Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 13 page

Ludz­kość ni­g­dy jesz­cze nie czy­ta­ła dzieł wiel­kich po­etów, al­bo­wiem mogą je czy­tać je­dy­nie wiel­cy po­eci. Czy­ta­no owe utwo­ry tyl­ko tak, jak po­spól­stwo czy­ta w gwiaz­dach – w naj­lep­szym ra­zie we­dług prak­tyk astro­lo­gicz­nych, a nie astro­no­micz­nych. Więk­szość lu­dzi na­uczy­ła się czy­tać ze wzglę­du na zwy­kłą wy­go­dę, po­dob­nie jak ra­cho­wać – po to, aby pro­wa­dzić ra­chun­ki i nie dać się oszu­kać w han­dlu; wsze­la­ko o czy­ta­niu trak­to­wa­nym jako ćwi­cze­nie in­te­lek­tu­al­ne wie­dzą mało albo i nic. Do­pie­ro zaś ono sta­no­wi lek­tu­rę wyż­szej mia­ry, lek­tu­rę upra­wia­ną w na­pię­ciu i z po­świę­ce­niem na­szych naj­czuj­niej­szych go­dzin świa­do­mo­ści, w prze­ci­wień­stwie do tej, któ­ra jest zbyt­kiem ko­ły­szą­cym nas do snu i pod­po­rząd­ko­wu­ją­cym so­bie na­sze szla­chet­niej­sze dary.

Moim zda­niem zna­jąc al­fa­bet po­win­ni­śmy czy­tać naj­lep­sze dzie­ła li­te­rac­kie, a nie bez koń­ca po­wta­rzać ABC i jed­no­sy­la­bo­we sło­wa sie­dząc przez całe ży­cie w czwar­tej czy pią­tej kla­sie na pierw­szej, naj­niż­szej ław­ce. Więk­szość lu­dzi sa­tys­fak­cjo­nu­je lek­tu­ra albo słu­cha­nie czy­ta­nej na głos jed­nej do­brej prze­ko­ny­wa­ją­cej ich chy­ba swą mą­dro­ścią książ­ki – Bi­blii. Przez resz­tę ży­cia lu­dzie owi we­ge­tu­ją i trwo­nią swo­je zdol­no­ści na to, co na­zy­wa się lek­tu­rą ła­twą. W na­szej bi­blio­te­ce ob­jaz­do­wej znaj­du­je się wie­lo­to­mo­we dzie­ło pod ty­tu­łem Drob­ne lek­tu­ry, któ­ry to ty­tuł uwa­ża­łem za na­zwę zna­ne­go mi ze sły­sze­nia mia­sta.[132] Są oso­by, któ­re po­dob­nie jak kor­mo­ra­ny i stru­sie mogą stra­wić wszel­kie bzdu­ry tego ro­dza­ju, na­wet po naj­bar­dziej sy­tym mię­snym obie­dzie z ja­rzy­na­mi, al­bo­wiem nie zno­szą, gdy coś się mar­nu­je. Je­śli inni niby ma­szy­ny do­star­cza­ją ów ob­rok, ci z ko­lei niby ma­szy­ny po­że­ra­ją go z ocho­tą. Czy­ta­ją dzie­wię­cio­ty­sięcz­ną z ko­lei opo­wieść o Ze­bu­lo­nie i Zo­fro­ni­ji, ich sza­lo­nej, nie­zwy­kłej mi­ło­ści, o tym, jak na ich dro­dze sta­wa­ły mi­lio­ny prze­szkód[133] – raz po­ko­ny­wa­li je z na­dzie­ją, raz tra­ci­li otu­chę, na­dal jed­nak ko­cha­li. Albo hi­sto­rię ja­kie­goś nie­szczę­śni­ka na strze­li­stej wie­ży, na któ­rą nie po­wi­nien był się wspi­nać, le­d­wie bo­wiem po­tra­fił wejść na dzwon­ni­cę. Tym­cza­sem roz­ra­do­wa­ny po­wie­ścio­pi­sarz bije w dzwo­ny zwo­łu­jąc cały świat, aby się przy­pa­try­wał z trwo­gą, jak nie­szczę­śnik usi­łu­je zejść na dół! Oso­bi­ście uwa­żam, że le­piej by się sta­ło, gdy­by wszy­scy ci kan­dy­da­ci na bo­ha­te­rów po­wie­ści świa­to­wej prze­mie­ni­li się w kur­ki na da­chu i ni­czym bo­ha­te­ro­wie nie­biań­skich prze­stwo­rzy bu­ja­li tam, rdze­wie­li i ni­g­dy nie wra­ca­li na zie­mię za­wra­cać uczci­wym lu­dziom gło­wę swo­imi wy­bry­ka­mi. Gdy na­stęp­nym ra­zem po­wie­ścio­pi­sarz ude­rzy w dzwon, na­wet nie drgnę, choć­by miał się spa­lić zbór. „Nie­ba­wem roz­pocz­nie­my sprze­daż co­mie­sięcz­nych od­cin­ków ro­man­su śre­dnio­wiecz­ne­go Nie­zwy­kłe przy­pad­ki Pod­sko­ka Pa­lu­cha, pió­ra sław­ne­go au­to­ra Dyń-dyń-dy­nia; wró­ży­my książ­ce wiel­kie po­wo­dze­nie; Sza­now­ni Czy­tel­ni­cy – za­cho­waj­cie spo­kój, nikt nie odej­dzie z pu­sty­mi rę­ka­mi.” Po­dob­ną lek­tu­rę po­chła­nia­ją ocza­mi wiel­ko­ści kół młyń­skich, z prze­ję­ciem i pry­mi­tyw­ną cie­ka­wo­ścią, a ich nie­stru­dzo­ny żo­łą­dek tra­wi wszyst­ko bez do­dat­ko­wych przy­praw, zu­peł­nie jak czte­ro­let­ni ber­beć swo­je­go Kop­ciusz­ka w zło­tej opra­wie za dwa cen­ty. Nie ro­bią żad­nych za­uwa­żal­nych po­stę­pów w wy­mo­wie, ak­cen­cie, em­fa­zie, nie na­bie­ra­ją umie­jęt­no­ści wy­snu­wa­nia ani wy­śmie­wa­nia mo­ra­łu. Ta­kie to daje skut­ki, że wzrok im ga­śnie, na­stę­pu­je ma­razm krwio­bie­gu, ogól­ny roz­kład i mar­twi­ca zdol­no­ści in­te­lek­tu­al­nych. Chleb ra­zo­wy tego ro­dza­ju pie­cze się co­dzien­nie nie­mal we wszyst­kich pie­cach i to bar­dziej skwa­pli­wie ani­że­li chleb pszen­ny czy żyt­ni.[134] Ma on rów­nież za­pew­nio­ny szer­szy ry­nek zby­tu.



Naj­lep­szych ksią­żek nie czy­ta­ją na­wet ci, któ­rych się na­zy­wa do­bry­mi czy­tel­ni­ka­mi. Do cze­go spro­wa­dza się kul­tu­ra w Con­cord? Mia­stecz­ka na­sze­go nie opa­no­wa­ła – poza nie­licz­ny­mi wy­jąt­ka­mi – mi­łość do naj­lep­szej albo bar­dzo do­brej li­te­ra­tu­ry, na­wet an­giel­skiej, któ­rej sło­wa wszy­scy po­tra­fią czy­tać i pi­sać. Na­wet wy­cho­wan­ko­wie uczel­ni i lu­dzie obznaj­mie­ni z tak zwa­ny­mi sztu­ka­mi wy­zwo­lo­ny­mi – nie tyl­ko u nas, tak­że gdzie in­dziej – na­praw­dę źle zna­ją an­giel­skich kla­sy­ków albo w ogó­le nie mają o nich po­ję­cia. Je­śli zaś cho­dzi o re­je­stry mą­dro­ści ludz­kiej – o kla­sy­ków sta­ro­żyt­nych i Bi­blię – to cho­ciaż do­stęp­ne są dla wszyst­kich chęt­nych, nie­wie­lu lu­dzi za­da­je so­bie trud, by te tek­sty po­znać. Pe­wien zna­jo­my drwal w śred­nim wie­ku się­ga po fran­cu­ską ga­ze­tę nie dla­te­go, że in­te­re­su­ją go wia­do­mo­ści, jak bo­wiem twier­dzi, nic go po­dob­ne spra­wy nie ob­cho­dzą, lecz po to, aby „nie wyjść z wpra­wy”. Jest Ka­na­dyj­czy­kiem z po­cho­dze­nia i gdy py­tam go, ja­kie cele przy­świe­ca­ją mu na tym świe­cie, od­po­wia­da, że prócz po­wyż­sze­go na­le­ży do nich do­sko­na­le­nie an­gielsz­czy­zny. Ma­jąc to samo na wzglę­dzie, ab­sol­wen­ci uczel­ni po­stę­pu­ją czy pra­gną po­stę­po­wać mniej wię­cej po­dob­nie, z tym, że się­ga­ją po ga­ze­tę an­giel­ską. Przy­pu­ść­my, że ktoś wła­śnie skoń­czył lek­tu­rę jed­nej z naj­lep­szych, być może, an­giel­skich ksią­żek; prze­ko­na się, z ilo­ma ludź­mi i jak szcze­gó­ło­wo bę­dzie mógł o niej po­roz­ma­wiać. Albo za­łóż­my, że skoń­czył czy­tać w ory­gi­na­le grec­kich czy rzym­skich kla­sy­ków, któ­rych sła­wa do­tar­ła na­wet do tak zwa­nych anal­fa­be­tów; nie znaj­dzie ni­ko­go, z kim mógł­by po­roz­ma­wiać, nie bę­dzie miał do kogo otwo­rzyć ust. Do­praw­dy, w na­szych uczel­niach nie ma chy­ba pro­fe­so­ra, któ­ry po­ko­naw­szy trud­no­ści ję­zy­ko­we w ta­kim sa­mym stop­niu roz­wią­zał za­gad­ki in­te­lek­tu i po­ezji grec­kie­go mi­strza i po­tra­fi się po­dzie­lić swo­imi wia­do­mo­ścia­mi z czuj­nym i bo­ha­ter­skim czy­tel­ni­kiem. A cóż do­pie­ro z pi­sma­mi świę­ty­mi czy bi­blia­mi ludz­ko­ści – kto w tym mie­ście po­tra­fi po­dać mi choć­by ich ty­tu­ły? Więk­szość lu­dzi nie wie, że nie tyl­ko na­ród ży­dow­ski ma swo­je Pi­smo Świę­te. Czło­wiek, każ­dy czło­wiek wi­dząc srebr­ne­go do­la­ra zbo­czy znacz­nie z dro­gi, aże­by go pod­nieść, na­to­miast mija wy­bi­te na swo­jej dro­dze zło­ty­mi zgło­ska­mi sło­wa wy­po­wie­dzia­ne przez naj­więk­szych mę­dr­ców sta­ro­żyt­no­ści, któ­rych mą­drość po­twier­dzi­ły na­stęp­ne stu­le­cia, i uczy się czy­tać tyl­ko ła­twą lek­tu­rę, ele­men­ta­rze i pod­ręcz­ni­ki, a gdy ukoń­czy szko­łę – Drob­ne lek­tu­ry i książ­ki z opo­wia­da­nia­mi dla chłop­ców i po­cząt­ku­ją­cych uczniów. Na­sza lek­tu­ra, roz­mo­wy i spo­sób ro­zu­mo­wa­nia po­zo­sta­ją na bar­dzo ni­skim po­zio­mie, god­nym Pig­me­jów albo kar­łów.

Pra­gnę za­zna­jo­mić się z ludź­mi mą­drzej­szy­mi ani­że­li sy­no­wie con­cordz­kiej zie­mi, z ludź­mi o na­zwi­skach nie­mal tu nie zna­nych. A może usły­szaw­szy imię Pla­ton ni­g­dy nie po­wi­nie­nem się­gnąć po jego dzie­ła? Po­stą­pił­bym wów­czas tak, jak gdy­by Pla­ton był oby­wa­te­lem tego sa­me­go co ja mia­sta, lecz ni­g­dy bym go nie wi­dział, albo moim naj­bliż­szym są­sia­dem, lecz ni­g­dy bym nie sły­szał jego po­glą­dów ani nie zwa­żał na mą­drość jego słów. A jak w isto­cie spra­wa się przed­sta­wia? Dia­lo­gi Pla­to­na za­wie­ra­ją­ce to, co miał w so­bie nie­śmier­tel­ne­go, leżą tuż obok na pół­ce, ni­g­dy ich wszak­że nie czy­ta­łem. Je­ste­śmy źle wy­cho­wa­ni, mało wy­kształ­ce­ni i nie­pi­śmien­ni; a w tym wzglę­dzie przy­zna­ję, że nie ma dla mnie wiel­kiej róż­ni­cy mię­dzy anal­fa­be­ty­zmem mo­je­go są­sia­da, któ­ry w ogó­le nie po­tra­fi czy­tać, a anal­fa­be­ty­zmem ko­goś, kto na­uczył się czy­tać tyl­ko lek­tu­rę prze­zna­czo­ną dla dzie­ci i miał­kich umy­słów. Po­win­ni­śmy do­rów­ny­wać naj­god­niej­szym sta­ro­żyt­nym, wpierw ato­li mu­si­my wie­dzieć, na ile byli do­brzy. Je­ste­śmy ga­tun­kiem ma­łych lu­dzi, wzla­tu­je­my in­te­lek­tem w górę, nie­wie­le jed­nak wzno­si­my się po­nad po­ziom co­dzien­nych ga­zet.

Nie wszyst­kie książ­ki są rów­nie nud­ne jak ich czy­tel­ni­cy. Ist­nie­ją praw­do­po­dob­nie ta­kie sło­wa prze­ma­wia­ją­ce wprost do ludz­kiej kon­dy­cji, ja­kie – gdy­by­śmy na­praw­dę mo­gli je sły­szeć i ro­zu­mieć – uzna­li­by­śmy za bar­dziej zba­wien­ne dla na­sze­go ży­cia ani­że­li po­ra­nek czy wio­snę. Moż­li­we rów­nież, że uka­za­ły­by nam w no­wym świe­tle po­rzą­dek rze­czy. Ilu lu­dzi wraz z prze­czy­ta­niem ja­kiejś książ­ki roz­po­czę­ło nową epo­kę w swo­im ży­ciu! Być może ist­nie­je dzie­ło, któ­re wy­ja­śni nam sta­re i ob­ja­wi nowe cuda. Rze­czy obec­nie nie­wy­ra­żal­ne może znaj­dzie­my już gdzieś wy­ra­żo­ne. Wszyst­kich bez wy­jąt­ku mą­drych lu­dzi nie­po­ko­iły, za­dzi­wia­ły i wpra­wia­ły w za­kło­po­ta­nie te same co nas py­ta­nia, każ­dy od­po­wia­dał, jak umiał, wła­sny­mi sło­wa­mi i wła­snym ży­ciem. Po­nad­to wraz z mą­dro­ścią bę­dzie nam przy­by­wa­ło to­le­ran­cji. Sa­mot­ny ro­bot­nik na­jem­ny na far­mie w oko­li­cach Con­cord, któ­re­go po po­wtór­nych na­ro­dzi­nach i spe­cy­ficz­nych prze­ży­ciach re­li­gij­nych wia­ra za­gna­ła w głę­bo­ką, jego zda­niem, za­du­mę i od­osob­nie­nie, może uznać, iż te sło­wa są nie­praw­dą, jed­nak­że ty­sią­ce lat temu, gdy Za­ra­tu­stra prze­wę­dro­wał tę samą dro­gę zdo­by­wa­jąc po­dob­ne do­świad­cze­nie, był na tyle mą­dry, że uświa­da­miał so­bie, na ile owa dro­ga jest uni­wer­sal­na. Zgod­nie z tym prze­świad­cze­niem trak­to­wał bliź­nich i po­dob­no za­ło­żył na­wet sek­tę re­li­gij­ną. Niech­że za­tem ów ro­bot­nik na­jem­ny ob­cu­je po­kor­nie z Za­ra­tu­stra, a dzię­ki po­sze­rza­ją­ce­mu ho­ry­zon­ty wpły­wo­wi wszel­kich war­to­ści – z sa­mym Je­zu­sem Chry­stu­sem. Niech­że „nasz Ko­ściół” wy­le­ci za bur­tę.

Pysz­ni­my się swo­ją przy­na­leż­no­ścią do dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia i naj­gwał­tow­niej­szym roz­wo­jem, jaki może przy­paść w udzia­le na­ro­do­wi. Lecz po­my­śl­cie, jak­że mało mia­stecz­ko na­sze dba o swo­ją kul­tu­rę. Nie pra­gnę po­chle­biać moim są­sia­dom ani być przez nich przy­jem­nie łech­ta­ny, al­bo­wiem dzię­ki temu nie po­su­nie­my się na­przód. Na­le­ży nas pro­wo­ko­wać, po­pę­dzać i gnać kłu­sem jak woły, któ­ry­mi je­ste­śmy. Po­sia­da­my sto­sun­ko­wo przy­zwo­ity sys­tem szkół po­wszech­nych, szkół tyl­ko dla dzie­ci, ali­ści z wy­jąt­kiem cher­la­wej w zi­mie sali wy­kła­do­wej i sła­bo­wi­tej, nie­daw­no za­ło­żo­nej i pro­pa­go­wa­nej przez wła­dze bi­blio­te­ki – żad­nej szko­ły dla nas sa­mych. Wy­da­je­my wię­cej na każ­dy pra­wie ar­ty­kuł, któ­ry le­czy do­le­gli­wo­ści cia­ła czy w ogó­le do­le­gli­wo­ści, ani­że­li na do­le­gli­wo­ści du­cha. Czas, aby­śmy mie­li szko­ły nie­po­wszech­ne, aby­śmy nie prze­sta­wa­li się kształ­cić, z chwi­lą kie­dy wy­ra­sta­my na męż­czyzn i ko­bie­ty. Pora, aże­by mia­stecz­ka sta­ły się uni­wer­sy­te­ta­mi, a star­si ich miesz­kań­cy – wy­kła­dow­ca­mi, któ­rzy mie­li­by dość wol­ne­go cza­su, gdy­by istot­nie byli tak za­moż­ni, na zgłę­bia­nie nauk hu­ma­ni­stycz­nych przez resz­tę ży­cia. Czy świat za­wsze ma się ogra­ni­czać do jed­ne­go Pa­ry­ża czy Oxfor­du? Czyż tu­taj, pod nie­bo Con­cord nie mogą przy­by­wać stu­den­ci i kształ­cić się w sztu­kach wy­zwo­lo­nych? Czyż nie mo­że­my na­jąć ja­kie­goś Abe­lar­da, któ­ry pro­wa­dził­by dla nas wy­kła­dy? Nie­ste­ty!

A co by było z pa­sa­niem by­dła i pil­no­wa­niem skle­pu? Zbyt daw­no temu skoń­czy­li­śmy ze szko­łą i wiel­ce za­nie­dba­li­śmy swo­ją na­ukę. W kra­ju na­szym mia­stecz­ko po­win­no pod nie­któ­ry­mi wzglę­da­mi speł­niać rolę eu­ro­pej­skie­go ary­sto­kra­ty. Po­win­no zo­stać me­ce­na­sem sztuk pięk­nych. Jest na to do­sta­tecz­nie za­moż­ne. Bra­ku­je mu tyl­ko wspa­nia­ło­myśl­no­ści i po­lo­ru. Wy­da­je do­syć pie­nię­dzy na rze­czy ce­nio­ne przez far­me­rów i kup­ców, ale pro­po­zy­cje prze­zna­cze­nia ja­kiejś sumy na spra­wy da­le­ko bar­dziej ce­nio­ne przez lu­dzi in­te­li­gent­niej­szych uwa­ża za uto­pię. Wpraw­dzie wy­da­ło sie­dem­na­ście ty­się­cy do­la­rów na bu­do­wę ra­tu­sza – dzię­ki przy­pad­ko­wi albo po­li­ty­ce – lecz praw­do­po­dob­nie przez sto lat nie wyda po­dob­nej sumy na żywe umy­sły – na tę praw­dzi­wą treść, któ­rą na­le­ża­ło­by wy­peł­nić ów zrąb. Sto dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów prze­zna­czo­nych rocz­nie na utrzy­ma­nie sali wy­kła­do­wej w zi­mie to mą­drzej­szy wy­da­tek niż każ­dy inny w po­dob­nej wy­so­ko­ści po­no­szo­ny z kwot ze­bra­nych w mia­stecz­ku. Je­że­li ży­je­my w dzie­więt­na­stym wie­ku, dla­cze­go nie mie­li­by­śmy się cie­szyć jego za­le­ta­mi? Dla­cze­góż ży­cie na­sze ma być w pew­nym sen­sie pro­win­cjo­nal­ne? Je­że­li chce­my czy­tać pra­sę, dla­cze­go nie mie­li­by­śmy da­ro­wać so­bie bo­stoń­skich plo­tek i od razu nie wziąć do rąk ga­ze­ty naj­lep­szej, za­miast kar­mić się mle­kiem pra­sy z „ro­dzi­ny neu­tral­nej” albo paść „Ga­łąz­ka­mi Oliw­ny­mi”[135] tu­taj w No­wej An­glii? Spraw­my, aby na­pły­wa­ły do nas ra­por­ty od wszyst­kich wy­kształ­co­nych spo­łe­czeństw, a prze­ko­na­my się, czy one rze­czy­wi­ście coś wie­dzą. Dla­cze­góż mie­li­by­śmy po­zwo­lić, aby Har­per & Bro­thers oraz Red­ding & Co[136] do­bie­ra­ły nam lek­tu­rę? Po­dob­nie jak ary­sto­kra­ta o wy­szu­ka­nym sma­ku ota­cza się wszyst­kim, co skła­da się na jego kul­tu­rę, a mia­no­wi­cie: na­uką, ro­zu­mem, dow­ci­pem, książ­ka­mi, ma­lar­stwem, rzeź­bą, mu­zy­ką, in­stru­men­ta­mi fi­lo­zo­ficz­ny­mi i tym po­dob­ny­mi bo­gac­twa­mi, tak nie­chaj po­stę­pu­je mia­stecz­ko – niech nie sta­je jak wry­te przed pe­da­go­giem, pa­sto­rem, ko­ściel­nym, bi­blio­te­ką pa­ra­fial­ną i trze­ma rad­ny­mi miej­ski­mi. Wszak nasi dzia­do­wie Piel­grzy­mi[137] prze­ży­li nie­gdyś z nimi mroź­ną zimę na nie­go­ścin­nej ska­le. Ko­lek­tyw­ne dzia­ła­nie zgod­ne jest z du­chem na­szych in­sty­tu­cji. Są­dzę, że ma­jąc bar­dziej sprzy­ja­ją­ce wa­run­ki dys­po­nu­je­my środ­ka­mi więk­szy­mi ani­że­li ów ary­sto­kra­ta. Nowa An­glia może na­jąć i wy­ży­wić wszyst­kich mą­drych lu­dzi na świe­cie, by­le­by przy­by­li ją kształ­cić – skoń­czy wów­czas z pro­win­cjo­na­li­zmem. Ta­kiej nie­po­wszech­nej szko­ły nam bra­ku­je. Za­miast ary­sto­kra­cji ro­do­wej, nie­chaj żyje u nas ary­sto­kra­cja du­cho­wa. Je­że­li trze­ba, pójdź­my wzdłuż rze­ki, omiń­my je­den most, a tro­chę da­lej prze­rzuć­my przy­naj­mniej jed­no przę­sło nad mrocz­ną za­to­ką nie­wie­dzy ob­my­wa­ją­cą na­sze brze­gi.


 


[128] Mîr Ca­mar Ud­dîn Mast – dzie­więt­na­sto­wiecz­ny po­eta in­dyj­ski

[129] Tho­re­au znał ła­ci­nę i gre­kę naj­praw­do­po­dob­niej le­piej niż inni trans­cen­den­ta­li­ści. Prze­tłu­ma­czył na an­giel­ski wie­le utwo­rów li­te­ra­tu­ry kla­sycz­nej.

[130] „Za­praw­dę, za­praw­dę po­wia­dam Ci, je­śli się kto nie na­ro­dzi na nowo, nie może uj­rzeć Kró­le­stwa Bo­że­go.” Nowy Te­sta­ment, Ewan­ge­lia św. Jana 3, 3.

[131] Mowa, oczy­wi­ście, o nie­do­sko­na­ło­ści prze­kła­dów.

[132] Peł­ny ty­tuł książ­ki, o któ­rej au­tor mówi – rze­czy­wi­ście znaj­do­wa­ła się ona w ka­ta­lo­gu bi­blio­te­ki w Con­cord w 1836 r. – brzmi w ory­gi­na­le Much In­struc­tion from Lit­tle Re­ading. A Re­ading (wym. re­diŋ) to tak­że na­zwa miej­sco­wo­ści po­ło­żo­nej nie­da­le­ko Con­cord.

[133] „Ni­g­dy po­god­nie praw­dzi­wej mi­ło­ści stru­mień nie pły­nął…” Wil­liam Szek­spir, Sen nocy let­niej, akt I, sc. 1. Prze­ło­żył Sta­ni­sław Koź­mian.

[134] Pod­czas po­by­tu au­to­ra nad Wal­de­nem dok­tor Sy­lve­ster Gra­ham pro­wa­dził kam­pa­nię na rzecz zmia­ny spo­so­bu od­ży­wia­nia się, pro­pa­gu­jąc za­sa­dę spo­ży­wa­nia chle­ba pie­czo­ne­go z mąki gru­bo mie­lo­nej. Trans­cen­den­ta­li­ści in­te­re­so­wa­li się tym pro­ble­mem i wie­lu z nich sko­rzy­sta­ło z rad dok­to­ra.

[135] W oryg. „Oli­ve Bran­ches” – ty­go­dnik wy­da­wa­ny przez koła du­chow­nych w Bo­sto­nie.

[136] Har­per & Bro­thers, Red­ding & Co – wy­daw­nic­twa ame­ry­kań­skie.

[137] Wła­ści­wie: Oj­co­wie Piel­grzy­mi – przy­by­li na „May­flo­wer” pu­ry­ta­nie.

DŹWIĘKI

Acz­kol­wiek gdy ogra­ni­cza­my się do li­te­ra­tu­ry, choć­by naj­bar­dziej do­bo­ro­wej i kla­sycz­nej, i czy­ta­my tyl­ko w okre­ślo­nych ję­zy­kach prze­la­nych na pa­pier, któ­re są le­d­wie pro­win­cjo­nal­ny­mi gwa­ra­mi, na­ra­ża­my się na nie­bez­pie­czeń­stwo za­po­mnie­nia ję­zy­ka fak­tów i zda­rzeń, po­zba­wio­ne­go me­ta­for, a je­dy­nie on jest płod­ny i może sta­no­wić wzór. Wie­le się pu­bli­ku­je, nie­wie­le jed­nak dru­ku­je. Gdy otwo­rzy­my na oścież okien­ni­cę, na­tych­miast za­po­mi­na­my, że prze­dzie­ra­ły się przez nią pro­mie­nie słoń­ca. Żad­na me­to­da ani wy­kształ­co­ny na­wyk nie za­stą­pi ko­niecz­no­ści czu­wa­nia w po­go­to­wiu. Czym jest roz­wój hi­sto­rii, fi­lo­zo­fii czy po­ezji, na­wet tej naj­cel­niej do­bra­nej, naj­do­sko­nal­sze­go spo­łe­czeń­stwa czy naj­bar­dziej god­ne­go po­dzi­wu try­bu ży­cia w po­rów­na­niu z na­wy­kiem do­strze­ga­nia za­wsze tego, co moż­na do­strzec? Czy bę­dziesz czy­tel­ni­kiem, to zna­czy le­d­wie uczniem, czy ob­ser­wa­to­rem? Od­czy­tuj swój los, patrz na to, co przed tobą, i wę­druj w przy­szłość.[138]

Przez pierw­sze lato nie czy­ta­łem ksią­żek; oko­py­wa­łem fa­so­lę. Skąd­że, czę­sto le­piej spę­dza­łem czas. Nie­kie­dy nie stać mnie było na po­świę­ce­nie kwia­tu chwi­li bie­żą­cej i zaj­mo­wa­nie się ja­ką­kol­wiek pra­cą – ani umy­sło­wą, ani fi­zycz­ną. Uwiel­biam mieć w ży­ciu dużą swo­bo­dę. By­wa­ły ta­kie let­nie dni, gdy wziąw­szy jak zwy­kle ką­piel, cały po­ra­nek – od wscho­du do po­łu­dnia – spę­dza­łem sie­dząc w słoń­cu na pro­gu, za­to­pio­ny w my­ślach, po­śród so­sen, hi­kor i su­ma­ków, w nie­zmą­co­nej sa­mot­no­ści i spo­ko­ju, a wko­ło śpie­wa­ły pta­ki albo prze­my­ka­ły bez­sze­lest­nie przez mój dom, do­pó­ki słoń­ce nie przy­po­mnia­ło mi o upły­wie cza­su za­glą­da­jąc w okno od za­cho­du czy też z od­le­głej dro­gi nie do­le­ciał tur­kot wozu ja­kie­goś po­dróż­ne­go. W taki czas ro­słem niby ku­ku­ry­dza w nocy[139] i da­wał mi on wię­cej za­do­wo­le­nia, ani­że­li gdy­bym wy­ko­ny­wał ja­ką­kol­wiek pra­cę rę­ka­mi. Nie był to czas, któ­ry na­le­ża­ło­by od­jąć z mo­je­go ży­cia, lecz do­da­ny do nie­go i o wie­le bo­gat­szy. Zda­łem so­bie spra­wę z tego, co lu­dzie Wscho­du ro­zu­mie­ją przez kon­tem­pla­cję i za­nie­cha­nie za­jęć. Prze­waż­nie nie zwa­ża­łem na to, któ­ra jest go­dzi­na. Dzień po­su­wał się na­przód jak gdy­by po to, abym w jego świe­tle wy­ko­ny­wał ja­kąś pra­cę; tym­cza­sem wstał ra­nek i oto za­pa­da już wie­czór, lecz ja nie do­ko­na­łem ni­cze­go pa­mięt­ne­go. Za­miast śpie­wać tak jak pta­ki, w ci­szy uśmie­cha­łem się do swo­je­go nie­zmien­nie sprzy­ja­ją­ce­go losu. Po­dob­nie jak wró­bel na hi­ko­rze przed mo­imi drzwia­mi wy­śpie­wy­wał swój tryl, ja wy­do­by­wa­łem z gar­dła chi­chot lub stłu­mio­ny szcze­biot, któ­ry pew­nie go do­la­ty­wał z mo­je­go gniaz­da. Dni moje nie były dnia­mi ty­go­dnia z wy­ci­śnię­tym na nich pięt­nem po­gań­skie­go boż­ka[140] ani nie były prze­mie­lo­ne na go­dzi­ny czy po­dzie­lo­ne na dro­bin­ki przez ty­ka­nie ze­ga­ra; ży­łem po­dob­nie jak In­dia­nie Puri[141], któ­rzy po­dob­no jed­nym i tym sa­mym sło­wem na­zy­wa­ją dzień wczo­raj­szy, dzi­siej­szy i ju­trzej­szy; róż­ni­cę mię­dzy nimi wy­ra­ża­ją przez wska­zy­wa­nie do tyłu, gdy mają na my­śli wczo­raj, do przo­du, gdy mó­wią o ju­trze, i do góry, gdy idzie im o dzień, któ­ry wła­śnie upły­wa.[142] W oczach miesz­kań­ców na­sze­go mia­stecz­ka ucho­dzi­ło to za czy­ste nie­rób­stwo – nie­wąt­pli­wie; ali­ści gdy­by oce­nia­ły mnie we­dług swo­ich kry­te­riów pta­ki i kwia­ty, zdał­bym u nich eg­za­min. Im­puls do co­dzien­nych za­jęć czło­wiek musi zna­leźć w so­bie sa­mym. Dzień jako taki jest bar­dzo spo­koj­ny i trud­no, aby zga­nił czło­wie­ka za jego próż­niac­two.

Przy­naj­mniej tę prze­wa­gę mia­łem w swo­im spo­so­bie ży­cia nad tymi, któ­rzy zmu­sze­ni byli szu­kać roz­ry­wek za gra­ni­cą, w to­wa­rzy­stwie czy te­atrze, że samo moje ży­cie sta­no­wi­ło dla mnie roz­ryw­kę i za­wsze mia­ło mi coś no­we­go do za­ofe­ro­wa­nia. Było sztu­ką te­atral­ną o wie­lu od­sło­nach i bez za­koń­cze­nia. Gdy­by­śmy istot­nie za­wsze żyli i po­rząd­ko­wa­li swo­je ży­cie we­dług ostat­nie­go i naj­lep­sze­go ze spo­so­bów, ja­kie­go się na­uczy­li­śmy, ni­g­dy by nas nie nę­ka­ła nuda. Trzy­maj się pod­szep­tów wła­sne­go du­cha, a cię nie za­wie­dzie, i w każ­dej go­dzi­nie roz­to­czy przed tobą nowe per­spek­ty­wy. Pra­ce do­mo­we sta­no­wi­ły przy­jem­ną roz­ryw­kę. Gdy pod­ło­ga była brud­na, wsta­wa­łem wcze­śnie, wy­no­si­łem wszyst­kie me­ble z domu na tra­wę, to zna­czy łóż­ko i jego ramę two­rzą­ce ca­łość, po czym zle­wa­łem pod­ło­gę wodą, sy­pa­łem na nią bia­ły pia­sek ze sta­wu i szo­ro­wa­łem szczot­ką do czy­sta – de­ski ro­bi­ły się bie­lu­sień­kie; za­nim miesz­kań­cy mia­stecz­ka za­spo­ko­ili głód, po­ran­ne słoń­ce wy­su­szy­ło mój dom na tyle, że znów mo­głem się do nie­go wpro­wa­dzić nie­mal nie prze­ry­wa­jąc swo­ich roz­my­ślań. Miło było pa­trzeć na cały mój do­by­tek rzu­co­ny na tra­wę, two­rzą­cy małą ster­tę po­dob­ną do cy­gań­skie­go tłu­mo­ka, i na usta­wio­ny wśród so­sen i hi­kor stół o trzech no­gach, z któ­re­go nie usu­ną­łem ksią­żek, pió­ra i atra­men­tu. Wy­da­wa­ły się za­do­wo­lo­ne z tego, że wyj­rza­ły na dwór, i chy­ba nie­chęt­nie wra­ca­ły do izby. Nie­kie­dy ku­si­ło mnie, aby roz­cią­gnąć nad nimi plan­de­kę i roz­siąść się pod nią. War­te za­cho­du było uj­rzeć te rze­czy w słoń­cu i usły­szeć, jak owie­wa je swa­wol­ny wiatr – o ile bar­dziej in­te­re­su­ją­co wy­glą­da­ją zna­jo­me przed­mio­ty na dwo­rze ani­że­li w domu. Na po­bli­skiej ga­łę­zi sie­dzi ptak, pod sto­łem ro­sną ko­can­ki, pędy je­żyn opla­ta­ją mu nogi; do­oko­ła zie­mia usia­na jest szysz­ka­mi so­sno­wy­mi, kol­cza­sty­mi kasz­ta­na­mi i li­ść­mi po­zio­mek. Wy­glą­da­ło na to, że na­sze me­ble: sto­ły, krze­sła i łóż­ka to owe prze­obra­żo­ne for­my świa­ta ro­ślin, prze­obra­żo­ne dzię­ki temu, że ongi prze­by­wa­ły jed­ne wśród dru­gich.

Mój dom zbu­do­wa­łem na zbo­czu pa­gór­ka, tuż na skra­ju więk­sze­go lasu, po­śród mło­de­go za­gaj­ni­ka so­sen smo­ło­wych i hi­kor, sześć prę­tów od sta­wu, do któ­re­go sto­kiem pa­gór­ka pro­wa­dzi­ła wą­ska ścież­ka. Przed do­mem ro­sły po­ziom­ki, je­ży­ny, ko­can­ki, dziu­ra­wiec i na­włoć, krze­wi­ny dębu, cze­re­śnia pta­sia, czar­na bo­rów­ka i orzech ziem­ny. Pod ko­niec maja cze­re­śnia pta­sia, Ce­ra­sus pu­mi­la, zdo­bi­ła skra­je ścież­ki de­li­kat­ny­mi kwia­tusz­ka­mi two­rzą­cy­mi bal­dasz­ki do­oko­ła krót­kich ło­dy­żek, a po­tem je­sie­nią ob­wi­sa­ła du­ży­mi ład­ny­mi cze­re­śnia­mi ukła­da­ją­cy­mi się pro­mie­ni­ście w wia­nusz­ki. Skosz­to­wa­łem ich, aby przy­po­do­bać się Na­tu­rze, cho­ciaż były pra­wie nie­ja­dal­ne. Obok domu rósł wy­bu­ja­ły su­mak, Rhus gla­bra, prze­dzie­ra­jąc się przez usy­pa­ne prze­ze mnie ob­wa­ło­wa­nie; w pierw­szym roku wy­rósł na pięć, sześć stóp w górę. Miał ład­ny sze­ro­ki, pie­rza­sty liść tro­pi­kal­ny, lecz pa­trząc na nie­go od­no­si­ło się dziw­ne wra­że­nie. Póź­ną wio­sną z su­chych pa­ty­ków, któ­re wy­da­wa­ły się mar­twe, na­gle wy­strze­la­ły duże pąki i jak­by za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki roz­wi­ja­ły się w peł­ne wdzię­ku zie­lo­ne de­li­kat­ne ga­łę­zie o śred­ni­cy cala; cza­sa­mi, gdy sie­dzia­łem przy oknie, tak nie­fra­so­bli­wie się roz­ra­sta­ły wy­sta­wia­jąc na pró­bę swo­je sła­be wę­zły, że zda­rza­ło mi się sły­szeć, jak mło­da i de­li­kat­na ga­łąź pada na­gle na zie­mię niby wa­chlarz, pod­czas gdy po­wie­trze sta­ło nie po­ru­szo­ne naj­lżej­szym po­wie­wem – ga­łąź ła­ma­ła się pod wła­snym cię­ża­rem. W sierp­niu wiel­kie sku­pi­ska ja­gód, któ­re kwit­nąc zwa­bia­ły gro­ma­dy dzi­kich psz­czół, stop­nio­wo na­bie­ra­ły ja­sno­fio­le­to­wej ak­sa­mit­nej bar­wy; de­li­kat­ne ga­łąz­ki ugi­na­ły się pod ich cię­ża­rem i ła­ma­ły.


Date: 2016-01-14; view: 568


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 12 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 14 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)