Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 14 page

Gdy sie­dzę przy oknie dziś w let­nie po­po­łu­dnie, nad moją po­lan­ką szy­bu­ją ja­strzę­bie; gro­ma­da go­łę­bi fru­ną­cych szpar­ko dwój­ka­mi i trój­ka­mi za­sła­nia mi na­gle wi­dok, a po­tem usa­da­wia się wier­cąc na ga­łę­ziach so­sny wej­mut­ki za moim do­mem i roz­po­czy­na gru­cha­nie; ry­bo­łów marsz­czy lu­strza­ną po­wierzch­nię sta­wu i wy­cią­ga rybę; nor­ka wy­my­ka się chył­kiem z mo­kra­dła przed drzwia­mi domu[143] i na brze­gu do­pa­da żabę; tu­rzy­ca ugi­na się pod cię­ża­rem ga­jó­wek prze­my­ka­ją­cych to tu, to tam; przez ostat­nie pół go­dzi­ny do­la­tu­je mnie tur­kot po­cią­gu wy­wo­żą­ce­go po­dróż­nych z Bo­sto­nu, a to za­mie­ra­ją­cy, a to na­ra­sta­ją­cy niby fur­kot skrzy­deł ku­ro­pa­twy. Al­bo­wiem nie ży­łem tak jak ów chło­pak, któ­ry po­dob­no zo­stał od­da­ny na służ­bę do far­me­ra we wschod­niej czę­ści mia­stecz­ka, lecz nie­ba­wem uciekł i wró­cił do domu ob­dar­ty i stę­sk­nio­ny. Ni­g­dy przed­tem nie zda­rzy­ło mu się wi­dzieć ta­kie­go nud­ne­go i po­ło­żo­ne­go na ubo­czu miej­sca; wy­wę­dro­wa­li stam­tąd wszy­scy, ba, na­wet nie sły­chać było gwizd­ka! Wąt­pię, czy te­raz znaj­dzie się w Mas­sa­chu­setts ta­kie miej­sce:

Wieś na­sza, praw­dę mó­wiąc, le­d­wie dzi­siaj punk­tem
Na dro­dze jed­nej z owych szyb­ko­bież­nych strzał, co
Prze­la­tu­jąc ko­ją­cy dźwięk wy­da­ją – Con­cord.[144]

Oko­ło stu prę­tów na po­łu­dnie od mo­je­go domu Ko­lej Fitch­bur­ska do­cho­dzi do sa­me­go sta­wu. Do mia­stecz­ka wę­dru­ję za­zwy­czaj jej na­sy­pem i jak gdy­by łą­czy mnie ona ze spo­łe­czeń­stwem. Ko­le­ja­rze w po­cią­gach to­wa­ro­wych, po­ko­nu­ją­cy cały od­ci­nek tej dro­gi, kła­nia­ją mi się jak sta­re­mu zna­jo­me­mu – mi­ja­ją mnie tak czę­sto, że naj­wy­raź­niej ucho­dzę w ich oczach za ko­le­ja­rza; nim też je­stem. Chęt­nie bym na­pra­wiał tory bie­gną­ce gdzieś po or­bi­cie zie­mi.

Gwizd lo­ko­mo­ty­wy prze­szy­wa moje lasy w le­cie i zi­mie, po­dob­ny do pi­sku ja­strzę­bia fru­ną­ce­go nad po­dwó­rzem go­spo­dar­skim, i po­wia­da­mia mnie, że w ob­ręb mia­stecz­ka przy­by­wa gro­ma­da ru­chli­wych miej­skich kup­ców albo że z prze­ciw­nej stro­ny nad­cią­ga­ją żąd­ni przy­gód wiej­scy han­dla­rze. A gdy się znaj­dą pod jed­nym ho­ry­zon­tem, ich na­wo­ły­wa­nia do zmia­ny toru na prze­ciw­ny roz­le­ga­ją się w ob­rę­bie dwóch miast. Oto, moja wsi, przy­by­wa­ją two­je ar­ty­ku­ły spo­żyw­cze! Oto, wie­śnia­cy, wa­sze ra­cje żyw­no­ścio­we! Bo też nie ma ani jed­ne­go na tyle nie­za­leż­ne­go far­me­ra, aby mógł po­wie­dzieć im „nie”. A tu za­pła­ta za to wszyst­ko! – roz­le­ga się prze­raź­li­wy gwiz­dek wie­śnia­ka; drew­nia­ne bale niby dłu­gie ta­ra­ny zbli­ża­ją się do mu­rów mia­sta dwa­dzie­ścia mil na go­dzi­nę, jak rów­nież krze­sła, któ­rych jest dość, aby wy­star­czy­ło dla wszyst­kich spra­co­wa­nych i ob­cią­żo­nych[145] miesz­kań­ców w ob­rę­bie mu­rów. Z taką to wiel­ką, acz nie­zdar­ną uprzej­mo­ścią wieś po­da­je krze­sło mia­stu. Ogo­ło­co­no wszyst­kie na­le­żą­ce do In­dian wzgó­rza ja­go­do­we, prze­trze­bio­no na uży­tek mia­sta wszyst­kie łąki, na któ­rych ro­sły żu­ra­wi­ny. Wio­zą do mia­sta ba­weł­nę, wy­wo­żą tka­ni­ny; wwo­żą je­dwab, wy­wo­żą weł­nę; wwo­żą książ­ki, lecz wy­wo­żą ro­zum, któ­ry je pło­dzi.



Zie­mia zda­je się miej­scem za­miesz­ka­nym przez god­ne tego ple­mię, gdy spo­ty­kam lo­ko­mo­ty­wę z or­sza­kiem wa­go­nów, mkną­cą niby pla­ne­ta, a wła­ści­wie ko­me­ta; al­bo­wiem ob­ser­wa­tor nie wie, czy ta pręd­kość i ob­ra­ny kie­ru­nek po­zwo­lą jej kie­dy­kol­wiek wró­cić do na­sze­go sys­te­mu, sko­ro or­bi­ta jej nie przy­po­mi­na krzy­wej skrę­ca­ją­cej w na­szym kie­run­ku; mkną­cą jak ko­me­ta z ogo­nem pary wi­ją­cej się niby zło­ci­sto-srebr­ne wstę­gi sztan­da­ru, po­dob­ne do pu­szy­stych ob­ło­ków, ja­kich wie­le wi­dy­wa­łem wy­so­ko na nie­bie, roz­wi­ja­ją­cych swe kłę­by w stro­nę świa­tła – jak gdy­by ten wę­dru­ją­cy pół­bóg, ten mio­tacz ob­ło­ków[146] miał wkrót­ce przy­brać swój or­szak w li­be­rię z pło­ną­ce­go za­cho­dem nie­ba. Zie­mia zda­je się miej­scem za­miesz­ka­nym przez god­ne tego ple­mię, gdy sły­szę, jak ten że­la­zny ru­mak zmu­sza po­bli­skie wzgó­rza, aby od­bi­ja­ły echem jego chra­pa­nie, któ­re przy­po­mi­na huk grzmo­tu, jak jego ko­py­ta wstrzą­sa­ją zie­mią, jak z noz­drzy bu­cha mu dym i ogień (nie wiem, jaki skrzy­dla­ty koń czy ogni­sty smok zo­sta­nie bo­ha­te­rem no­wej Mi­to­lo­gii).[147] Gdy­by wszyst­ko było ta­kie, ja­kie się wy­da­je, i gdy­by lu­dzie uczy­ni­li z ży­wio­łów swe słu­gi w szla­chet­nych ce­lach! Gdy­by chmu­ra wi­szą­ca nad lo­ko­mo­ty­wą była opa­rem potu wy­ci­śnię­te­go przy do­ko­ny­wa­niu bo­ha­ter­skich czy­nów albo gdy­by speł­nia­ła po­dob­nie do­bro­czyn­ną rolę jak ta, któ­ra prze­pły­wa nad po­la­mi far­me­ra, wów­czas ży­wio­ły i sama Na­tu­ra z ra­do­ścią by to­wa­rzy­szy­ły lu­dziom w wy­ko­ny­wa­niu ich za­dań i sta­no­wi­ły­by ich eskor­tę.

Mam to samo uczu­cie pa­trząc na prze­jeż­dża­ją­cy rano po­ciąg, co ob­ser­wu­jąc wschód słoń­ca, któ­re by­naj­mniej nie wsta­je z więk­szą re­gu­lar­no­ścią. Or­szak ob­ło­ków cią­gną­cy się da­le­ko za wa­go­na­mi, ula­tu­ją­cy co­raz to wy­żej do nie­ba, pod­czas gdy wa­go­ny pę­dzą do Bo­sto­nu, za­sła­nia na chwi­lę słoń­ce i rzu­ca cień na moje od­le­głe pole – oto nie­biań­ski po­ciąg[148], przy któ­rym or­szak ma­lut­kich wa­go­nów ucze­pio­nych zie­mi jest le­d­wie wą­sem włócz­ni. W dzi­siej­szy zi­mo­wy ra­nek sta­jen­ny do­glą­da­ją­cy tego że­la­zne­go ko­nia wstał wcze­śnie, przy świe­tle gwiazd mi­go­cą­cych wśród gór, aby na­kar­mić i osio­dłać swe­go ru­ma­ka. Ogień rów­nież roz­bu­dzo­no wcze­śnie, aby na­peł­nić ru­ma­ka si­ła­mi wi­tal­ny­mi i wy­pra­wić w dro­gę. Gdy­by tyl­ko owo przed­się­wzię­cie było rów­nie nie­win­ne, jak wcze­sna była pora! Kie­dy zie­mię po­kry­wa głę­bo­ki śnieg, ru­ma­ko­wi wkła­da się ra­kie­ty śnież­ne i tym gi­gan­tycz­nym płu­giem orze on bruz­dę od gór do mo­rza, w któ­rej wa­go­ny niby su­ną­cy za płu­giem siew­nik wy­sy­pu­ją – miast ziar­na na pole – wszyst­kich wę­drow­ców i ru­cho­mo­ści. Ogni­sty ru­mak fru­wa nad kra­jem przez cały dzień, a przy­sta­je je­dy­nie po to, aby jego pan mógł wy­po­cząć; o pół­no­cy, gdy w od­le­głej le­śnej ko­tli­nie sta­wia czo­ło ży­wio­łom za­ku­tym w lód i śnieg, bu­dzi mnie stu­kot jego ko­pyt i pro­wo­ku­ją­ce par­ska­nie; do staj­ni do­trze le­d­wie o świ­ta­niu i znów wy­ru­szy w dro­gę bez od­po­czyn­ku czy drzem­ki. Być może sły­szę go nie­kie­dy wie­czo­rem, jak w staj­ni wy­pusz­cza zbęd­ną parę nie zu­ży­tą w cią­gu dnia, aby przez kil­ka go­dzin że­la­znej drzem­ki uspo­ko­ić ner­wy, ostu­dzić wą­tro­bę i mózg. Gdy­by tyl­ko owo przed­się­wzię­cie było rów­nie bo­ha­ter­skie i im­po­nu­ją­ce, jak jest prze­wle­kłe i nie­stru­dzo­ne!

Hen, przez cią­gną­ce się z dala od mia­ste­czek od­lud­ne lasy, w któ­re ongi za­pusz­czał się my­śli­wy tyl­ko za dnia, mkną te­raz przez naj­ciem­niej­szą noc owe oświe­tlo­ne wa­go­ny bez wie­dzy ich miesz­kań­ców; za­trzy­mu­ją się a to na ja­rzą­cej się świa­tłem sta­cji w mia­stecz­ku czy mie­ście, ocze­ki­wa­ne przez tłum lu­dzi, a to znów na Po­nu­rych Mo­cza­rach[149] pło­sząc sowę i lisa. Od­jaz­dy i przy­jaz­dy po­cią­gów to te­raz epo­ko­we wy­da­rze­nia w ży­ciu mia­stecz­ka. Po­cią­gi od­jeż­dża­ją i przy­by­wa­ją z taką re­gu­lar­no­ścią i punk­tu­al­no­ścią, a ich gwizd sły­chać z tak da­le­ka, że far­me­rzy na­sta­wia­ją so­bie we­dług nich ze­ga­ry – w ten oto spo­sób jed­na do­brze zor­ga­ni­zo­wa­na in­sty­tu­cja re­gu­lu­je ży­cie kra­ju. Czyż od­kąd wy­na­le­zio­no ko­lej, lu­dzie nie sta­li się bar­dziej punk­tu­al­ni? Czy nie roz­ma­wia­ją i nie my­ślą szyb­ciej na sta­cji ko­le­jo­wej ani­że­li na po­sto­ju dy­li­żan­sów? W at­mos­fe­rze tej pierw­szej jest coś elek­try­zu­ją­ce­go. Zdu­mie­wa­ją­ce, jak cu­dow­nie od­dzia­łu­je owo miej­sce; mam są­sia­dów, któ­rzy – jak po­wi­nie­nem był to prze­wi­dzieć raz na za­wsze – acz­kol­wiek ni­g­dy by się nie uda­li do Bo­sto­nu tak szyb­kim środ­kiem lo­ko­mo­cji, to jed­nak, gdy ode­zwał się dzwon, sta­li w go­to­wo­ści. Dzia­łać „w sty­lu ko­lei” sta­ło się te­raz po­wie­dze­niem na cza­sie i na­le­ży ce­nić so­bie fakt, że ja­kaś siła daje nam tak czę­ste i szcze­re ostrze­że­nia, aby usu­nąć jej się z dro­gi. Al­bo­wiem na ogół nikt się nie za­trzy­mu­je, by prze­czy­tać usta­wę o wznie­ca­niu bun­tów, ani nie od­da­je strza­łów nad gło­wa­mi tłu­mu. Stwo­rzy­li­śmy so­bie bo­gi­nię losu Atro­pos, któ­ra ni­g­dy się nie od­wra­ca.[150] (Niech nią bę­dzie na­sza lo­ko­mo­ty­wa.) Lu­dzie czy­ta­ją anon­se, że o ta­kiej to a ta­kiej go­dzi­nie strza­ły owe po­mkną w kon­kret­ne punk­ty koła, ni­ko­mu to jed­nak nie prze­szka­dza w jego za­ję­ciach i dzie­ci cho­dzą do szko­ły prze­ciw­nym to­rem. Dzię­ki temu ży­je­my spo­koj­niej. W taki oto spo­sób wszyst­kich nas wy­uczo­no na sy­nów Te­lia. W po­wie­trzu aż się roi od nie­wi­dzial­nych strzał. Każ­da dro­ga prócz two­jej wła­snej jest dro­gą losu. Prze­to trzy­maj się wła­sne­go toru.

To, co ce­nię so­bie w han­dlu, to jego przed­się­bior­czość i od­wa­gę. Nie skła­da on rąk do mo­dli­twy, aby wzno­sić ją do Jo­wi­sza. Wi­dzę, jak z więk­szą czy mniej­szą od­wa­gą i za­do­wo­le­niem lu­dzie ci do­glą­da­ją co­dzien­nie swo­ich in­te­re­sów wy­ko­nu­jąc na­wet wię­cej pra­cy, ani­że­li sami za­kła­da­ją, i być może le­piej ją wy­ko­nu­ją, ani­że­li świa­do­mie by to so­bie na­rzu­ci­li. Mniej­sze wra­że­nie robi na mnie bo­ha­ter­stwo tych, któ­rzy w bi­twie pod Bu­ena Vi­sta[151] przez pół go­dzi­ny sta­wia­li czo­ło prze­ciw­ni­ko­wi w pierw­szej li­nii, ani­że­li wy­trwa­łość, mę­stwo i po­go­da lu­dzi, któ­rzy w płu­gu śnież­nym szu­ka­ją zi­mo­wej sie­dzi­by, któ­rych do czy­nu nie pcha tyl­ko od­wa­ga, na jaką moż­na się zdo­być o trze­ciej nad ra­nem – uwa­ża­na przez Bo­na­par­te­go za naj­rzad­szą[152] – lecz któ­rych mę­stwo nie uda­je się na spo­czy­nek o tak wcze­snej po­rze, któ­rzy kła­dą się spać, do­pie­ro wów­czas gdy uci­cha bu­rza albo gdy mróz usi­dli ich że­la­zne­go ru­ma­ka. W dzi­siej­szy po­ra­nek, gdy być może sza­le­je jesz­cze Wiel­ka Śnie­ży­ca[153] i mro­zi w lu­dziach krew, sły­szę stłu­mio­ny dźwięk dzwo­nu ich lo­ko­mo­ty­wy, prze­bi­ja­ją­cy się przez tu­man mgły z ozię­bio­nej pary ich od­de­chów; stłu­mio­ny dźwięk dzwo­nu, któ­ry za­po­wia­da, że po­ciąg nad­jeż­dża bez wiel­kie­go opóź­nie­nia, nie zwa­ża­jąc na sprze­ciw sza­le­ją­cej na pół­noc­nym wscho­dzie no­wo­an­giel­skiej śnie­ży­cy; wi­dzę lu­dzi przy płu­gu, ob­sy­pa­nych śnie­giem i po­kry­tych szro­nem – gło­wy ich wy­glą­da­ją znad od­kład­ni­cy płu­ga, któ­ra od­wra­ca te­raz inne ski­by ani­że­li te peł­ne sto­kro­tek i gniazd po­lnych my­szy,[154] i przy­po­mi­na­ją oto­cza­ki w gó­rach Sier­ra Ne­va­da, zaj­mu­ją­ce miej­sce na skra­ju wszech­świa­ta.

Han­del jest nad­spo­dzie­wa­nie pew­ny sie­bie i po­god­ny, czuj­ny, żąd­ny przy­gód i nie­zmor­do­wa­ny. A przy tym sto­su­je bar­dzo na­tu­ral­ne me­to­dy, da­le­ko bar­dziej na­tu­ral­ne ani­że­li wie­le eks­cen­trycz­nych przed­się­wzięć i sen­ty­men­tal­nych eks­pe­ry­men­tów, stąd też od­no­si nie­po­wsze­dnie suk­ce­sy. Gdy mija mnie z tur­ko­tem po­ciąg to­wa­ro­wy, czu­ję się jak gdy­by po­krze­pio­ny i jak gdy­by roz­sze­rza się moje pole dzia­ła­nia – wdy­cham za­pa­chy trans­por­to­wa­nych to­wa­rów, któ­re roz­sie­wa­ją swo­ją woń przez całą dro­gę od Dłu­gie­go Na­brze­ża do je­zio­ra Cham­pla­in[155], przy­po­mi­na­jąc mi o ob­cych kra­jach, o ra­fach ko­ra­lo­wych, oce­anach in­dyj­skich, stre­fach tro­pi­kal­nych i roz­mia­rach glo­bu. O ileż bar­dziej się czu­ję oby­wa­te­lem świa­ta, gdy wi­dzę liść pal­mo­wy, któ­ry w przy­szłym roku w le­cie okry­je tyle pło­wych głów w No­wej An­glii[156], gdy wi­dzę ko­no­pie z Ma­ni­li, łu­pi­ny orze­chów ko­ko­so­wych[157], sta­re ru­pie­cie, wor­ki ju­to­we, złom i za­rdze­wia­łe gwoź­dzie. Ten wa­gon za­ła­do­wa­ny po­dar­ty­mi ża­gla­mi jest bar­dziej wy­mow­ny i in­te­re­su­ją­cy te­raz, niż gdy­by prze­ro­bio­no je na pa­pier i wy­dru­ko­wa­ne książ­ki. Kto może opi­sać hi­sto­rię prze­by­tych sztor­mów tak ob­ra­zo­wo jak owe po­szar­pa­ne szma­ty? Są one ar­ku­sza­mi ko­rek­ty nie wy­ma­ga­ją­cej po­pra­wek. Oto je­dzie bu­du­lec z la­sów Ma­ine, któ­ry nie spły­nął do mo­rza wraz z ostat­nim po­to­kiem i pod­niósł się w ce­nie o czte­ry do­la­ry na ty­sią­cu, al­bo­wiem część bali woda po­rwa­ła do mo­rza, inne zaś po­pę­ka­ły[158]; so­sna, świerk, cedr – pierw­szej, dru­giej, trze­ciej i czwar­tej ja­ko­ści, a do nie­daw­na wszyst­kie jed­nej i tej sa­mej, szu­mia­ły nad niedź­wie­dziem, ło­siem i ka­ri­bu. Da­lej to­czy się lipa z Tho­ma­ston, naj­przed­niej­sza par­tia to­wa­ru, któ­ra zmięk­nie do­pie­ro hen głę­bo­ko wśród wzgórz. Te gał­ga­ny w be­lach wszel­kich barw i ja­ko­ści, naj­niż­szy stan, do ja­kie­go może upaść ba­weł­na i len, ostat­nie sta­dium gar­de­ro­by – we wzo­ry już nie za­chwa­la­ne, chy­ba że w Mil­wau­kee, po­dob­nie jak wspa­nia­łe tka­ni­ny dru­ko­wa­ne w An­glii, Fran­cji czy Ame­ry­ce, ma­te­rie z far­bo­wa­nej przę­dzy, mu­śli­ny i tak da­lej, ze­bra­ne wśród wszyst­kich sfer ele­gan­cji i ubó­stwa zo­sta­ną prze­ro­bio­ne na pa­pier w jed­nym ko­lo­rze czy le­d­wie kil­ku od­cie­niach, na któ­rym za­iste po­wsta­ną opo­wie­ści z praw­dzi­we­go ży­cia, wznio­słe i przy­ziem­ne, opar­te na fak­tach! Za­pach so­lo­nej ryby wy­do­by­wa­ją­cy się z za­mknię­te­go wa­go­nu, moc­na woń No­wej An­glii i han­dlu przy­po­mi­na mi o Grand Banks i ry­bo­łów­stwie.[159] Kto nie wi­dział so­lo­nej ryby trwa­le za­kon­ser­wo­wa­nej na uży­tek tego świa­ta, tak aby nic nie było w sta­nie jej po­psuć, przy­pra­wia­ją­cej wy­trwa­łych świę­tych o ru­mie­niec? Ryby, któ­rą moż­na za­mia­tać czy bru­ko­wać uli­ce albo też łu­pać drwa na pod­pał­kę; ryby, za któ­rą woź­ni­ca wraz z to­wa­rem może się schro­nić przed słoń­cem, wia­trem i desz­czem, a ku­piec – jak to zro­bił je­den z Con­cord[160] – może ją po­wie­sić przy drzwiach na znak, że sklep jest otwar­ty, aż osta­tecz­nie naj­star­szy z jego klien­tów nie bę­dzie po­tra­fił bez wa­ha­nia roz­po­znać, czy to zwie­rzę, ro­śli­na czy mi­ne­rał[161], wsze­la­ko ryba za­cho­wa czy­stość płat­ka śnie­gu, ugo­to­wa­na zaś w garn­ku, oka­że się do­sko­na­łym da­niem na so­bot­ni obiad. Na­stęp­nie jadą hisz­pań­skie wy­pra­wio­ne skó­ry, przy któ­rych ogo­ny na­dal ster­czą za­gię­te pod tym sa­mym ką­tem, jak wów­czas gdy skó­ry na­le­ża­ły do wo­łów ga­lo­pu­ją­cych po pam­pa­sach Rów­ni­ny Hisz­pań­skiej[162] – oto sym­bol wszel­kiej za­wzię­to­ści, do­wód na to, jak nie­mal bez­na­dziej­nie nie­ule­czal­ne są wszel­kie wady ustro­jo­we. Przy­zna­ję, że prak­tycz­nie bio­rąc, od­kąd po­zna­łem rze­czy­wi­ste pre­dys­po­zy­cje czło­wie­ka, nie mam na­dziei na to, aby na tym pa­do­le ule­gły one zmia­nie na lep­sze czy gor­sze. Jak po­wia­da­ją lu­dzie Wscho­du: „Ogon kun­dla moż­na ogrze­wać, przy­ci­skać czy wią­zać ta­siem­ka­mi, lecz na­wet po dwu­na­stu la­tach po­dob­nych wy­sił­ków za­cho­wa swój na­tu­ral­ny kształt.” Je­dy­na sku­tecz­na rada na tego ro­dza­ju za­wzię­tość to prze­ra­bia­nie owych ogo­nów na klej – co też, w moim prze­ko­na­niu, jest ogól­nie sto­so­wa­ną prak­ty­ką – a wów­czas leżą pła­sko przy­le­pio­ne. Oto becz­ka me­la­sy albo wi­nia­ku, ad­re­so­wa­na do Joh­na Smi­tha w Cut­ting­svil­le w sta­nie Ver­mont, ja­kie­goś kup­ca z Gór Zie­lo­nych, któ­ry im­por­tu­je to­wa­ry dla far­me­rów za­miesz­ku­ją­cych oko­li­ce jego po­la­ny; dziś rano stoi on, być może, za kon­tu­arem i roz­my­śla o tym, jaki wpływ mogą mieć naj­now­sze do­sta­wy do por­tów na wy­zna­cza­ne przez nie­go ceny, a klien­tom wy­ja­śnia – tak jak czy­nił to już razy dwa­dzie­ścia – że wła­śnie naj­bliż­szym po­cią­giem spo­dzie­wa się do­sta­wy to­wa­ru pierw­szej ja­ko­ści. Anons o tym za­miesz­cza „Cut­ting­svil­le Ti­mes”.

Jed­ne to­wa­ry jadą w tam­tą stro­nę, inne w prze­ciw­ną. Sły­sząc świst pod­no­szę gło­wę znad książ­ki i wi­dzę wy­so­ką so­snę, któ­rą ścię­to wśród od­le­głych pół­noc­nych wzgórz i któ­ra prze­mknę­ła w dzie­sięć mi­nut przez Góry Zie­lo­ne i Con­nec­ti­cut niby strza­ła przez okręg sze­ściu mil kwa­dra­to­wych; nie do­strze­ga jej chy­ba żad­na inna para oczu, a ma ona

być masz­tem dla
Ja­kie­goś wiel­kie­go ad­mi­ra­ła.[163]

Lecz na­staw­cie uszu! Oto nad­jeż­dża po­ciąg wio­zą­cy by­dło z ty­sią­ca wzgórz[164], za­gro­dy dla owiec, staj­nie i za­gro­dy dla krów wi­ru­ją­ce w po­wie­trzu, po­ga­nia­czy z ko­stu­ra­mi i pa­stu­chów wśród stad, wszyst­ko prócz gór­skich pa­stwisk, przy­gna­ne tu niby li­ście wy­dar­te gó­rom przez wrze­śnio­we za­wie­ru­chy. W po­wie­trzu roz­le­ga się mu­cze­nie cie­ląt i be­cze­nie owiec oraz tu­pot wo­łów, jak gdy­by obok mnie prze­jeż­dża­ła pa­ster­ska do­li­na. Gdy sta­ry ba­ran, prze­wod­nik sta­da, po­dzwa­nia dzwon­kiem, góry istot­nie pod­ska­ku­ją jak ba­ra­ny, a pa­gór­ki niby ja­gnię­ta.[165] Po­śród tego je­dzie wa­gon pe­łen po­ga­nia­czy zrów­na­nych ze swy­mi sta­da­mi – cho­ciaż po­wo­ła­nie ich do tego za­ję­cia na nic się już przy­da, na­dal trzy­ma­ją się bez­u­ży­tecz­nych ko­stu­rów niby go­dła za­wo­du. A gdzie po­dzia­ły się owczar­ki? Wpa­dły w po­płoch, są zu­peł­nie zbi­te z tro­pu, stra­ci­ły węch. Chy­ba sły­szę ich szcze­ka­nie za Wzgó­rza­mi Pe­ter­bo­ro albo też ich zdy­sza­ny od­dech na za­chod­nich zbo­czach Gór Zie­lo­nych. Za­brak­nie tych psów w naj­bar­dziej waż­kiej chwi­li. Ich za­wód rów­nież stał się nie­po­trzeb­ny. Wier­ność i mą­drość spa­dły po­ni­żej prze­cięt­nej. Po­wró­cą owczar­ki w nie­ła­sce do swych bud lub może zdzi­cze­ją i sprzy­mie­rzą się z wil­kiem i li­sem. Tak to prze­mi­nie po­rwa­ne w wir pa­ster­skie ży­cie. Lecz oto od­zy­wa się dzwon, mu­szę więc zejść z szyn, aby prze­pu­ścić wa­go­ny –

A jaki szy­ny mają dla mnie sens?
Nig­dym nie spraw­dził,
Gdzie ich kres.
Dziu­ry w zie­mi ła­ta­ją,
Ja­skół­kom w na­sy­pach żyć dają,
Za ich przy­czy­ną piach się z wia­trem zry­wa,
I czar­nych ja­gód przy­by­wa,[166]

prze­cho­dzę jed­nak przez tory jak przez le­śny trakt dla wo­zów. Nie chcę, aby dym, para i syk po­cią­gu wy­łu­pi­ły mi oczy i po­psu­ły słuch.

Te­raz, gdy wa­go­ny już po­je­cha­ły w dal, a wraz z nimi cały nie­spo­koj­ny świat, tak że ryb w sta­wie już nie nie­po­koi dud­nie­nie kół, je­stem bar­dziej sam ani­że­li kie­dy­kol­wiek. Resz­tę dłu­gie­go po­po­łu­dnia po­świę­co­ne­go na roz­my­śla­nia prze­rwie mi, być może, tyl­ko ci­chy tur­kot po­wo­zu lub za­przę­gu na od­le­głej dro­dze.

Nie­kie­dy w nie­dzie­le przy sprzy­ja­ją­cym wie­trze do­cho­dzi­ło mnie bi­cie dzwo­nów w Lin­coln, Ac­ton, Bed­ford czy Con­cord – ni­kła, słod­ka me­lo­dia, jak gdy­by dzie­ło Na­tu­ry, któ­re war­to było prze­nieść do le­śnej głu­szy. Dźwięk ten nie­sio­ny przez las z do­sta­tecz­nie du­żej od­le­gło­ści na­bie­ra pew­ne­go ro­dza­ju wi­bru­ją­ce­go po­szu­mu, jak gdy­by igły so­sno­we na ho­ry­zon­cie były stru­na­mi szar­pa­nej przez nie­go har­fy. Wszel­kie dźwię­ki do­la­tu­ją­ce z naj­więk­szej od­le­gło­ści ro­bią jed­no i to samo wra­że­nie – wi­bru­ją niby har­fa wszech­świa­ta, po­dob­nie jak za spra­wą at­mos­fe­ry od­le­gła kra­wędź zie­mi przy­cią­ga na­sze oko swym błę­kit­nym za­bar­wie­niem. Do­la­ty­wa­ła mnie za­tem me­lo­dia prze­sia­na przez po­wie­trze, me­lo­dia, któ­ra pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę z każ­dym li­ściem i igłą w le­sie, owa por­cja dźwię­ków wchło­nię­ta i mo­du­lo­wa­na przez ży­wio­ły, od­bi­ja­ją­ca się echem z jed­nej do­lin­ki do dru­giej. Echo to w pew­nym stop­niu dźwięk pier­wot­ny, stąd też jego ma­gia i urok. Nie jest le­d­wie po­wtór­ką tego, co war­to po­wtó­rzyć w dzwo­nie, lecz w pew­nej mie­rze jest gło­sem lasu – te same bła­he sło­wa i nuty śpie­wa­ne przez le­śną nim­fę.

Wie­czo­rem po­ry­ki­wa­nie kro­wy gdzieś w od­da­li na ho­ry­zon­cie, hen za la­sem brzmia­ło słod­ko i me­lo­dyj­nie, to­też naj­pierw wzią­łem je myl­nie za gło­sy min­stre­li śpie­wa­ją­cych mi nie­kie­dy se­re­na­dy, te­raz ato­li błą­dzą­cych może przez wzgó­rza i do­li­ny; nie­ba­wem jed­nak gło­sy owe prze­ro­dzi­ły się w tan­det­ną mu­zy­kę Na­tu­ry – w kro­wi ryk, co nie było dla mnie nie­mi­łą nie­spo­dzian­ką. Nie chcę tu po­słu­gi­wać się sa­ty­rą, lecz tyl­ko stwier­dzić, że przez po­rów­na­nie kro­wie­go po­ry­ki­wa­nia do śpie­wu owych mło­dzień­ców pra­gną­łem je­dy­nie wy­ra­zić dla nich po­dziw – osta­tecz­nie i jed­na mu­zy­ka, i dru­ga były tą samą mową Na­tu­ry.

Przez część lata re­gu­lar­nie o wpół do ósmej, gdy już prze­je­chał wie­czor­ny po­ciąg, ko­zo­do­je sia­da­ły na pnia­ku przy drzwiach albo na ka­le­ni­cy domu i przez pół go­dzi­ny wy­śpie­wy­wa­ły swo­je nie­szpo­ry. Za­czy­na­ły śpie­wać nie­mal z re­gu­lar­no­ścią ze­gar­ka, co wie­czór w pięć mi­nut po za­cho­dzie słoń­ca. Mia­łem rzad­ką spo­sob­ność po­zna­nia ich zwy­cza­jów. Nie­kie­dy sły­sza­łem gło­sy czte­rech czy pię­ciu na­raz z róż­nych stron lasu i tak się skła­da­ło, że je­den śpie­wał opóź­nio­ny o takt w sto­sun­ku do dru­gie­go i tak bli­sko mnie, że nie tyl­ko roz­róż­nia­łem cmok­nię­cie po każ­dej nu­cie, lecz czę­sto tak­że owo szcze­gól­ne brzę­cze­nie po­dob­ne do brzę­cze­nia mu­chy uwię­zio­nej w pa­ję­czy­nie, tyle że pro­por­cjo­nal­nie gło­śniej­sze. Nie­kie­dy je­den z ko­zo­do­jów krą­żył po le­sie do­oko­ła mnie, w od­le­gło­ści kil­ku stóp, jak gdy­by przy­wią­za­ny na sznur­ku, praw­do­po­dob­nie bo­wiem sta­łem bli­sko jego gniaz­da z ja­jecz­ka­mi. Ko­zo­do­je śpie­wa­ły z prze­rwa­mi przez całą noc, a gdy nad­cho­dził świt, znów w peł­ni wzna­wia­ły mu­zy­ko­wa­nie.

Gdy inne pta­ki mil­czą, od­zy­wa­ją się sowy usza­te, a ich gło­sy przy­po­mi­na­ją la­ment ko­biet w daw­nych cza­sach: u-lu-lu.[167] To smęt­ne za­wo­dze­nie brzmi na­praw­dę jak u Bena Jon­so­na.[168] Mą­dre wiedź­my spi­sku­ją­ce o pół­no­cy! Nie jest to szcze­re, otwar­te: tu-łit, tu-hu, jak u po­etów, lecz – bez żar­tów – naj­smęt­niej­sza pieśń cmen­tar­na, wza­jem­ne po­cie­sza­nie się ko­chan­ków, któ­rzy po­peł­niw­szy sa­mo­bój­stwo przy­po­mi­na­ją so­bie w ga­jach pie­kła ból i unie­sie­nia bo­skiej mi­ło­ści. A jed­nak uwiel­biam słu­chać ich za­wo­dzeń, ich smut­nych od­po­wie­dzi wi­bru­ją­cych po skra­ju lasu, przy­wo­dzą­cych na pa­mięć mu­zy­kę i śpiew pta­ków; to jak gdy­by ciem­na i smut­na stro­na mu­zy­ki, żale i wes­tchnie­nia, któ­rym na­le­ży dać upust w śpie­wie. To na­stro­je, smęt­ne na­stro­je i me­lan­cho­lij­ne prze­czu­cia upa­dłych dusz, któ­re nie­gdyś pod ludz­ki­mi po­sta­cia­mi spa­ce­ro­wa­ły po zie­mi jak lu­na­ty­cy i po­peł­nia­ły po­nu­re czy­ny, a te­raz po­ku­tu­ją za grze­chy śpie­wa­jąc smęt­ne hym­ny i tre­ny w tej sa­mej sce­ne­rii, w ja­kiej do­pusz­cza­ły się wy­kro­czeń. Dzię­ki nim na nowo poj­mu­ję róż­no­rod­ność i cha­rak­ter owej Na­tu­ry, któ­ra jest na­szą wspól­ną sie­dzi­bą. „Ouuu, obym się ni­g­dy nie uro­dzi­łaa!”[169] – za­wo­dzi jed­na po tej stro­nie sta­wu i do­pro­wa­dzo­na do roz­pa­czy, nie­spo­koj­nie fru­wa wko­ło szu­ka­jąc no­wej grzę­dy po­śród sza­rych dę­bów. Na to z prze­ciw­nej stro­ny sta­wu dru­ga z przej­mu­ją­cą szcze­ro­ścią od­po­wia­da echem: „Obym się ni­g­dy nie uro­dzi­ła!”, a z dala, od stro­ny la­sów w po­bli­żu Lin­coln do­la­tu­je sła­be „uro­dzi­łaa”.


Date: 2016-01-14; view: 598


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 13 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 15 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)