Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 17 page

Któż mógł­by za­wi­tać w moim do­mo­stwie w dzi­siej­szy po­ra­nek, je­śli nie czło­wiek praw­dzi­wie ho­me­ryc­ki czy z Pa­fla­go­nii[205] – miał tak od­po­wied­nie i po­etyc­kie imię, że żal mi, iż nie mogę go tu­taj na­pi­sać – Ka­na­dyj­czyk, drwal cio­sa­ją­cy pale, któ­ry po­tra­fi wy­drą­żyć otwo­ry w pięć­dzie­się­ciu słu­pach dzien­nie, któ­ry ostat­nio jadł na ko­la­cję świ­sta­ka zła­pa­ne­go przez swo­je­go psa. On rów­nież sły­szał o Ho­me­rze i „gdy­by nie książ­ki”, nie wie­dział­by, co po­cząć ze sobą w desz­czo­we dni, acz­kol­wiek mimo czę­stych desz­czy pew­nie nie prze­czy­tał w ca­ło­ści ani jed­nej. Pe­wien ksiądz w jego ro­dzin­nej pa­ra­fii da­le­ko stąd znał gre­kę i na­uczył drwa­la czy­tać wer­sy w Te­sta­men­cie, a te­raz ja mu­szę mu tłu­ma­czyć z książ­ki, któ­rą trzy­ma, wy­mów­ki Achil­le­sa czy­nio­ne Pa­tro­klo­so­wi za to, że na jego ob­li­czu ma­lu­je się smu­tek. „Cze­mu to pła­czesz, Pa­tro­klu, ni­czym ma­lut­ka dzie­wecz­ka?”

Czy-li wia­do­mość ja­ko­wąś, nie zna­ną in­nym, masz z Ftyi?
Toć jesz­cze ży­wię, jak sły­szę, Me­noj­tios, syn Ak­to­ro­wy,
Ży­wię też Pe­lej, Aja­ków szczep, w myr­mi­doń­skiej kra­inie;
Po nich zaś ża­łość naj­sroż­sza prze­ję­ła­by nas, gdy­by zmar­li. [206]

Mój gość mówi: „To do­bre.” Trzy­ma pod pa­chą wiel­ką wiąz­kę kory dębu bia­łe­go, któ­rej na­zbie­rał dziś, w nie­dzie­lę rano, dla ja­kie­goś cho­re­go. „To chy­ba nic zdroż­ne­go zaj­mo­wać się dzi­siaj czymś po­dob­nym”, mówi. Wpraw­dzie nie wie­dział, o czym pi­sze Ho­mer, lecz był to w jego po­ję­ciu wiel­ki pi­sarz. Trud­no o prost­sze­go i bar­dziej na­tu­ral­ne­go czło­wie­ka. Nie­mal nie ist­nia­ły dla nie­go wy­stę­pek i cho­ro­by, któ­re na­da­ją świa­tu ta­kie po­sęp­ne za­bar­wie­nie mo­ral­ne.

Miał oko­ło dwu­dzie­stu ośmiu lat, dom oj­cow­ski i Ka­na­dę opu­ścił przed dwu­na­sto­ma laty, aby w Sta­nach za­pra­co­wać na kup­no far­my, być może w kra­ju ro­dzin­nym. Ule­pio­ny był z naj­tward­szej gli­ny, bu­do­wę miał po­tęż­ną, ru­chy po­wol­ne, acz lek­kie, gru­by opa­lo­ny kark, ciem­ne gę­ste wło­sy i sen­ne nie­bie­skie oczy, w któ­rych od cza­su do cza­su po­ja­wia­ły się wy­ra­zi­ste bły­ski. Ubra­ny był w pła­ską czap­kę z sza­re­go płót­na, wy­świech­ta­ny płaszcz w ko­lo­rze weł­ny i buty z wo­ło­wej skó­ry. Spo­ży­wał bar­dzo dużo mię­sa, obiad no­sił do pra­cy – przez całe lato ści­nał drze­wa oko­ło dwóch mil za moim do­mem – w bla­sza­nym wia­drze; miał w nim zim­ne mię­so, czę­sto było to zim­ne mię­so świ­sta­ka, a kawy na­le­wał do ka­mien­nej bu­tel­ki, któ­ra wi­sia­ła mu u pasa huś­ta­jąc się na sznur­ku; nie­kie­dy czę­sto­wał mnie tym na­pit­kiem. Zja­wiał się wcze­śnie, w dro­dze do pra­cy prze­ci­nał moje po­let­ko fa­so­li, lecz krok miał spo­koj­ny, nie­spiesz­ny, od­wrot­nie ani­że­li Jan­ke­si. Nie chciał nad­szarp­nąć so­bie sil. Nie ro­bi­ło mu róż­ni­cy, że za­ra­biał tyl­ko na wikt. Czę­sto, gdy pies zła­pał po dro­dze świ­sta­ka, drwal po­zo­sta­wiał obiad w krza­kach i wra­cał pół­to­rej mili, aby opra­wić zwie­rzę i scho­wać w piw­ni­cy domu, w któ­rym się sto­ło­wał; przed­tem de­li­be­ro­wał przez pół go­dzi­ny, czy nie bez­piecz­niej po­zo­sta­wić świ­sta­ka za­nu­rzo­ne­go w sta­wie aż do za­pad­nię­cia nocy – uwiel­biał dłu­go się roz­wo­dzić na ta­kie te­ma­ty. Na­za­jutrz prze­cho­dząc nie opo­dal tak mó­wił: „Ja­kież tłu­ste te go­łę­bie! Gdy­by w moim za­wo­dzie nie pra­co­wa­ło się co­dzien­nie, mógł­bym pójść na po­lo­wa­nie i zdo­być całe po­trzeb­ne mi mię­so: go­łę­bie, świ­sta­ki, za­ją­ce, prze­piór­ki. Na Boga! W je­den dzień zgro­ma­dził­bym wszyst­ko na cały ty­dzień.”



Był z nie­go zręcz­ny drwal, w swo­jej sztu­ce po­zwa­lał so­bie na za­krę­ta­sy i ozdo­by. Drze­wa ści­nał po­zio­mo, bli­sko zie­mi, aby nowe pędy od­ra­sta­ły sil­niej­sze i aby po pnia­kach mo­gły su­nąć sa­nie; drze­wa nie po­zo­sta­wiał w ca­ło­ści, by po­de­przeć nim sąg, lecz od­rą­by­wał korę, a pień stru­gał tak dłu­go, aż po­zo­sta­ła z nie­go cien­ka żerdź czy szczap­ka, któ­rą w koń­cu ła­ma­ło się w ręce.

Bu­dził moje za­in­te­re­so­wa­nie, al­bo­wiem był taki spo­koj­ny i sa­mot­ny, a przy tym taki po­god­ny; try­skał hu­mo­rem i za­do­wo­le­niem. Jego we­so­łość była nie­zmą­co­na. Cza­sa­mi od­wie­dza­łem go przy pra­cy w le­sie, gdy ści­nał drze­wa, a wów­czas wi­tał mnie ze śmie­chem i nie­wy­mow­nym za­do­wo­le­niem, po­zdra­wia­jąc w ka­na­dyj­skiej fran­cusz­czyź­nie, cho­ciaż mó­wił tak­że po an­giel­sku. Gdy pod­cho­dzi­łem bli­żej, prze­ry­wał pra­cę i na wpół po­skro­miw­szy we­so­łość wy­cią­gał się wzdłuż po­wa­lo­ne­go aku­rat pnia so­sny, od­ry­wał łyko i zwi­jał je w kul­kę, któ­rą żuł śmie­jąc się i roz­ma­wia­jąc. Miał w so­bie tyle we­rwy, że nie­kie­dy pa­dał na zie­mię i ta­rzał się ze śmie­chu ze wszyst­kie­go, co dało mu coś do my­śle­nia i go uba­wi­ło. Roz­glą­dał się do­oko­ła i pa­trząc na drze­wa wo­łał: „Do li­cha! Zna­ko­mi­cie mi przy tym wy­rę­bie, nie po­trze­bu­ję lep­sze­go za­ję­cia.” Cza­sa­mi gdy nie pra­co­wał, przez cały dzień za­ba­wiał się w le­sie kie­szon­ko­wym pi­sto­le­tem – prze­cha­dzał się od­da­jąc na swo­ją cześć sal­wy w re­gu­lar­nych od­stę­pach. W zi­mie roz­pa­lał ogni­sko, na któ­rym pod­grze­wał so­bie w po­łu­dnie kawę w dzban­ku; a gdy przy­sia­dał na pniu, aby zjeść obiad, cza­sa­mi nad­la­ty­wa­ły si­ko­ry, sia­da­ły mu na ręce i dzio­ba­ły kar­to­fel w jego pal­cach; mó­wił, że lubi „koło sie­bie te jej­mo­ścian­ki”.

Roz­wi­nię­te miał głów­nie ce­chy zwie­rzę­ce. Je­śli idzie o wy­trzy­ma­łość fi­zycz­ną i po­czu­cie za­do­wo­le­nia, spo­krew­nio­ny był z so­sna­mi i ska­ła­mi. Pew­ne­go razu za­py­ta­łem go, czy nie czu­je się nie­kie­dy zmę­czo­ny wie­czo­rem po ca­ło­dzien­nej pra­cy, a on tak od­po­wie­dział ze szcze­rym i po­waż­nym spoj­rze­niem: „Do kroć­set, ni­g­dy w ży­ciu nie by­łem zmę­czo­ny.” Jego sfe­ra umy­sło­wa i to, co na­zy­wa się sfe­rą du­cho­wą, po­zo­sta­wa­ły uśpio­ne jak u nie­mow­lę­cia. Po­bie­rał tyl­ko te nie­szko­dli­we i bez­owoc­ne na­uki, któ­rych księ­ża ka­to­lic­cy udzie­la­ją tu­byl­com, a któ­re nie dają ucznio­wi wie­dzy na po­zio­mie świa­do­mo­ści, lecz je­dy­nie na po­zio­mie wia­ry i czci, to­też dziec­ko nie za­mie­nia się w męż­czy­znę, tyl­ko po­zo­sta­je dziec­kiem. W chwi­li stwo­rze­nia Na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła go w sil­ne cia­ło i od­po­wied­nio do nie­go pro­por­cjo­nal­ne po­czu­cie za­do­wo­le­nia oraz z każ­dej stro­ny pod­par­ła po­czu­ciem czci i za­ufa­nia, aby swo­je sie­dem­dzie­siąt lat[207] mógł prze­żyć jako dziec­ko. Był taki au­ten­tycz­ny i nie­wy­ra­fi­no­wa­ny, że wy­star­czy przed­sta­wić go tak, jak­by się za­po­zna­wa­ło są­sia­da ze świ­sta­kiem. Mu­siał­by go zna­leźć ta­kim, ja­kim ty go zna­la­złeś. Drwal nie od­gry­wał­by żad­nej roli. Lu­dzie da­wa­li mu za­pła­tę za pra­cę, czym przy­czy­nia­li się do tego, że mógł się wy­ży­wić i ubrać, lecz ni­g­dy nie do­cho­dzi­ło mię­dzy nimi do wy­mia­ny zdań. Miał w so­bie taką szcze­rą i na­tu­ral­ną po­ko­rę – je­śli moż­na na­zwać po­kor­nym czło­wie­ka, któ­re­mu brak aspi­ra­cji – że po­ko­ra nie sta­no­wi­ła wy­róż­nia­ją­cej go ce­chy ani też nie zda­wał so­bie z niej spra­wy. Lu­dzie mą­drzej­si byli dla nie­go pół­bo­ga­mi. Gdy mó­wio­no mu, że ktoś taki się zbli­ża, po­stę­po­wał tak, jak gdy­by jego zda­niem owa wspa­nia­ła isto­ta ni­cze­go od nie­go nie ocze­ki­wa­ła, lecz wszyst­ko za­mie­rza­ła wziąć na sie­bie, jego po­zo­sta­wia­jąc w spo­ko­ju. Ni­g­dy nie sły­szał, jak brzmi po­chwa­ła. Z czcią od­no­sił się zwłasz­cza do pi­sa­rza i ka­zno­dziei. Ich wy­stą­pie­nia były cu­dow­ny­mi wy­da­rze­nia­mi. Sko­ro po­wie­dzia­łem mu, że trosz­kę pi­szę, przez dłu­gi czas był prze­ko­na­ny, iż mia­łem na my­śli samą umie­jęt­ność pi­sa­nia, al­bo­wiem on po­tra­fił nie­źle ka­li­gra­fo­wać. Cza­sa­mi przy głów­nej dro­dze wi­dy­wa­łem na śnie­gu ład­nie wy­pi­sa­ną na­zwę jego ro­dzin­nej pa­ra­fii, z po­praw­nie za­zna­czo­nym fran­cu­skim ak­cen­tem – wów­czas wie­dzia­łem, że tędy prze­cho­dził. Py­ta­łem go, czy ni­g­dy nie pra­gnął za­pi­sać swo­ich my­śli. Od­parł, że czy­tał i pi­sał li­sty tym, któ­rzy sami tego nie po­tra­fią, ali­ści ni­g­dy nie pró­bo­wał za­pi­sy­wać my­śli – nie, nie umiał­by tego, nie wie­dział­by, od cze­go za­cząć, to by go za­bi­ło, a po­nad­to trze­ba by jesz­cze uwa­żać na or­to­gra­fię!

Po­dob­no wy­bit­ny i mą­dry czło­wiek, re­for­ma­tor, za­py­tał go, czy­by nie chciał zmie­nić tego świa­ta, lecz drwal chi­cho­cząc ze zdzi­wie­nia i nie zda­jąc so­bie spra­wy, że nie jest pierw­szą oso­bą, któ­rej za­da­no po­dob­ne py­ta­nie, tak od­po­wie­dział ze swo­im ka­na­dyj­skim ak­cen­tem: „Nie, prze­cież po­do­ba mi się na tym świe­cie.” Gdy­by miał z nim do czy­nie­nia fi­lo­zof, wy­cią­gnął­by wie­le wnio­sków. W oczach nie­zna­jo­mych drwal ucho­dził za ko­goś, kto nie ma o ni­czym po­ję­cia, ja wsze­la­ko do­strze­ga­łem w nim nie­kie­dy czło­wie­ka, któ­re­go wcze­śniej się nie do­pa­trzy­łem, to­też nie wie­dzia­łem, czy po­sia­da mą­drość Szek­spi­ra, czy po pro­stu igno­ran­cję dziec­ka, czy po­dej­rze­wać, że ma umy­sło­wość wraż­li­wą i po­etyc­ką, czy że jest dur­niem. Pe­wien miesz­ka­niec na­sze­go mia­stecz­ka mó­wił mi, że gdy spo­ty­ka go na prze­chadz­ce ulicz­ka­mi, po­gwiz­du­ją­cy so­bie drwal w ma­łej, cia­snej czap­ce przy­po­mi­na mu księ­cia w prze­bra­niu.

Je­dy­ny­mi czy­ta­ny­mi przez nie­go książ­ka­mi były al­ma­nach i pod­ręcz­nik aryt­me­ty­ki, któ­ry znał sto­sun­ko­wo do­brze. Ten pierw­szy słu­żył mu za ro­dzaj en­cy­klo­pe­dii za­wie­ra­ją­cej, jego zda­niem, kwin­te­sen­cję wie­dzy ludz­kiej, co do cze­go w znacz­nym stop­niu miał słusz­ność. Lu­bi­łem go son­do­wać, co my­śli o róż­nych no­wo­ściach epo­ki, on zaś wy­po­wia­dał się na ich te­mat pa­trząc nie­za­wod­nie z naj­prost­sze­go i naj­prak­tycz­niej­sze­go punk­tu wi­dze­nia. Ni­g­dy o ta­kich rze­czach nie sły­szał. Czy obył­by się bez fa­bryk? – za­py­ta­łem. Od­parł, że ubra­nia nosi z sa­mo­dzia­łu tka­ne­go w Ver­mont i że do­brze mu słu­żą. Czy mógł­by się obyć bez her­ba­ty i kawy? Czy nasz kraj do­star­cza ja­kichś na­pit­ków prócz wody? Na­ma­czał w wo­dzie li­ście cy­ku­ty i pił to, al­bo­wiem w cie­płe dni sma­ko­wał mu ten na­pój le­piej ani­że­li woda. Gdy za­da­łem py­ta­nie, czy po­tra­fił­by się obyć bez pie­nię­dzy, w taki spo­sób przed­sta­wił do­god­no­ści wy­pły­wa­ją­ce z ich ist­nie­nia, że jego wy­wód po­zo­sta­wał w zgo­dzie z naj­bar­dziej fi­lo­zo­ficz­nym spoj­rze­niem na ge­ne­zę in­sty­tu­cji pie­nią­dza” oraz samo po­cho­dze­nie sło­wa pe­cu­nia.[208] Gdy­by mia­no­wi­cie miał na wła­sność wołu, a chciał ku­pić w skle­pie igły i nici, nie­wy­god­ne i wnet nie­moż­li­we by było, jego zda­niem, stop­nio­we za­sta­wia­nie czę­ści te­goż zwie­rzę­cia na daną kwo­tę. Po­tra­fił­by le­piej ani­że­li fi­lo­zof bro­nić ist­nie­nia wie­lu in­sty­tu­cji, al­bo­wiem opi­su­jąc je na pod­sta­wie swo­je­go prak­tycz­ne­go ze­tknię­cia z nimi, mó­wił o rze­czy­wi­stych ra­cjach ich roz­po­wszech­nie­nia się – ża­den z po­wo­dów nie był wy­ni­kiem jego do­cie­kań. In­nym znów ra­zem, gdy usły­szał ode mnie de­fi­ni­cję czło­wie­ka, któ­rej au­to­rem był Pla­ton – „stwo­rze­nie dwu­noż­ne, nie­opie­rzo­ne” – a na­stęp­nie opo­wieść o tym, jak ktoś póź­niej po­ka­zał osku­ba­ne­go ko­gu­ta i na­zwał go czło­wie­kiem Pla­to­na[209], drwal za­uwa­żył, że istot­na róż­ni­ca po­le­ga na tym, iż ko­gu­to­wi ko­la­na zgi­na­ją się w nie­wła­ści­wą stro­nę. Nie­kie­dy wo­łał: „Jak­że ja lu­bię roz­ma­wiać! Niech to li­cho, mógł­bym roz­ma­wiać przez cały dzień!” Pew­ne­go razu po wie­lu mie­sią­cach nie­wi­dze­nia za­da­łem mu py­ta­nie, czy po­dzie­li się ze mną tego lata ja­ki­miś no­wy­mi prze­my­śle­nia­mi. „Do­bry Boże – od­parł – do­brze jest, je­że­li czło­wiek tak cięż­ko pra­cu­ją­cy jak ja nie za­po­mi­na tego, co daw­niej wie­dział. Bywa, że czło­wiek, z któ­rym gra­cu­jesz mo­ty­ką, chce to ro­bić na wy­ści­gi, a wów­czas mu­sisz, do dia­bła, sku­pić się na gra­co­wa­niu i my­śleć o chwa­stach.” Nie­kie­dy się zda­rza­ło, że wi­dząc mnie, pierw­szy py­tał, czy zro­bi­łem ja­kieś po­stę­py. Pew­ne­go zi­mo­we­go dnia za­da­łem mu py­ta­nie, czy za­wsze jest z sie­bie za­do­wo­lo­ny, chcąc mu pod­su­nąć myśl, że nie po­wi­nien po­le­gać na na­ukach księ­dza, lecz zna­leźć mą­drość w so­bie oraz że do­brze by było, aby kie­ro­wał się w ży­ciu ja­kimś wznio­ślej­szym ce­lem. „Czy je­stem za­do­wo­lo­ny?! – za­wo­łał. – Jed­nych za­do­wa­la jed­no, in­nych dru­gie. U li­cha, prze­cież ko­goś, kto cie­szy się do­stat­kiem, może za­do­wa­lać sie­dze­nie przez cały dzień za sto­łem i grza­nie ple­ców przy ko­min­ku.” Wsze­la­ko ni­g­dy nie uda­ło mi się żad­nym ma­new­rem wy­krze­sać z nie­go udu­cho­wio­ne­go spoj­rze­nia na świat; naj­wznio­ślej­szym z jego po­jęć były po pro­stu ko­rzyść i wy­go­da, czy­li to samo, co – moż­na by ocze­ki­wać – ceni so­bie zwie­rzę; na do­brą spra­wę tak to też wy­glą­da u więk­szo­ści lu­dzi. Gdy mu pod­su­wa­łem, że po­wi­nien udo­sko­na­lić spo­sób, w jaki żyje, nie si­lił się na żad­ne ubo­le­wa­nia, lecz po pro­stu od­po­wia­dał, iż jest na to za póź­no. Głę­bo­ko jed­nak wie­rzył w uczci­wość i tym po­dob­ne cno­ty.

Mo­głem w nim się do­pa­trzyć nie­ja­kiej ory­gi­nal­no­ści, któ­rej prze­ja­wy były po­zy­tyw­ne. Otóż nie­kie­dy mia­łem oka­zję za­uwa­żyć, że my­śli sa­mo­dziel­nie i wy­ra­ża swo­je wła­sne zda­nie, co jest tak rzad­kim zja­wi­skiem, iż bym prze­by­wał co­dzien­nie dzie­sięć mil mar­szem, aby tyl­ko móc je oglą­dać, gdyż rów­na­ło­by się ono po­now­nym na­ro­dzi­nom wie­lu in­sty­tu­cji spo­łecz­nych. Wpraw­dzie w jego wy­po­wie­dziach nie bra­ko­wa­ło za­wa­hań oraz nie­ja­sno­ści, lecz za­wsze kry­ła się w nich myśl, któ­rą war­to się po­dzie­lić. Wsze­la­ko ro­zu­mo­wa­nie jego ce­cho­wa­ła taka pry­mi­tyw­ność i wy­pły­wa­ło ono z ta­kich cze­lu­ści jego sfe­ry zwie­rzę­cej, że choć przed­sta­wia­jąc się bar­dziej obie­cu­ją­co ani­że­li spo­sób ro­zu­mo­wa­nia czło­wie­ka, któ­ry jest je­dy­nie uczo­ny, rzad­ko kie­dy w spo­sób doj­rza­ły do­pro­wa­dza­ło do cze­goś, co war­to by od­no­to­wać. Jego oso­ba sta­no­wi­ła przy­kład na to, że w naj­niż­szych sfe­rach ży­cia moż­na zna­leźć lu­dzi ge­nial­nych, któ­rzy po­zo­sta­jąc nie­zmien­nie po­kor­ni i nie­pi­śmien­ni, za­wsze mają wła­sne spoj­rze­nie na daną kwe­stię albo nie uda­ją, że w ogó­le po­tra­fią ją do­strzec; któ­rzy acz­kol­wiek może ciem­ni i męt­ni, są bo­daj tak nie­zgłę­bie­ni, jak ongi uwa­ża­no, że nie­zgłę­bio­ny jest staw Wal­den.

Wie­lu wę­drow­ców zba­cza­ło z dro­gi, aby zo­ba­czyć się ze mną i obej­rzeć wnę­trze domu, a pre­tek­stem do zło­że­nia mi wi­zy­ty była po­trze­ba na­pi­cia się wody. Oświad­cza­łem, że ja piję wodę ze sta­wu, i wska­zu­jąc w jego stro­nę pro­po­no­wa­łem uży­cze­nie czer­pa­ka. Wpraw­dzie miesz­ka­łem da­le­ko, ato­li nie omi­ja­ły mnie owe do­rocz­ne wi­zy­ty, któ­re wszy­scy skła­da­ją chy­ba oko­ło pierw­sze­go kwiet­nia, gdy na­stę­pu­je po­wszech­ne oży­wie­nie; i mnie prze­to tra­fiał się ów łut szczę­ścia, acz­kol­wiek wśród od­wie­dza­ją­cych znaj­do­wa­ły się oso­bli­we oka­zy. W od­wie­dzi­ny przy­cho­dzi­li lu­dzie z przy­tuł­ku[210] i skądś tam jesz­cze, któ­rzy mie­li w gło­wie nie­wie­le ro­zu­mu, lecz sta­ra­łem się zmu­sić do wy­sił­ku cały ich po­my­ślu­nek, aby ro­bi­li mi zwie­rze­nia, co ozna­cza­ło, że ro­zum stał się przed­mio­tem na­szej roz­mo­wy i w ten spo­sób jego bra­ki się zre­kom­pen­so­wa­ły. W isto­cie oka­za­ło się, że nie­któ­rzy byli mą­drzej­si od tak zwa­nych stró­żów przy­tuł­ków i rad­nych miej­skich, [211] i po­my­śla­łem, że czas po­bić prze­ciw­ni­ka jego wła­sną bro­nią. Je­śli idzie o ro­zum, to prze­ko­na­łem się, że nie taka znów wiel­ka róż­ni­ca, czy ma się go w po­ło­wie, czy w ca­ło­ści. Zwłasz­cza gdy pew­ne­go dnia zło­żył mi wi­zy­tę i wy­ra­ził chęć ży­cia w po­dob­ny do mo­je­go spo­sób pe­wien nie­szko­dli­wy, pro­sto­dusz­ny że­brak, któ­re­go czę­sto wi­dy­wa­łem wraz z in­ny­mi, jak niby ko­łek w pło­cie ster­czał na polu lub sie­dział na ko­szu i pil­no­wał, aby ani on sam, ani by­dło się nie po­gu­bi­li. Po­wie­dział mi z naj­więk­szą pro­sto­tą i szcze­ro­ścią, wyż­szą czy ra­czej niż­szą od tego, co na­zy­wa się po­ko­rą, że mu „bra­ku­je po­my­ślun­ku”. To jego wła­sne sło­wa. Ta­kim stwo­rzył go Pan, lecz że­brak za­kła­dał, że Bóg ma dla nie­go ta­kie same wzglę­dy jak dla in­nych. „Za­wsze by­łem taki – stwier­dził – od dzie­ciń­stwa. Ni­g­dy nie mia­łem za wie­le ro­zu­mu. Róż­ni­łem się od in­nych dzie­ci. Brak mi ole­ju w gło­wie. Przy­pusz­czam, że taka była wola Pana.” Dla po­twier­dze­nia jego słów wy­star­czy­ło na nie­go spoj­rzeć. Sta­no­wił dla mnie praw­dzi­wą za­gad­kę me­ta­fi­zycz­ną. Rzad­ko kie­dy zda­rza­ło mi się spo­tkać ziom­ka na tak obie­cu­ją­cym grun­cie – wszyst­ko, co mó­wił, było ta­kie pro­ste, szcze­re i praw­dzi­we. Wsze­la­ko – co w zu­peł­no­ści zro­zu­mia­łe – pro­por­cjo­nal­nie do oka­zy­wa­nia po­ko­ry po­tra­fił się wy­wyż­szać.[212] Było to wy­ni­kiem mą­drej tak­ty­ki, o czym po­cząt­ko­wo nie wie­dzia­łem. Opie­ra­jąc się na ta­kich pod­sta­wach praw­dy i szcze­ro­ści, ja­kie po­ło­żył bied­ny że­brak o sła­bym umy­śle, na­sze sto­sun­ki mo­gły się chy­ba roz­wi­nąć w coś lep­sze­go ani­że­li zwią­zek dwóch mę­dr­ców.

Przy­by­wa­li rów­nież go­ście, któ­rzy wpraw­dzie nie re­kru­to­wa­li się spo­śród osób po­wszech­nie uzna­nych w mia­stecz­ku za bie­da­ków, lecz któ­rzy po­win­ni zo­stać za ta­kich uzna­ni, a w każ­dym ra­zie tacy, któ­rzy na­le­żą do gro­na bie­da­ków tego świa­ta, któ­rzy nie od­wo­łu­ją się do na­szej go­ścin­no­ści, tyl­ko do cha­ry­ta­tyw­no­ści, któ­rzy żar­li­wie pra­gną po­mo­cy i któ­rzy po­prze­dza­ją swój apel stwier­dze­niem, że po pierw­sze po­sta­no­wi­li nie po­ma­gać sa­mym so­bie. Nie wy­ma­gam, aby gość na­praw­dę przy­mie­rał gło­dem, cho­ciaż może mu do­pi­sy­wać naj­lep­szy ape­tyt na świe­cie, za­ostrzo­ny z do­wol­nych przy­czyn. Przed­mio­tem do­bro­czyn­no­ści nie są go­ście. Lu­dzie, któ­rzy nie wie­dzą, że wi­zy­ta ich do­bie­gła koń­ca, choć po­wró­ci­łem już do swo­ich za­jęć i od­po­wia­dam im z co­raz to więk­sze­go od­da­le­nia. W tym okre­sie mi­gra­cji od­wie­dza­li mnie wę­drow­cy pra­wie na wszyst­kich po­zio­mach umy­sło­wych. Tacy, któ­rzy mie­li wię­cej ro­zu­mu, ani­że­li po­tra­fi­li wy­ko­rzy­stać, rów­nież zbie­gli nie­wol­ni­cy o przy­zwy­cza­je­niach na­by­tych na plan­ta­cji,[213] na­słu­chu­ją­cy od cza­su do cza­su – niby ów lis z baj­ki[214] – czy nie sły­chać uja­da­nia psów goń­czych na ich szla­ku, nie­wol­ni­cy o bła­gal­nym spoj­rze­niu, któ­re jak gdy­by mó­wi­ło do mnie:

O chrze­ści­ja­ni­nie, czy ode­ślesz mnie?[215]

A wśród po­zo­sta­łych je­den praw­dzi­wy zbie­gły nie­wol­nik, któ­re­mu po­mo­głem wy­ru­szyć w stro­nę Gwiaz­dy Pół­noc­nej. Lu­dzie jed­nej idei, po­dob­ni do kury opie­ku­ją­cej się jed­nym kur­czę­ciem, któ­re jest wła­ści­wie ka­cząt­kiem. Lu­dzie o ty­sią­cu idei i nie­chluj­nych gło­wach, po­dob­ni do owych kur zmu­sza­nych do opie­ki nad set­ką kur­cząt, któ­re szu­ka­ją jed­ne­go ro­ba­ka i dwu­dziest­ka ich gubi się co dzień w po­ran­nej ro­sie, zmierz­wio­na i nędz­na. Lu­dzie, któ­rym idee za­stę­pu­ją nogi, ro­dzaj ro­zum­nych kro­cio­no­gów zmu­sza­ją­cych in­nych do peł­za­nia. Ktoś wy­stą­pił z pro­po­zy­cją za­ło­że­nia księ­gi – go­ście wpi­sy­wa­li­by do niej swo­je na­zwi­ska, po­dob­nie jak to jest w zwy­cza­ju w Gó­rach Bia­łych. Lecz nie­ste­ty! Mam zbyt do­brą pa­mięć, aby taka księ­ga była ko­niecz­na.

Jak­że ła­two rzu­ca­ły mi się w oczy szcze­gól­ne za­cho­wa­nia mo­ich go­ści. Dziew­czę­ta, chłop­ców i mło­de ko­bie­ty na ogół cie­szył po­byt w le­sie. Wpa­try­wa­li się w staw, pa­trzy­li na kwia­ty, czy­li spo­żyt­ko­wy­wa­li czas. Lu­dzi pra­cy, na­wet far­me­rów, zaj­mo­wał je­dy­nie pro­blem mo­jej sa­mot­no­ści i za­jęć oraz wiel­kie­go od­da­le­nia, w ja­kim ży­łem od ta­kie­go czy in­ne­go miej­sca, i wpraw­dzie twier­dzi­li, że nie­kie­dy uwiel­bia­ją wę­dro­wać po le­sie, ali­ści było to oczy­wi­stą nie­praw­dą. Lu­dzie nie zna­ją­cy spo­czyn­ku, od­da­ni pra­cy, któ­rych cały czas upły­wał na za­ra­bia­niu na chleb lub utrzy­ma­niu tego, co już zdo­by­li. Pa­sto­rzy, któ­rzy mó­wi­li o Bogu w taki spo­sób, jak gdy­by po­sia­da­li na to mo­no­pol, i któ­rzy nie zno­si­li róż­ni­cy zdań; dok­to­rzy, praw­ni­cy, nie­spo­koj­ne go­spo­dy­nie do­mo­we, któ­re pod moją nie­obec­ność wści­bia­ły nos w mój kre­dens i łóż­ko – jak­że ina­czej pani… od­kry­ła­by, że moja po­ściel nie jest taka czy­sta jak jej? Mło­dzi lu­dzie, któ­rzy prze­sta­li być mło­dzi i do­szli do wnio­sku, że naj­bez­piecz­niej jest po­dą­żać bi­tym trak­tem za­wo­do­wym – wszyst­kie te oso­by na ogół twier­dzi­ły, że w wy­bra­nym prze­ze mnie po­ło­że­niu nie­moż­li­we jest zdzia­łać tyle samo do­bre­go. „W tym sęk cały.”[216] Sta­rych, nie­do­łęż­nych i bo­jaź­li­wych, nie­za­leż­nie od wie­ku i płci, naj­bar­dziej zaj­mo­wa­ły cho­ro­by, na­głe wy­pad­ki i zgo­ny; ży­cie wy­da­wa­ło im się peł­ne nie­bez­pie­czeństw – a jak­że po­wsta­je nie­bez­pie­czeń­stwo, je­śli nie w umy­śle? – i byli zda­nia, że roz­waż­ny czło­wiek wy­bie­rze naj­bez­piecz­niej­sze po­ło­że­nie, to zna­czy ta­kie, w któ­rym dok­tor B.[217] zja­wi się na każ­de we­zwa­nie. Mia­stecz­ko sta­no­wi­ło dla nich do­słow­nie spo­łecz­ność, ligę wza­jem­nej obro­ny i we­dle wszel­kich przy­pusz­czeń nie wy­bra­li­by się oni na ja­go­dy bez ap­tecz­ki. Spro­wa­dza się to do fak­tu, że je­śli czło­wiek żyje, za­wsze ist­nie­je nie­bez­pie­czeń­stwo jego zej­ścia z tego świa­ta, acz­kol­wiek na wstę­pie na­le­ży uznać, że owo nie­bez­pie­czeń­stwo jest pro­por­cjo­nal­nie mniej­sze w wy­pad­ku czło­wie­ka, któ­ry po­zo­sta­je mar­twy za ży­cia. Kto nie ry­zy­ku­je, ten nie je­dzie. Aż wresz­cie wśród go­ści zda­rza­li się rów­nież sa­mo­zwań­czy re­for­ma­to­rzy[218], naj­więk­si nu­dzia­rze ze wszyst­kich, któ­rych zda­niem po wsze cza­sy będę śpie­wał:

Oto dom, któ­ry zbu­do­wa­łem ja;
Oto czło­wiek, co miesz­ka w domu, któ­ry zbu­do­wa­łem ja;

lecz nie wie­dzie­li, jak brzmi trze­cia li­nij­ka:

A oto lu­dzie, któ­rzy drę­czą czło­wie­ka,
Co miesz­ka w domu, któ­ry zbu­do­wa­łem ja.[219]

Nie ba­łem się błot­nia­ków, ra­bu­siów kur[220], al­bo­wiem nie ho­do­wa­łem kur­cząt, ba­łem się ra­czej ra­bu­siów ludz­kich.

Mie­wa­łem wsze­la­ko go­ści bar­dziej pod­no­szą­cych na du­chu ani­że­li ci ostat­ni. Od­wie­dza­ły mnie dzie­ci po­wra­ca­ją­ce z wy­pra­wy na ja­go­dy, ro­bot­ni­cy ko­le­jo­wi, któ­rzy w czy­stych ko­szu­lach wy­bra­li się na spa­cer w nie­dziel­ny po­ra­nek, ry­ba­cy i my­śli­wi, po­eci i fi­lo­zo­fo­wie, czy­li krót­ko mó­wiąc, uczci­wi piel­grzy­mi wszel­kie­go ro­dza­ju – na­praw­dę po­zo­sta­wia­li mia­stecz­ko za sobą, aby w le­sie za­ży­wać swo­bo­dy. Go­tów by­łem ich po­wi­tać: „Wi­taj­cie, An­gli­cy! Wi­taj­cie, An­gli­cy!”[221], al­bo­wiem czu­łem po­ro­zu­mie­nie z tym ga­tun­kiem lu­dzi.


Date: 2016-01-14; view: 555


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 16 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 18 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.007 sec.)