Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 15 page

Se­re­na­dy śpie­wał mi tak­że pu­chacz. Słu­cha­jąc go z bli­ska moż­na dojść do wnio­sku, że wy­da­je naj­bar­dziej me­lan­cho­lij­ny dźwięk w Na­tu­rze, jak gdy­by chciał w ten spo­sób uwiecz­nić w swym re­fre­nie ste­reo­typ ję­ków umie­ra­ją­cej isto­ty ludz­kiej, ja­kichś bied­nych, sła­bych śmier­tel­nych szcząt­ków, któ­re utra­ciw­szy na­dzie­ję, wy­jąc niby zwie­rzę, choć łka­nia ich są ludz­kie, wkra­cza­ją w ciem­ną do­li­nę[170], tym strasz­niej­szą, że roz­le­ga się w niej jak­by me­lo­dyj­ne bul­go­ta­nie – przy­ła­pu­ję się na tym, że usi­łu­jąc je na­śla­do­wać za­czy­nam od li­ter „gl” – wy­ra­ża­ją­ce stan umy­słu, co osią­gnął sta­dium ga­la­re­to­wa­to-sple­śnia­łe, al­bo­wiem wszel­ka zdro­wa i od­waż­na myśl zo­sta­ła ob­ję­ta gan­gre­ną. Przy­po­mi­na­ło to wy­cie upio­rów, lu­dzi nie­do­ro­zwi­nię­tych i obłą­ka­nych. Lecz na­gle z da­le­kich la­sów do­la­tu­je od­po­wiedź, któ­rej ton zdą­żył na­brać me­lo­dyj­no­ści: „Hu, hu, hu, hu­rer-hu”; i za­iste na­su­wał głów­nie miłe sko­ja­rze­nia, czy słu­cha­ło się go dniem, czy nocą, w le­cie czy w zi­mie.

Cie­szę się, że ist­nie­ją sowy. Niech so­bie po­hu­ku­ją dla lu­dzi w idio­tycz­ny i ma­niac­ki spo­sób. Jest to dźwięk cu­dow­nie współ­gra­ją­cy z mo­cza­ra­mi i la­sa­mi o zmierz­chu, za dnia nie miał­by tego sa­me­go wy­ra­zu – przy­wo­dzi na myśl bez­miar pier­wot­nej na­tu­ry, do któ­rej lu­dzie się nie przy­zna­ją. Są to sym­bo­le cał­ko­wi­te­go mro­ku i nie­przy­jem­nych my­śli, któ­re na­wie­dza­ją każ­de­go. Przez cały dzień słoń­ce świe­ci­ło na po­wierzch­nię dzi­kich mo­cza­rów, gdzie ro­śnie je­dy­ny czar­ny świerk po­kry­ty po­ro­sta­mi usnea – ko­łu­ją nad nim małe ja­strzę­bie, si­ko­ra szcze­bio­cze po­śród zi­mo­zie­lo­nych ro­ślin, ku­ro­pa­twa i kró­lik przy­cza­iły się sku­lo­ne; te­raz jed­nak bu­dzi się bar­dziej mrocz­na i od­po­wied­nia pora, a wraz z nią inny ga­tu­nek stwo­rzeń, któ­re od­da­dzą isto­tę tam­tej­szej Na­tu­ry.

Póź­nym wie­czo­rem do­cho­dził mnie z od­da­li tur­kot fur­go­nów na mo­stach – dźwięk, któ­ry niósł się w nocy naj­da­lej ze wszyst­kich – uja­da­nie psów, a nie­kie­dy znów mu­cze­nie ja­kiejś nie­po­cie­szo­nej kro­wy w da­le­kiej obo­rze. Tym­cza­sem staw roz­brzmie­wał wko­ło kum­ka­niem wiel­kich żab, śmia­ły­mi od­gło­sa­mi hu­la­nek daw­nych opo­jów i bie­siad­ni­ków, któ­rzy na­dal nie oka­zu­jąc skru­chy usi­ło­wa­li od­śpie­wać ka­non w tym swo­im je­zio­rze styk­so­wym – je­śli nim­fy w Wal­de­nie wy­ba­czą mi to po­rów­na­nie, al­bo­wiem wpraw­dzie nie ma w nim wo­do­ro­stów, lecz są żaby – i któ­rzy z ocho­tą na­dal pie­lę­gno­wa­li­by swo­je we­so­łe oby­cza­je przy daw­nych sto­łach bie­siad­nych, cho­ciaż ich gło­sy już ochry­pły i po­brzmie­wa­ją w nich tony po­waż­ne i po­nu­re, kpią­ce z ucie­chy, a wino stra­ci­ło smak i sta­ło się je­dy­nie na­pit­kiem do roz­dy­ma­nia ich wy­dat­nych brzu­chów, już ni­g­dy za­tem nie uto­pią w słod­kim odu­rze­niu wspo­mnień z prze­szło­ści, mogą się je­dy­nie upić, prze­siąk­nąć al­ko­ho­lem i do­stać wzdę­cia. Je­go­mość naj­bar­dziej po­dob­ny do rad­ne­go miej­skie­go, z bro­dą opar­tą o liść lu­cer­ny, któ­ra słu­ży za ser­wet­ki dla jego śli­nią­cych się kom­pa­nów, pod moim pół­noc­nym brze­giem łyka haust nie­gdyś wzgar­dzo­nej wody i z okrzy­kiem: „trrr-u-nek, trrr-u-nek, trrr-u-nek!” po­da­je da­lej kie­lich; a z od­le­głej za­tocz­ki do­la­tu­je po wo­dzie to samo ha­sło, al­bo­wiem tam inny je­go­mość, dru­gi co do star­szeń­stwa i ob­wo­du pasa, tak­że po­łknął już, co na­le­ży;[171] gdy zaś wszy­scy do­oko­ła sta­wu do­peł­nią już tego ry­tu­ału, mistrz ce­re­mo­nii wy­krzy­ku­je z za­do­wo­le­niem: „trrr-u-nek!”, co po­wta­rza każ­dy po ko­lei – po­mył­ki wy­klu­czo­ne – aż do je­go­mo­ści z naj­mniej roz­dę­tym, nie­szczel­nym i sfla­cza­łym brzu­chem; po­tem kie­lich za­czy­na krą­żyć od nowa i znów od nowa, do­pó­ki słoń­ce nie roz­pro­szy po­ran­nej mgły, i tyl­ko pa­triar­cha nie zna­lazł się pod sta­wem[172], lecz na­dal po­krzy­ku­je nada­rem­nie od cza­su do cza­su „tru­nek” i cze­ka na od­po­wiedź.



Nie je­stem pe­wien, czy ze swo­jej po­lan­ki sły­sza­łem kie­dyś pia­nie ko­gu­ta, są­dzi­łem ato­li, że może war­to by było trzy­mać ko­gu­ci­ka po pro­stu ze wzglę­du na jego mu­zy­kal­ność – jako pta­ka śpie­wa­ją­ce­go. Głos tego nie­gdyś dzi­ko ży­ją­ce­go in­dyj­skie­go ba­żan­ta na­le­ży bez­sprzecz­nie do naj­zna­ko­mit­szych, i gdy­by moż­na było na­tu­ra­li­zo­wać te pta­ki, a nie oswa­jać, śpiew ich stał­by się nie­ba­wem naj­słyn­niej­szym dźwię­kiem w na­szych la­sach, nie­zrów­na­nym na tle krzy­ku gęsi i po­hu­ki­wa­nia sowy; do tego wy­ob­raź­my so­bie gda­ka­nie kur w prze­rwach, w któ­rych by mil­kły trąb­ki ich pa­nów! Nic dziw­ne­go, że czło­wiek włą­czył lego pta­ka do gro­mad­ki ptac­twa do­mo­we­go – że nie wspo­mnę o in­nych ko­rzy­ściach: jaj­kach i pie­czo­nych ud­kach. Po­my­śl­cie – spa­ce­ro­wać po le­sie w zi­mo­wy po­ra­nek, po ro­dzi­mym le­sie tych pta­ków, w któ­rym jest ich tak wiel­ka ob­fi­tość, i słu­chać pia­nia dzi­kich ko­gu­ci­ków na drze­wach, pia­nia nio­są­ce­go się czy­stym, prze­ni­kli­wym gło­sem przez całe mile po roz­brzmie­wa­ją­cej dźwię­ka­mi zie­mi, za­głu­sza­ją­ce­go słab­sze gło­sy in­nych pta­ków. Taki spa­cer po­sta­wił­by w po­go­to­wiu na­ro­dy. Któż by nie wstał wcze­śnie i nie zry­wał się co­raz to wcze­śniej w ko­lej­ne po­ran­ki ży­cia, aż stał­by się nie­wy­mow­nie zdro­wy, bo­ga­ty i mą­dry?[173] Ów śpiew cu­dzo­ziem­skie­go pta­ka opie­wa­ją po­eci wszyst­kich na­ro­dów wraz z pie­śnia­mi swo­ich ro­dzi­mych śpie­wa­ków. Od­waż­ne­mu Ko­gu­to­wi sprzy­ja­ją wszyst­kie kli­ma­ty. Jest na­wet w więk­szym stop­niu tu­byl­cem ani­że­li miesz­kań­cy da­ne­go kra­ju. Za­wsze cie­szy się do­brym zdro­wiem, płu­ca ma krzep­kie, ni­g­dy nie upa­da na du­chu. Jego głos bu­dzi na­wet ma­ry­na­rza na Atlan­ty­ku czy Pa­cy­fi­ku[174], acz­kol­wiek mnie ten prze­szy­wa­ją­cy ton ni­g­dy nie wy­rwał z drzem­ki. Nie trzy­ma­łem ani psa, ani kota, ani kro­wy, ani świ­ni, ani kur, moż­na by za­tem rzec, że w moim domu bra­ko­wa­ło do­mo­wych od­gło­sów – nie sły­chać było po­krze­pia­ją­cych mla­śnięć ma­sel­ni­cy, tur­ko­tu ko­ło­wrot­ka, na­wet czaj­nik nie śpie­wał, nie mru­czał dzba­nek, nie pła­ka­ły dzie­ci. Sta­ro­świec­ki męż­czy­zna po­stra­dał­by od tego zmy­sły albo by umarł z nudy. Na­wet szczu­ry nie chro­bo­ta­ły w ścia­nach, al­bo­wiem pa­dły z gło­du czy ra­czej nic nie zwa­bi­ło ich do środ­ka – je­dy­nie wie­wiór­ki ska­ka­ły po da­chu i pod­ło­dze, je­dy­nie ko­zo­dój ha­ła­so­wał na ka­le­ni­cy, sój­ka po­krzy­ki­wa­ła pod oknem, za­jąc czy świ­stak chro­bo­tał pod do­mem, sowa usza­ta czy pu­chacz po­hu­ki­wa­ły za do­mem, sta­do dzi­kich gęsi i śmie­ją­cy się nur plu­ska­ły się w sta­wie, w nocy zaś po­szcze­ki­wał lis. Ni­g­dy mo­jej po­lan­ki nie od­wie­dzi­ły na­wet skow­ro­nek ani ka­cyk – owe de­li­kat­ne pta­ki śpie­wa­ją­ce na plan­ta­cjach. Na po­dwó­rzu nie pia­ły ko­gu­ty ani nie gda­ka­ły kury. Nie było po­dwó­rza! – je­dy­nie nie gro­dzo­na Na­tu­ra pod­cho­dzi­ła pod same pa­ra­pe­ty okien. Się­gał do nich mło­dy za­gaj­nik, do piw­ni­cy wdzie­ra­ły się dzi­kie su­ma­ki i krze­wy je­żyn, krzep­kie so­sny smo­ło­we ocie­ra­ły się o sza­lu­nek i skrzy­pia­ły po­szu­ku­jąc miej­sca, wra­sta­jąc ko­rze­nia­mi aż pod sam dom. Za­miast ku­bła na wę­giel czy okien­ni­cy ze­rwa­nej przez za­wie­ru­chę za do­mem le­ża­ła prze­zna­czo­na na opał so­sna, któ­ra się zła­ma­ła albo wy­rwa­ło ją z ko­rze­nia­mi. Za­miast bra­ku­ją­cej ścież­ki, któ­ra by pro­wa­dzi­ła w Wiel­ką Śnie­ży­cę do furt­ki na po­dwó­rzu przed do­mem – nie było furt­ki, nie było po­dwó­rza – żad­na inna ścież­ka nie wio­dła w cy­wi­li­zo­wa­ny świat!

[138] Pierw­sze zda­nie tego aka­pi­tu wy­ni­ka z tre­ści po­przed­nie­go roz­dzia­łu. W ten spo­sób Tho­re­au łą­czył po­zor­nie nie zwią­za­ne ze sobą roz­dzia­ły książ­ki. Istot­ne jest rów­nież to, że dźwię­ki opi­sa­ne w tym roz­dzia­le wy­stę­pu­ją w po­rząd­ku chro­no­lo­gicz­nym, tzn. Tho­re­au za­czy­na od po­ran­nych i przez po­po­łu­dnio­we, wie­czor­ne i noc­ne do­cho­dzi znów do po­ran­nych. W ten spo­sób roz­dział sta­no­wi stresz­cze­nie dnia, po­dob­nie jak cała książ­ka stresz­cze­nie roku. Roz­dział ten koń­czy się mo­ty­wem od­no­wy – od­no­wy świ­tu, po­dob­nie jak cała książ­ka od­no­wy wio­sny.


 


[139] Ku­ku­ry­dza na­le­ży do naj­szyb­ciej ro­sną­cych wa­rzyw.

[140] Na­zwy dni ty­go­dnia w ję­zy­ku an­giel­skim po­cho­dzą od imion bo­gów po­gań­skich, np. od Tho­ra (jed­ne­go z głów­nych bo­gów mi­to­lo­gii skan­dy­naw­skiej), od Wo­da­na (z mi­to­lo­gii za­chod­nio­ger­mań­skiej z od­po­wied­ni­kiem Wo­den w an­glo­sa­skiej).

[141] Ple­mię In­dian Puri za­miesz­ki­wa­ło wschod­nie te­re­ny dzi­siej­szej Bra­zy­lii.

[142] Ida Pfe­if­fer, A Lady’s Voy­age Ro­und the World, Nowy Jork 1852.

[143] Jak wy­ka­za­ły ba­da­nia nad tek­stem, frag­ment zda­nia o nor­ce zo­stał przez Tho­re­au do­da­ny póź­niej, po wy­pro­wa­dze­niu się znad Wal­de­nu, kie­dy to au­tor już za­po­mniał, że z jego cha­ty nie wi­dać było mo­kra­dła.

[144] El­le­ry Chan­ning, Wal­den Spring, z tomu The Wo­od­man and Other Po­ems. Prze­ło­żył Piotr Som­mer.

[145] „Pójdź­cie do mnie wszy­scy, któ­rzy je­ste­ście spra­co­wa­ni i ob­cią­że­ni, a ja wam dam uko­je­nie.” Nowy Te­sta­ment, Ewan­ge­lia św. Ma­te­usza 11,28.

[146] Zeus był mię­dzy in­ny­mi pa­nem nie­ba, świa­tła i pio­ru­nów.

[147] Moż­na zna­leźć wie­le pa­ra­le­li mię­dzy tym frag­men­tem a ustę­pem ze Sta­re­go Te­sta­men­tu, z Księ­gi Joba 39, 19-25.

Czy ty da­jesz ko­nio­wi siłę,

odzie­wasz jego kark w grzy­wę?

Czy ka­żesz mu pod­ska­ki­wać jak

sza­rań­cza?

Jego dum­ne rże­nie sie­je po­strach.

Drze ko­py­ta­mi zie­mię, dum­ny

ze swej siły, wy­bie­ga na spo­tka­nie zbroj­nych.

Drwi z trwo­gi i nie lęka się, i nie ustę­pu­je przed mie­czem.

Na nim chrzę­ści koł­czan, błysz­czy oszczep i dzi­da.

Wśród zgieł­ku i ha­ła­su po­chła­nia

prze­strzeń

i na głos trą­by nie ustoi spo­koj­nie.

Ile­kroć za­brzmi trą­ba, za­rży: Iha!

i z da­le­ka wy­czu­wa bi­twę,

grom­ki głos do­wód­ców i okrzyk

wo­jen­ny.

[148] Od­nie­sie­nie do sa­ty­ry Na­tha­nie­la Haw­thor­ne’a The Ce­le­stial Ra­il­ro­ad (Nie­biań­ski po­ciąg).

[149] Po­nu­re Mo­cza­ry (Di­smal Swamp) – pod­mo­kłe te­re­ny w po­łu­dnio­wo-wschod­niej Wir­gi­nii i pół­noc­no-wschod­niej Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej.

[150] Mowa o jed­nej z trzech grec­kich bo­giń losu i prze­zna­cze­nia. Atro­pos (Nie­od­wra­cal­na) prze­ci­na­ła nić ludz­kie­go losu, któ­rą przę­dły Klo­to (Prząd­ka) i La­che­zis (Ob­da­rza­ją­ca).

[151] W bi­twie tej, ro­ze­gra­nej w pół­noc­nym Mek­sy­ku pod­czas Woj­ny Mek­sy­kań­skiej w 1847 r., woj­ska ame­ry­kań­skie po­wstrzy­ma­ły groź­ny atak prze­ciw­ni­ków. Tho­re­au wy­stę­po­wał prze­ciw­ko tej woj­nie, jego zda­niem bo­wiem mia­ła ona na celu zdo­by­cie no­wych te­re­nów, na któ­rych wpro­wa­dzo­no by nie­wol­nic­two. Pi­sze o tym w ese­ju Oby­wa­tel­skie nie­po­słu­szeń­stwo.

[152] W Le Mémo­rial de Sa­in­te-Hélène, pa­mięt­ni­kach, któ­re uka­za­ły się w 1823-24 r., mar­kiz Las Ca­ses, wier­ny to­wa­rzysz Na­po­le­ona i re­dak­tor tek­stu, wy­ja­śnia, że „przez od­wa­gę, na jaką moż­na się zdo­być o dru­giej nad ra­nem” (Tho­re­au myl­nie za­pa­mię­tał „o trze­ciej”), Na­po­le­on ro­zu­miał od­wa­gę od­czu­wa­ną do­raź­nie, zryw, w prze­ci­wień­stwie do od­wa­gi ma­ją­cej głęb­sze pod­sta­wy.

[153] Wiel­ka Śnie­ży­ca na­wie­dzi­ła część wschod­nie­go wy­brze­ża Ame­ry­ki w 1717 r. Opi­sał ją szcze­gó­ło­wo Cot­ton Ma­ther. Patrz też: Ogrze­wa­nie domu, przyp. 18, i Po­przed­ni miesz­kań­cy… przyp. 18.

[154] Od­nie­sie­nie do dwóch wier­szy Ro­ber­ta Burn­sa To a Mo­use (Do my­szy) i To a Mo­un­ta­in Da­isy (Do gór­skiej sto­krot­ki).

[155] Dłu­gie Na­brze­że (Long Wharf) – głów­ne na­brze­że roz­ła­dun­ko­we w por­cie bo­stoń­skim. Je­zio­ro Cham­pla­in po­ło­żo­ne jest na gra­ni­cy sta­nów Nowy Jork i Ver­mont.

[156] Z li­ści pal­mo­wych wy­ra­bia­no wów­czas ka­pe­lu­sze na lato.

[157] Z łu­pin orze­chów ko­ko­so­wych wy­ra­bia­no wszel­kie­go ro­dza­ju maty.

[158] Tho­re­au czę­sto by­wał w la­sach Ma­ine, gdzie za­ob­ser­wo­wał to nisz­czy­ciel­skie dzia­ła­nie wez­bra­nych wio­sną po­to­ków.

[159] Grand Banks – wiel­kie ło­wi­ska na po­łu­dnio­wy wschód od No­wej Fun­dlan­dii.

[160] W dzien­ni­ku Emer­so­na znaj­du­je się no­tat­ka wska­zu­ją­ca na to, że Tho­re­au miał na my­śli au­ten­tycz­ną oso­bę, kup­ca na­zwi­skiem De­acon Park­man (Jo­ur­nal, V, 36-37).

[161] Tho­re­au naj­praw­do­po­dob­niej robi tu alu­zję do po­dzia­łu sto­so­wa­ne­go w mod­nej rów­nież wów­czas grze „Dwa­dzie­ścia py­tań”.

[162] Rów­ni­ną Hisz­pań­ską (Spa­nish Main) na­zy­wa­no pier­wot­nie pół­noc­ne wy­brze­że Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej od Prze­smy­ku Pa­nam­skie­go do uj­ścia Ori­no­ko, po­tem zaś na­zy­wa­no tak Mo­rze Ka­ra­ib­skie, szcze­gól­nie stre­fę przy pół­noc­nym wy­brze­żu Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, na pa­miąt­kę rej­sów hisz­pań­skiej flo­ty han­dlo­wej mię­dzy pół­ku­lą za­chod­nią a wschod­nią.

[163] John Mil­ton, Raj utra­co­ny, I, 293-294.

[164] „Mój bo­wiem jest wszel­ki zwierz le­śny, /Ty­sią­ce zwie­rząt na gó­rach.” Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Psal­mów 50, 10.

[165] „Góry pod­ska­ki­wa­ły jak ba­ra­ny, /Pa­gór­ki jak ja­gnię­ta.” Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Psal­mów 114, 4.

[166] Wiersz Tho­re­au. Prze­ło­żył Piotr Som­mer.

[167] Tho­re­au za­po­ży­czył praw­do­po­dob­nie tę ono­ma­to­pe­ję z ła­ciń­skie­go ulu­lo – wyć, la­men­to­wać. Ulu­la to rów­nież ła­ciń­ska na­zwa ga­tun­ku sowy.

[168] Tho­re­au praw­do­po­dob­nie od­no­si się tu do wer­su ze sztu­ki Bena Jon­so­na Ma­sque of Qu­eens, II, 317-318: „Wo­ła­my do cię: hu!”

[169] Od­nie­sie­nie do 686 wer­su z ele­gii Geof­freya Chau­ce­ra The Book of Du­chess: „O, ja nie­szczę­sna, po co się uro­dzi­łam!”

[170] Od­nie­sie­nie do Bo­skiej ko­me­dii Dan­te­go, cz. I Pie­kło, pieśń III, 1, 9: „Ty, któ­ry wcho­dzisz, że­gnaj się z na­dzie­ją…” Prze­ło­żył Edward Po­rę­bo­wicz.

[171] Zgod­nie z daw­nym zwy­cza­jem na kie­li­chu za­zna­cza­no od we­wnątrz, ile ma wy­pić każ­dy z uczest­ni­ków bie­sia­dy.

[172] Tho­re­au ma na my­śli „pod sto­łem”.

[173] Od­nie­sie­nie do an­giel­skie­go po­wie­dze­nia, któ­re­go au­to­rem jest Ben­ja­min Fran­klin, od­po­wied­ni­ka pol­skie­go: „Kto rano wsta­je, temu Pan Bóg daje.”

[174] Ka­pi­ta­no­wie z Cape Cod mie­li zwy­czaj za­bie­rać na stat­ki wie­lo­ryb­ni­cze ko­jec z ku­ra­mi.

SAMOTNOŚĆ

Ja­kiż za­chwy­ca­ją­cy to wie­czór, któ­re­go roz­kosz całe cia­ło wchła­nia każ­dym swym po­rem niby jed­nym zmy­słem. Prze­cha­dzam się po­śród Na­tu­ry ma­jąc prze­dziw­ne uczu­cie wol­no­ści – je­stem Jej cząst­ką. Idąc ka­mie­ni­stym brze­giem sta­wu tyl­ko w ko­szu­li, acz­kol­wiek jest chłod­no, po­chmur­no i wietrz­nie, nie do­strze­gam ni­cze­go szcze­gól­ne­go, co by przy­ku­ło moją uwa­gę – sto­pi­łem się z ży­wio­ła­mi. Duże żaby dmą w trą­by, aby ob­wie­ścić swe wkro­cze­nie w noc, wiatr szem­rze nad wodą nio­sąc śpiew ko­zo­do­ja. Po­ro­zu­mie­nie, ja­kie od­czu­wam z drżą­cy­mi li­ść­mi ol­chy i to­po­li, nie­mal za­pie­ra mi dech, ato­li spo­kój mój – po­dob­nie jak sta­wu – nie zo­stał zmą­co­ny, je­dy­nie za­fa­lo­wał. Owe de­li­kat­ne fal­ki, któ­ry­mi wie­czor­ny wiatr po­marsz­czył staw, ni­czym nie przy­po­mi­na­ją fal sztor­mo­wych, po­dob­nie jak nie przy­po­mi­na­ła­by ich ta­fla gład­ka niby lu­stro. Mimo że za­pa­no­wa­ły już ciem­no­ści, wiatr gra­su­je i hu­czy po le­sie, fale biją o brzeg, ja­kieś stwo­rze­nia ko­ły­szą śpie­wem do snu po­zo­sta­łą część Na­tu­ry. Ni­g­dy cała nie za­ży­wa od­po­czyn­ku. Czu­wa­ją naj­dzik­sze zwie­rzę­ta i po­lu­ją na żer; lis, skunks i kró­lik bu­szu­ją bez stra­chu po po­lach i la­sach. Są straż­ni­ka­mi Na­tu­ry, łącz­ni­ka­mi po­szcze­gól­nych dni ak­tyw­ne­go ży­cia.

Gdy po­wra­cam do domu, za­sta­ję śla­dy go­ści, któ­rzy pod moją nie­obec­ność zo­sta­wi­li wi­zy­tów­ki: czy to bu­kiet kwia­tów, czy to wie­niec z jo­dły, czy imię wy­pi­sa­ne ołów­kiem na żół­tym li­ściu orze­cha wło­skie­go, czy dre­wien­ko. Ci, któ­rzy rzad­ko cho­dzą po le­sie, chwy­ta­ją w rękę ja­kąś jego cząst­kę, aby ba­wić się nią po dro­dze, po­tem zaś albo spe­cjal­nie, albo przy­pad­kiem zo­sta­wia­ją ją u mnie. Ktoś odarł z kory wierz­bo­wą wit­kę, zwi­nął ją w pier­ścień i po­rzu­cił na moim sto­le. Za­wsze po­zna­wa­łem, czy pod moją nie­obec­ność ktoś za­wi­tał – a to po zgnie­cio­nych ga­łąz­kach bądź tra­wie, a to po śla­dach stóp; płeć, wiek lub ga­tu­nek go­ści roz­po­zna­wa­łem na ogół po ja­kimś dro­bia­zgu: po upusz­czo­nym gdzieś kwiat­ku, po wiąz­ce tra­wy ze­rwa­nej i po­rzu­co­nej na­wet hen na to­rach ko­le­jo­wych od­le­głych o pół mili lub też po snu­ją­cym się za­pa­chu cy­ga­ra czy faj­ki. Po­wiem wię­cej, woń dymu faj­ko­we­go czę­sto po­wia­da­mia mnie, że od­le­głym o sześć­dzie­siąt prę­tów go­ściń­cem wę­dru­je po­dróż­ny.

Za­zwy­czaj mamy do­ko­ła sie­bie dość prze­strze­ni. Nasz ho­ry­zont ni­g­dy się nie za­cie­śnia wo­kół na­szych łok­ci. Gę­sty las nie pod­cho­dzi aż pod na­sze drzwi, staw po­dob­nie – za­wsze bo­wiem mamy do­ko­ła sie­bie po­la­nę, zna­jo­mą, wy­dep­ta­ną przez nas sa­mych, w taki czy inny spo­sób do­sto­so­wa­ną czy ogro­dzo­ną, ode­bra­ną Na­tu­rze. Dla­cze­goż lu­dzie po­zo­sta­wi­li do mo­je­go użyt­ku ten ogrom­ny te­ren, ob­wód kil­ku mil kwa­dra­to­wych nie uczęsz­cza­ne­go lasu? Od naj­bliż­sze­go są­sia­da dzie­li mnie mila, w oko­li­cy nie wi­dać ani jed­ne­go do­mo­stwa, chy­ba że ze szczy­tów pa­gór­ków, któ­re to same od­le­głe są od mo­je­go domu o pół mili. Ho­ry­zont mój two­rzą lasy i w jego krę­gu po­zo­sta­ję zu­peł­nie sam; z jed­nej stro­ny mam od­le­gły wi­dok to­rów ko­le­jo­wych pod­cho­dzą­cych pod sam staw, z dru­giej płot bie­gną­cy wzdłuż le­śnej dro­gi. Nie­mniej jed­nak oko­li­ca, w któ­rej żyję, przy­po­mi­na na ogół ta­kie pust­ko­wie, ja­kim jest pre­ria. W rów­nym stop­niu to Azja czy Afry­ka co Nowa An­glia. Mam jak gdy­by wła­sne słoń­ce, księ­życ i gwiaz­dy, mam swój wła­sny mały świat. W nocy po­dróż­ni nie mi­ja­li mo­je­go domu ani nie pu­ka­li do drzwi czę­ściej, niż gdy­bym był pierw­szym czy ostat­nim czło­wie­kiem, chy­ba że wio­sną, kie­dy to od cza­su do cza­su przy­cho­dził ktoś z mia­stecz­ka ło­wić mię­tu­sy – oczy­wi­ście więk­szych po­ło­wów do­ko­ny­wał w Wal­de­nie wła­snej na­tu­ry, a na ha­czyk na­dzie­wał przy­nę­tę z ciem­no­ści – nie­ba­wem jed­nak się wy­co­fy­wał po­wra­ca­jąc do domu za­zwy­czaj z lek­kim ko­szem, aby zo­sta­wić „mnie i mro­kom świat cały do­oko­ła”[175]; czar­ne­go ją­dra ciem­no­ści czło­wiek ni­g­dy nie spro­fa­no­wał swo­ją obec­no­ścią. My­ślę, że lu­dzie na­dal się boją ciem­no­ści, cho­ciaż po­wie­szo­no już wszyst­kie cza­row­ni­ce i wkro­czy­ło chrze­ści­jań­stwo w bla­sku świec.

Wsze­la­ko wiem z do­świad­cze­nia, że naj­mil­sze i naj­ser­decz­niej­sze, naj­bar­dziej nie­win­ne i za­chę­ca­ją­ce to­wa­rzy­stwo moż­na zna­leźć w każ­dym two­rze Na­tu­ry; znaj­dzie je nie­szczę­sny mi­zan­trop i naj­więk­szy me­lan­cho­lik. W naj­czar­niej­szą me­lan­cho­lię nie po­pad­nie ten, kto żyje po­śród Na­tu­ry, al­bo­wiem znaj­du­je w niej spo­kój dla swo­ich zmy­słów. Jesz­cze się nie zda­rzy­ła taka bu­rza, któ­ra by dla zdro­we­go, nie­win­ne­go ucha nie była eol­ską mu­zy­ką[176]. Nic nie zdo­ła wtrą­cić pro­sto­dusz­ne­go i dziel­ne­go czło­wie­ka w ot­chłań po­spo­li­te­go smut­ku. Cie­sząc się przy­jaź­nią pór roku ufam, że ży­cie ni­g­dy nie sta­nie się dla mnie cię­ża­rem. Drob­ny deszcz, któ­ry skra­pia dziś moją fa­so­lę i nie po­zwa­la mi wyjść z domu, nie jest po­nu­ry i me­lan­cho­lij­ny, mnie bo­wiem rów­nież do­brze robi. Wpraw­dzie prze­szka­dza mi oko­py­wać fa­so­lę, lecz jest o wie­le bar­dziej po­ży­tecz­ny ani­że­li to moje oko­py­wa­nie. Gdy­by pa­dał tak dłu­go, że na­sio­na w zie­mi za­czę­ły­by gnić, a na ni­zi­nach nisz­cza­ły­by kar­to­fle, to i tak był­by po­ży­tecz­ny dla tra­wy ro­sną­cej na wy­ży­nach, a bę­dąc po­ży­tecz­ny dla tra­wy, przed­sta­wiał­by rów­nież war­tość dla mnie. Cza­sa­mi, gdy po­rów­nu­ję się z in­ny­mi ludź­mi, wy­da­je mi się, że je­stem bar­dziej ani­że­li oni fa­wo­ry­zo­wa­ny przez bo­gów – poza wszel­ki­mi bez­lud­ny­mi oko­li­ca­mi, o któ­rych mi wia­do­mo – jak gdy­bym otrzy­my­wał z ich rąk po­rę­cze­nie i za­pew­nie­nie nie dane moim ziom­kom, jak gdy­bym miał spe­cjal­ną ochro­nę i prze­wod­ni­ka. Nie po­chle­biam so­bie, lecz – je­że­li to moż­li­we – oni schle­bia­ją mnie. Ni­g­dy nie czu­łem się sa­mot­ny ani w naj­mniej­szym stop­niu zgnę­bio­ny przez uczu­cie sa­mot­no­ści, prócz jed­ne­go razu, a było to kil­ka ty­go­dni po moim spro­wa­dze­niu się do lasu; wów­czas ogar­nę­ły mnie na go­dzi­nę wąt­pli­wo­ści, czy aby za­cho­wać po­go­dę i zdro­wie, nie po­wi­nie­nem ko­niecz­nie żyć w bli­skim są­siedz­twie czło­wie­ka. Nie­przy­jem­nie czu­łem się sam. Za­ra­zem jed­nak mia­łem świa­do­mość, że po­pa­da­nie w taki na­strój to lek­kie sza­leń­stwo, i prze­wi­dy­wa­łem szyb­ka się z nie­go wy­do­być. Pa­dał drob­ny deszcz, a ja, za­ję­ty swo­imi my­śla­mi, na­gle zda­łem so­bie spra­wę, że wszak w sa­mej Na­tu­rze znaj­du­ję prze­mi­łe i do­bro­czyn­ne to­wa­rzy­stwo – w głu­chym ka­pa­niu kro­pel, w każ­dym dźwię­ku i wi­do­ku wo­kół domu – bez­gra­nicz­ną, nie­wy­tłu­ma­czal­ną życz­li­wość, któ­ra nie­spo­dzia­nie za­czę­ła mnie po­krze­piać niby at­mos­fe­ra, aż ko­rzy­ści, ja­kie we­dług swo­ich wy­obra­żeń mógł­bym czer­pać z to­wa­rzy­stwa czło­wie­ka, sta­ły się nie­istot­ne i od tego cza­su ni­g­dy nie po­wró­ci­łem do nich my­ślą. Każ­da igieł­ka so­sny wzbie­ra­ła i na­brzmie­wa­ła sym­pa­tią i oka­zy­wa­ła mi przy­jaźń. Tak wy­raź­nie uświa­do­mi­łem so­bie, że ota­cza mnie coś po­krew­ne­go, że ist­nie­je to na­wet w sce­nach, któ­re przy­wy­kli­śmy na­zy­wać gwał­tow­ny­mi i strasz­ny­mi, że naj­bliż­sze wię­zy krwi i czło­wie­czeń­stwa nie łą­czą mnie z żad­ną oso­bą ani miesz­kań­cem mia­stecz­ka, iż po­my­śla­łem: ni­g­dzie i ni­g­dy nie będę się już czuł obco.

Nie­wcze­sny la­ment tra­wi ża­łob­ni­ków;
Po­li­czo­ne ich dni w kra­inie ży­wych,
Pięk­na cór­ko To­ska­ra.[177]

Naj­przy­jem­niej­sze swo­je go­dzi­ny spę­dza­łem pod­czas dłu­gich wio­sen­nych lub je­sien­nych burz, któ­re nie po­zwa­la­ły mi wy­cho­dzić z domu całe po­po­łu­dnia, a tak­że przed­po­łu­dnia, i ko­iły mnie swo­im nie­prze­rwa­nym grzmie­niem i bęb­nie­niem desz­czu o dach; rów­nież wów­czas gdy wcze­sny zmierzch wkro­czył w dłu­gi wie­czór i wie­le mo­ich my­śli mia­ło czas się uko­rze­nić i roz­wi­nąć. Sko­ro pa­da­ły te wę­dru­ją­ce na pół­noc­ny wschód desz­cze, któ­re pod­da­wa­ły pró­bie domy w mia­stecz­ku, a słu­żą­ce zmu­sza­ły do sta­nia w po­go­to­wiu na pro­gu z wia­dra­mi i ścier­ka­mi do zbie­ra­nia le­ją­cej się stru­mie­nia­mi wody, ja sie­dzia­łem za drzwia­mi swo­je­go ma­łe­go domu, ca­łe­go sto­ją­ce­go otwo­rem, i na­pa­wa­łem się po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa, ja­kie mi da­wał. Pod­czas jed­nej strasz­nej bu­rzy pio­run strze­lił w wy­so­ką so­snę smo­ło­wą po prze­ciw­nej stro­nie sta­wu, ry­jąc w niej od góry do dołu ła­two wi­docz­ny, do­sko­na­le re­gu­lar­ny spi­ral­ny ro­wek, głę­bo­ki na cal czy może wię­cej, a sze­ro­ki na czte­ry, pięć cali, po­dob­ny do ta­kie­go, jaki żło­bi się na la­skach. Pew­ne­go dnia znów tam­tę­dy prze­cho­dzi­łem i zdję­ła mnie gro­za, gdy spoj­rzaw­szy w górę uj­rza­łem owo pięt­no bar­dziej wi­docz­ne ani­że­li kie­dy­kol­wiek, wy­ry­te strasz­li­wym bez­li­to­snym pio­ru­nem, któ­ry strze­lił przed ośmiu laty z nie­szko­dli­we­go nie­ba. Czę­sto lu­dzie tak do mnie mó­wią: „Mu­sisz się tam czuć sa­mot­ny i pew­nie cią­gnie cię do to­wa­rzy­stwa w desz­czo­we i śnież­ne dni, zwłasz­cza wie­czo­rem.” Wów­czas kusi mnie, aby im po­wie­dzieć: Cała ta zie­mia, któ­rą za­miesz­ku­je­my, jest je­dy­nie punk­tem we wszech­świe­cie. Jak da­le­ko od sie­bie, my­śli­cie, by­tu­ją dwaj naj­bar­dziej od­da­le­ni miesz­kań­cy tam­tej gwiaz­dy, któ­rej śred­ni­cy nie spo­sób zmie­rzyć na­szy­mi przy­rzą­da­mi? Dla­cze­go miał­bym się czuć sa­mot­ny? Czyż na­sza pla­ne­ta nie znaj­du­je się na Dro­dze Mlecz­nej? Za­da­li­ście py­ta­nie, któ­re nie wy­da­je mi się naj­waż­niej­sze. Ja­kie­go ro­dza­ju prze­strzeń od­dzie­la­ją­ca czło­wie­ka od jego bra­ci spra­wia, że czu­je się sa­mot­ny? Jak wiem z do­świad­cze­nia, na­wet naj­więk­szy wy­si­łek nóg nie­wie­le przy­bli­ży do sie­bie dwa umy­sły. Naj­bli­żej cze­go miesz­ka­li­by­śmy naj­chęt­niej? Z pew­no­ścią nie w są­siedz­twie zbyt wie­lu lu­dzi, nie w po­bli­żu dwor­ca, pocz­ty, baru, zbo­ru, szko­ły, skle­pu, Be­acon Hill czy Five Po­ints,[178] gdzie lu­dzie naj­czę­ściej się gro­ma­dzą, lecz jak naj­bli­żej nie wy­sy­cha­ją­ce­go źró­dła na­sze­go ży­cia, z któ­re­go – jak nas na­uczy­ło całe na­sze do­świad­cze­nie – ono wła­śnie wy­pły­wa; po­dob­nie jak wierz­ba, któ­ra sto­jąc nad wodą wy­pusz­cza ko­rze­nie w jej kie­run­ku. Dla każ­dej na­tu­ry miej­sce to bę­dzie od­mien­ne, lecz wła­śnie w nim mą­dry czło­wiek wy­ko­pie so­bie piw­ni­cę… Pew­ne­go wie­czo­ru wy­prze­dzi­łem na dro­dze pro­wa­dzą­cej nad Wal­den pew­ne­go miesz­kań­ca na­sze­go mia­stecz­ka, go­nią­ce­go parę by­ków na jar­mark. Zgro­ma­dził to, co się zwie „nie­złym ma­jąt­kiem”, choć ni­g­dy nie wi­dzia­łem tej jego po­sia­dło­ści w peł­nej kra­sie, a te­raz za­dał mi py­ta­nie, jak mo­głem pod­jąć de­cy­zję zre­zy­gno­wa­nia z tylu ży­cio­wych wy­gód. Od­par­łem, że po­nad wszel­ką wąt­pli­wość za­do­wa­la mnie ta­kie ży­cie, i wca­le nie żar­to­wa­łem. Po­sze­dłem spać do domu po­zo­sta­wia­jąc go na dro­dze, któ­rą mu­siał po ciem­ku brnąć przez bło­to do Bri­gh­ton[179] – czy Bri­ght-town[180] – i nie miał wi­do­ków na do­tar­cie tam wcze­śniej ani­że­li ran­kiem.


Date: 2016-01-14; view: 575


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 14 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 16 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)