Ludzkość nigdy jeszcze nie czytała dzieł wielkich poetów, albowiem mogą je czytać jedynie wielcy poeci. Czytano owe utwory tylko tak, jak pospólstwo czyta w gwiazdach – w najlepszym razie według praktyk astrologicznych, a nie astronomicznych. Większość ludzi nauczyła się czytać ze względu na zwykłą wygodę, podobnie jak rachować – po to, aby prowadzić rachunki i nie dać się oszukać w handlu; wszelako o czytaniu traktowanym jako ćwiczenie intelektualne wiedzą mało albo i nic. Dopiero zaś ono stanowi lekturę wyższej miary, lekturę uprawianą w napięciu i z poświęceniem naszych najczujniejszych godzin świadomości, w przeciwieństwie do tej, która jest zbytkiem kołyszącym nas do snu i podporządkowującym sobie nasze szlachetniejsze dary.
Moim zdaniem znając alfabet powinniśmy czytać najlepsze dzieła literackie, a nie bez końca powtarzać ABC i jednosylabowe słowa siedząc przez całe życie w czwartej czy piątej klasie na pierwszej, najniższej ławce. Większość ludzi satysfakcjonuje lektura albo słuchanie czytanej na głos jednej dobrej przekonywającej ich chyba swą mądrością książki – Biblii. Przez resztę życia ludzie owi wegetują i trwonią swoje zdolności na to, co nazywa się lekturą łatwą. W naszej bibliotece objazdowej znajduje się wielotomowe dzieło pod tytułem Drobne lektury, który to tytuł uważałem za nazwę znanego mi ze słyszenia miasta.[132] Są osoby, które podobnie jak kormorany i strusie mogą strawić wszelkie bzdury tego rodzaju, nawet po najbardziej sytym mięsnym obiedzie z jarzynami, albowiem nie znoszą, gdy coś się marnuje. Jeśli inni niby maszyny dostarczają ów obrok, ci z kolei niby maszyny pożerają go z ochotą. Czytają dziewięciotysięczną z kolei opowieść o Zebulonie i Zofroniji, ich szalonej, niezwykłej miłości, o tym, jak na ich drodze stawały miliony przeszkód[133] – raz pokonywali je z nadzieją, raz tracili otuchę, nadal jednak kochali. Albo historię jakiegoś nieszczęśnika na strzelistej wieży, na którą nie powinien był się wspinać, ledwie bowiem potrafił wejść na dzwonnicę. Tymczasem rozradowany powieściopisarz bije w dzwony zwołując cały świat, aby się przypatrywał z trwogą, jak nieszczęśnik usiłuje zejść na dół! Osobiście uważam, że lepiej by się stało, gdyby wszyscy ci kandydaci na bohaterów powieści światowej przemienili się w kurki na dachu i niczym bohaterowie niebiańskich przestworzy bujali tam, rdzewieli i nigdy nie wracali na ziemię zawracać uczciwym ludziom głowę swoimi wybrykami. Gdy następnym razem powieściopisarz uderzy w dzwon, nawet nie drgnę, choćby miał się spalić zbór. „Niebawem rozpoczniemy sprzedaż comiesięcznych odcinków romansu średniowiecznego Niezwykłe przypadki Podskoka Palucha, pióra sławnego autora Dyń-dyń-dynia; wróżymy książce wielkie powodzenie; Szanowni Czytelnicy – zachowajcie spokój, nikt nie odejdzie z pustymi rękami.” Podobną lekturę pochłaniają oczami wielkości kół młyńskich, z przejęciem i prymitywną ciekawością, a ich niestrudzony żołądek trawi wszystko bez dodatkowych przypraw, zupełnie jak czteroletni berbeć swojego Kopciuszka w złotej oprawie za dwa centy. Nie robią żadnych zauważalnych postępów w wymowie, akcencie, emfazie, nie nabierają umiejętności wysnuwania ani wyśmiewania morału. Takie to daje skutki, że wzrok im gaśnie, następuje marazm krwiobiegu, ogólny rozkład i martwica zdolności intelektualnych. Chleb razowy tego rodzaju piecze się codziennie niemal we wszystkich piecach i to bardziej skwapliwie aniżeli chleb pszenny czy żytni.[134] Ma on również zapewniony szerszy rynek zbytu.
Najlepszych książek nie czytają nawet ci, których się nazywa dobrymi czytelnikami. Do czego sprowadza się kultura w Concord? Miasteczka naszego nie opanowała – poza nielicznymi wyjątkami – miłość do najlepszej albo bardzo dobrej literatury, nawet angielskiej, której słowa wszyscy potrafią czytać i pisać. Nawet wychowankowie uczelni i ludzie obznajmieni z tak zwanymi sztukami wyzwolonymi – nie tylko u nas, także gdzie indziej – naprawdę źle znają angielskich klasyków albo w ogóle nie mają o nich pojęcia. Jeśli zaś chodzi o rejestry mądrości ludzkiej – o klasyków starożytnych i Biblię – to chociaż dostępne są dla wszystkich chętnych, niewielu ludzi zadaje sobie trud, by te teksty poznać. Pewien znajomy drwal w średnim wieku sięga po francuską gazetę nie dlatego, że interesują go wiadomości, jak bowiem twierdzi, nic go podobne sprawy nie obchodzą, lecz po to, aby „nie wyjść z wprawy”. Jest Kanadyjczykiem z pochodzenia i gdy pytam go, jakie cele przyświecają mu na tym świecie, odpowiada, że prócz powyższego należy do nich doskonalenie angielszczyzny. Mając to samo na względzie, absolwenci uczelni postępują czy pragną postępować mniej więcej podobnie, z tym, że sięgają po gazetę angielską. Przypuśćmy, że ktoś właśnie skończył lekturę jednej z najlepszych, być może, angielskich książek; przekona się, z iloma ludźmi i jak szczegółowo będzie mógł o niej porozmawiać. Albo załóżmy, że skończył czytać w oryginale greckich czy rzymskich klasyków, których sława dotarła nawet do tak zwanych analfabetów; nie znajdzie nikogo, z kim mógłby porozmawiać, nie będzie miał do kogo otworzyć ust. Doprawdy, w naszych uczelniach nie ma chyba profesora, który pokonawszy trudności językowe w takim samym stopniu rozwiązał zagadki intelektu i poezji greckiego mistrza i potrafi się podzielić swoimi wiadomościami z czujnym i bohaterskim czytelnikiem. A cóż dopiero z pismami świętymi czy bibliami ludzkości – kto w tym mieście potrafi podać mi choćby ich tytuły? Większość ludzi nie wie, że nie tylko naród żydowski ma swoje Pismo Święte. Człowiek, każdy człowiek widząc srebrnego dolara zboczy znacznie z drogi, ażeby go podnieść, natomiast mija wybite na swojej drodze złotymi zgłoskami słowa wypowiedziane przez największych mędrców starożytności, których mądrość potwierdziły następne stulecia, i uczy się czytać tylko łatwą lekturę, elementarze i podręczniki, a gdy ukończy szkołę – Drobne lektury i książki z opowiadaniami dla chłopców i początkujących uczniów. Nasza lektura, rozmowy i sposób rozumowania pozostają na bardzo niskim poziomie, godnym Pigmejów albo karłów.
Pragnę zaznajomić się z ludźmi mądrzejszymi aniżeli synowie concordzkiej ziemi, z ludźmi o nazwiskach niemal tu nie znanych. A może usłyszawszy imię Platon nigdy nie powinienem sięgnąć po jego dzieła? Postąpiłbym wówczas tak, jak gdyby Platon był obywatelem tego samego co ja miasta, lecz nigdy bym go nie widział, albo moim najbliższym sąsiadem, lecz nigdy bym nie słyszał jego poglądów ani nie zważał na mądrość jego słów. A jak w istocie sprawa się przedstawia? Dialogi Platona zawierające to, co miał w sobie nieśmiertelnego, leżą tuż obok na półce, nigdy ich wszakże nie czytałem. Jesteśmy źle wychowani, mało wykształceni i niepiśmienni; a w tym względzie przyznaję, że nie ma dla mnie wielkiej różnicy między analfabetyzmem mojego sąsiada, który w ogóle nie potrafi czytać, a analfabetyzmem kogoś, kto nauczył się czytać tylko lekturę przeznaczoną dla dzieci i miałkich umysłów. Powinniśmy dorównywać najgodniejszym starożytnym, wpierw atoli musimy wiedzieć, na ile byli dobrzy. Jesteśmy gatunkiem małych ludzi, wzlatujemy intelektem w górę, niewiele jednak wznosimy się ponad poziom codziennych gazet.
Nie wszystkie książki są równie nudne jak ich czytelnicy. Istnieją prawdopodobnie takie słowa przemawiające wprost do ludzkiej kondycji, jakie – gdybyśmy naprawdę mogli je słyszeć i rozumieć – uznalibyśmy za bardziej zbawienne dla naszego życia aniżeli poranek czy wiosnę. Możliwe również, że ukazałyby nam w nowym świetle porządek rzeczy. Ilu ludzi wraz z przeczytaniem jakiejś książki rozpoczęło nową epokę w swoim życiu! Być może istnieje dzieło, które wyjaśni nam stare i objawi nowe cuda. Rzeczy obecnie niewyrażalne może znajdziemy już gdzieś wyrażone. Wszystkich bez wyjątku mądrych ludzi niepokoiły, zadziwiały i wprawiały w zakłopotanie te same co nas pytania, każdy odpowiadał, jak umiał, własnymi słowami i własnym życiem. Ponadto wraz z mądrością będzie nam przybywało tolerancji. Samotny robotnik najemny na farmie w okolicach Concord, którego po powtórnych narodzinach i specyficznych przeżyciach religijnych wiara zagnała w głęboką, jego zdaniem, zadumę i odosobnienie, może uznać, iż te słowa są nieprawdą, jednakże tysiące lat temu, gdy Zaratustra przewędrował tę samą drogę zdobywając podobne doświadczenie, był na tyle mądry, że uświadamiał sobie, na ile owa droga jest uniwersalna. Zgodnie z tym przeświadczeniem traktował bliźnich i podobno założył nawet sektę religijną. Niechże zatem ów robotnik najemny obcuje pokornie z Zaratustra, a dzięki poszerzającemu horyzonty wpływowi wszelkich wartości – z samym Jezusem Chrystusem. Niechże „nasz Kościół” wyleci za burtę.
Pysznimy się swoją przynależnością do dziewiętnastego stulecia i najgwałtowniejszym rozwojem, jaki może przypaść w udziale narodowi. Lecz pomyślcie, jakże mało miasteczko nasze dba o swoją kulturę. Nie pragnę pochlebiać moim sąsiadom ani być przez nich przyjemnie łechtany, albowiem dzięki temu nie posuniemy się naprzód. Należy nas prowokować, popędzać i gnać kłusem jak woły, którymi jesteśmy. Posiadamy stosunkowo przyzwoity system szkół powszechnych, szkół tylko dla dzieci, aliści z wyjątkiem cherlawej w zimie sali wykładowej i słabowitej, niedawno założonej i propagowanej przez władze biblioteki – żadnej szkoły dla nas samych. Wydajemy więcej na każdy prawie artykuł, który leczy dolegliwości ciała czy w ogóle dolegliwości, aniżeli na dolegliwości ducha. Czas, abyśmy mieli szkoły niepowszechne, abyśmy nie przestawali się kształcić, z chwilą kiedy wyrastamy na mężczyzn i kobiety. Pora, ażeby miasteczka stały się uniwersytetami, a starsi ich mieszkańcy – wykładowcami, którzy mieliby dość wolnego czasu, gdyby istotnie byli tak zamożni, na zgłębianie nauk humanistycznych przez resztę życia. Czy świat zawsze ma się ograniczać do jednego Paryża czy Oxfordu? Czyż tutaj, pod niebo Concord nie mogą przybywać studenci i kształcić się w sztukach wyzwolonych? Czyż nie możemy nająć jakiegoś Abelarda, który prowadziłby dla nas wykłady? Niestety!
A co by było z pasaniem bydła i pilnowaniem sklepu? Zbyt dawno temu skończyliśmy ze szkołą i wielce zaniedbaliśmy swoją naukę. W kraju naszym miasteczko powinno pod niektórymi względami spełniać rolę europejskiego arystokraty. Powinno zostać mecenasem sztuk pięknych. Jest na to dostatecznie zamożne. Brakuje mu tylko wspaniałomyślności i poloru. Wydaje dosyć pieniędzy na rzeczy cenione przez farmerów i kupców, ale propozycje przeznaczenia jakiejś sumy na sprawy daleko bardziej cenione przez ludzi inteligentniejszych uważa za utopię. Wprawdzie wydało siedemnaście tysięcy dolarów na budowę ratusza – dzięki przypadkowi albo polityce – lecz prawdopodobnie przez sto lat nie wyda podobnej sumy na żywe umysły – na tę prawdziwą treść, którą należałoby wypełnić ów zrąb. Sto dwadzieścia pięć dolarów przeznaczonych rocznie na utrzymanie sali wykładowej w zimie to mądrzejszy wydatek niż każdy inny w podobnej wysokości ponoszony z kwot zebranych w miasteczku. Jeżeli żyjemy w dziewiętnastym wieku, dlaczego nie mielibyśmy się cieszyć jego zaletami? Dlaczegóż życie nasze ma być w pewnym sensie prowincjonalne? Jeżeli chcemy czytać prasę, dlaczego nie mielibyśmy darować sobie bostońskich plotek i od razu nie wziąć do rąk gazety najlepszej, zamiast karmić się mlekiem prasy z „rodziny neutralnej” albo paść „Gałązkami Oliwnymi”[135] tutaj w Nowej Anglii? Sprawmy, aby napływały do nas raporty od wszystkich wykształconych społeczeństw, a przekonamy się, czy one rzeczywiście coś wiedzą. Dlaczegóż mielibyśmy pozwolić, aby Harper & Brothers oraz Redding & Co[136] dobierały nam lekturę? Podobnie jak arystokrata o wyszukanym smaku otacza się wszystkim, co składa się na jego kulturę, a mianowicie: nauką, rozumem, dowcipem, książkami, malarstwem, rzeźbą, muzyką, instrumentami filozoficznymi i tym podobnymi bogactwami, tak niechaj postępuje miasteczko – niech nie staje jak wryte przed pedagogiem, pastorem, kościelnym, biblioteką parafialną i trzema radnymi miejskimi. Wszak nasi dziadowie Pielgrzymi[137] przeżyli niegdyś z nimi mroźną zimę na niegościnnej skale. Kolektywne działanie zgodne jest z duchem naszych instytucji. Sądzę, że mając bardziej sprzyjające warunki dysponujemy środkami większymi aniżeli ów arystokrata. Nowa Anglia może nająć i wyżywić wszystkich mądrych ludzi na świecie, byleby przybyli ją kształcić – skończy wówczas z prowincjonalizmem. Takiej niepowszechnej szkoły nam brakuje. Zamiast arystokracji rodowej, niechaj żyje u nas arystokracja duchowa. Jeżeli trzeba, pójdźmy wzdłuż rzeki, omińmy jeden most, a trochę dalej przerzućmy przynajmniej jedno przęsło nad mroczną zatoką niewiedzy obmywającą nasze brzegi.
[129] Thoreau znał łacinę i grekę najprawdopodobniej lepiej niż inni transcendentaliści. Przetłumaczył na angielski wiele utworów literatury klasycznej.
[130] „Zaprawdę, zaprawdę powiadam Ci, jeśli się kto nie narodzi na nowo, nie może ujrzeć Królestwa Bożego.” Nowy Testament, Ewangelia św. Jana 3, 3.
[131] Mowa, oczywiście, o niedoskonałości przekładów.
[132] Pełny tytuł książki, o której autor mówi – rzeczywiście znajdowała się ona w katalogu biblioteki w Concord w 1836 r. – brzmi w oryginale Much Instruction from Little Reading. A Reading (wym. rediŋ) to także nazwa miejscowości położonej niedaleko Concord.
[133] „Nigdy pogodnie prawdziwej miłości strumień nie płynął…” William Szekspir, Sen nocy letniej, akt I, sc. 1. Przełożył Stanisław Koźmian.
[134] Podczas pobytu autora nad Waldenem doktor Sylvester Graham prowadził kampanię na rzecz zmiany sposobu odżywiania się, propagując zasadę spożywania chleba pieczonego z mąki grubo mielonej. Transcendentaliści interesowali się tym problemem i wielu z nich skorzystało z rad doktora.
[135] W oryg. „Olive Branches” – tygodnik wydawany przez koła duchownych w Bostonie.
[136] Harper & Brothers, Redding & Co – wydawnictwa amerykańskie.
[137] Właściwie: Ojcowie Pielgrzymi – przybyli na „Mayflower” purytanie.
DŹWIĘKI
Aczkolwiek gdy ograniczamy się do literatury, choćby najbardziej doborowej i klasycznej, i czytamy tylko w określonych językach przelanych na papier, które są ledwie prowincjonalnymi gwarami, narażamy się na niebezpieczeństwo zapomnienia języka faktów i zdarzeń, pozbawionego metafor, a jedynie on jest płodny i może stanowić wzór. Wiele się publikuje, niewiele jednak drukuje. Gdy otworzymy na oścież okiennicę, natychmiast zapominamy, że przedzierały się przez nią promienie słońca. Żadna metoda ani wykształcony nawyk nie zastąpi konieczności czuwania w pogotowiu. Czym jest rozwój historii, filozofii czy poezji, nawet tej najcelniej dobranej, najdoskonalszego społeczeństwa czy najbardziej godnego podziwu trybu życia w porównaniu z nawykiem dostrzegania zawsze tego, co można dostrzec? Czy będziesz czytelnikiem, to znaczy ledwie uczniem, czy obserwatorem? Odczytuj swój los, patrz na to, co przed tobą, i wędruj w przyszłość.[138]
Przez pierwsze lato nie czytałem książek; okopywałem fasolę. Skądże, często lepiej spędzałem czas. Niekiedy nie stać mnie było na poświęcenie kwiatu chwili bieżącej i zajmowanie się jakąkolwiek pracą – ani umysłową, ani fizyczną. Uwielbiam mieć w życiu dużą swobodę. Bywały takie letnie dni, gdy wziąwszy jak zwykle kąpiel, cały poranek – od wschodu do południa – spędzałem siedząc w słońcu na progu, zatopiony w myślach, pośród sosen, hikor i sumaków, w niezmąconej samotności i spokoju, a wkoło śpiewały ptaki albo przemykały bezszelestnie przez mój dom, dopóki słońce nie przypomniało mi o upływie czasu zaglądając w okno od zachodu czy też z odległej drogi nie doleciał turkot wozu jakiegoś podróżnego. W taki czas rosłem niby kukurydza w nocy[139] i dawał mi on więcej zadowolenia, aniżeli gdybym wykonywał jakąkolwiek pracę rękami. Nie był to czas, który należałoby odjąć z mojego życia, lecz dodany do niego i o wiele bogatszy. Zdałem sobie sprawę z tego, co ludzie Wschodu rozumieją przez kontemplację i zaniechanie zajęć. Przeważnie nie zważałem na to, która jest godzina. Dzień posuwał się naprzód jak gdyby po to, abym w jego świetle wykonywał jakąś pracę; tymczasem wstał ranek i oto zapada już wieczór, lecz ja nie dokonałem niczego pamiętnego. Zamiast śpiewać tak jak ptaki, w ciszy uśmiechałem się do swojego niezmiennie sprzyjającego losu. Podobnie jak wróbel na hikorze przed moimi drzwiami wyśpiewywał swój tryl, ja wydobywałem z gardła chichot lub stłumiony szczebiot, który pewnie go dolatywał z mojego gniazda. Dni moje nie były dniami tygodnia z wyciśniętym na nich piętnem pogańskiego bożka[140] ani nie były przemielone na godziny czy podzielone na drobinki przez tykanie zegara; żyłem podobnie jak Indianie Puri[141], którzy podobno jednym i tym samym słowem nazywają dzień wczorajszy, dzisiejszy i jutrzejszy; różnicę między nimi wyrażają przez wskazywanie do tyłu, gdy mają na myśli wczoraj, do przodu, gdy mówią o jutrze, i do góry, gdy idzie im o dzień, który właśnie upływa.[142] W oczach mieszkańców naszego miasteczka uchodziło to za czyste nieróbstwo – niewątpliwie; aliści gdyby oceniały mnie według swoich kryteriów ptaki i kwiaty, zdałbym u nich egzamin. Impuls do codziennych zajęć człowiek musi znaleźć w sobie samym. Dzień jako taki jest bardzo spokojny i trudno, aby zganił człowieka za jego próżniactwo.
Przynajmniej tę przewagę miałem w swoim sposobie życia nad tymi, którzy zmuszeni byli szukać rozrywek za granicą, w towarzystwie czy teatrze, że samo moje życie stanowiło dla mnie rozrywkę i zawsze miało mi coś nowego do zaoferowania. Było sztuką teatralną o wielu odsłonach i bez zakończenia. Gdybyśmy istotnie zawsze żyli i porządkowali swoje życie według ostatniego i najlepszego ze sposobów, jakiego się nauczyliśmy, nigdy by nas nie nękała nuda. Trzymaj się podszeptów własnego ducha, a cię nie zawiedzie, i w każdej godzinie roztoczy przed tobą nowe perspektywy. Prace domowe stanowiły przyjemną rozrywkę. Gdy podłoga była brudna, wstawałem wcześnie, wynosiłem wszystkie meble z domu na trawę, to znaczy łóżko i jego ramę tworzące całość, po czym zlewałem podłogę wodą, sypałem na nią biały piasek ze stawu i szorowałem szczotką do czysta – deski robiły się bielusieńkie; zanim mieszkańcy miasteczka zaspokoili głód, poranne słońce wysuszyło mój dom na tyle, że znów mogłem się do niego wprowadzić niemal nie przerywając swoich rozmyślań. Miło było patrzeć na cały mój dobytek rzucony na trawę, tworzący małą stertę podobną do cygańskiego tłumoka, i na ustawiony wśród sosen i hikor stół o trzech nogach, z którego nie usunąłem książek, pióra i atramentu. Wydawały się zadowolone z tego, że wyjrzały na dwór, i chyba niechętnie wracały do izby. Niekiedy kusiło mnie, aby rozciągnąć nad nimi plandekę i rozsiąść się pod nią. Warte zachodu było ujrzeć te rzeczy w słońcu i usłyszeć, jak owiewa je swawolny wiatr – o ile bardziej interesująco wyglądają znajome przedmioty na dworze aniżeli w domu. Na pobliskiej gałęzi siedzi ptak, pod stołem rosną kocanki, pędy jeżyn oplatają mu nogi; dookoła ziemia usiana jest szyszkami sosnowymi, kolczastymi kasztanami i liśćmi poziomek. Wyglądało na to, że nasze meble: stoły, krzesła i łóżka to owe przeobrażone formy świata roślin, przeobrażone dzięki temu, że ongi przebywały jedne wśród drugich.
Mój dom zbudowałem na zboczu pagórka, tuż na skraju większego lasu, pośród młodego zagajnika sosen smołowych i hikor, sześć prętów od stawu, do którego stokiem pagórka prowadziła wąska ścieżka. Przed domem rosły poziomki, jeżyny, kocanki, dziurawiec i nawłoć, krzewiny dębu, czereśnia ptasia, czarna borówka i orzech ziemny. Pod koniec maja czereśnia ptasia, Cerasus pumila, zdobiła skraje ścieżki delikatnymi kwiatuszkami tworzącymi baldaszki dookoła krótkich łodyżek, a potem jesienią obwisała dużymi ładnymi czereśniami układającymi się promieniście w wianuszki. Skosztowałem ich, aby przypodobać się Naturze, chociaż były prawie niejadalne. Obok domu rósł wybujały sumak, Rhus glabra, przedzierając się przez usypane przeze mnie obwałowanie; w pierwszym roku wyrósł na pięć, sześć stóp w górę. Miał ładny szeroki, pierzasty liść tropikalny, lecz patrząc na niego odnosiło się dziwne wrażenie. Późną wiosną z suchych patyków, które wydawały się martwe, nagle wystrzelały duże pąki i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozwijały się w pełne wdzięku zielone delikatne gałęzie o średnicy cala; czasami, gdy siedziałem przy oknie, tak niefrasobliwie się rozrastały wystawiając na próbę swoje słabe węzły, że zdarzało mi się słyszeć, jak młoda i delikatna gałąź pada nagle na ziemię niby wachlarz, podczas gdy powietrze stało nie poruszone najlżejszym powiewem – gałąź łamała się pod własnym ciężarem. W sierpniu wielkie skupiska jagód, które kwitnąc zwabiały gromady dzikich pszczół, stopniowo nabierały jasnofioletowej aksamitnej barwy; delikatne gałązki uginały się pod ich ciężarem i łamały.