło.

Co do lu­dzi, to rzad­ko kie­dy nie do­pi­su­ją jako go­ście. Gdy miesz­ka­łem w le­sie, zja­wia­ło się u mnie wię­cej od­wie­dza­ją­cych ani­że­li w ja­kim­kol­wiek in­nym okre­sie mo­je­go ży­cia; chcę przez to po­wie­dzieć, że mia­łem ich kil­ka. Nie­któ­rych lu­dzi po­zna­łem tam w wa­run­kach o wie­le bar­dziej sprzy­ja­ją­cych, ani­że­li by­ło­by to moż­li­we gdzie in­dziej. Co praw­da mniej ich przy­cho­dzi­ło w ba­nal­nych spra­wach. Pod tym wzglę­dem sama od­le­głość od mia­stecz­ka prze­sia­ła moje to­wa­rzy­stwo. Wy­pły­ną­łem tak da­le­ko na ogrom­ny oce­an sa­mot­no­ści, do któ­re­go to­czy­ły swe wody rze­ki spo­łe­czeń­stwa, że je­śli szło o moje po­trze­by, prze­waż­nie zbie­rał się wo­kół mnie naj­zna­ko­mit­szy osad. Po­nad­to wiatr niósł mi świa­dec­twa ist­nie­nia nie od­kry­tych kon­ty­nen­tów, cie­szą­cych się swo­im sta­nem na­tu­ral­nym na prze­ciw­le­głym brze­gu.


Date: 2016-01-14; view: 593


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 15 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 17 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)