Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 5 page

- Szybko wrócę.

Ruszyła ulicą w kierunku cmentarza. Sheryl zawa­hała się. Zostawiła sweter w samochodzie, a robiło się chłodno. Cały czas, kiedy tu przebywały, nie mogła się jednak pozbyć wrażenia, że są obserwowane. Gdy zbliżał się zmierzch, nie chciała być sama na ulicy.

- Zaczekaj - zadecydowała i dołączyła do Lori, widocznej już pod murem cmentarza.

- Czemu jest taki rozległy? - zdziwiła się Lori na głos.

- Bóg jeden wie. Może wszyscy wymarli nagle.

- Tak wielu? To właściwie małe miasto.

- Racja.

- A zobacz rozmiary grobów.

- Sądzisz, że zrobią na mnie wrażenie?

- Wejdziesz?

- Nie. I nie bardzo chcę.

- Tylko trochę za mur.

- Gdzie ja to już słyszałam?

Lori nie odpowiedziała. Była teraz przy bramie cmentarnej, sięgała przez kraty do klamki. Udało się jej. Jedna połowa drzwi otworzyła się na tyle, że mogła się przecisnąć. Weszła. Wahając się, Sheryl podążyła za nią.

- Dlaczego tak wiele? - Lori znów się odezwała. Nie tylko ciekawość kazała jej zadawać pytania; ten dziwny spektakl sprawił, że znów zaczęła się zastana­wiać, czy Boone zapędził się tu przez przypadek, czy też Midian było jego miejscem przeznaczenia. Może po­chowano tu kogoś, kogo miał nadzieję znaleźć żywego? A może przy jego grobie chciał wyznać swoje zbrodnie? To zaledwie domysły, a jednak aleje grobowców wydawały się obiecywać jakąś słabą nadzieję na zrozumienie, dlaczego przelał krew - ale bez rezultatu rozglądała się po terenie, aż zapadł zmrok.

- Już późno - przypomniała Sheryl.

- Tak.

- I jest mi zimno.

- Tak?

- Chciałabym iść, Lori.

- Och... przepraszam. Tak. Oczywiście. Robi się zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec.

- Zauważyłaś.

Ruszyły z powrotem pod górę, do miasta, Sheryl nadawała tempo. Resztki światła znikły niemal kiedy dotarły na peryferie miasta. Sheryl poszła do samo­chodu, a Lori zatrzymała się, aby po raz ostatni spoj­rzeć na cmentarz. Z tego punktu widokowego przypo­minał fortecę. Może wysokie mury broniły go przed zwierzętami, chociaż wydawało się to zbyteczną ostro­żnością. Umarli z pewnością byli bezpieczni pod swoi­mi kamieniami nagrobnymi. Mury miały raczej chro­nić żałobników, by umarli nie zyskali nad nimi władzy. Za tą bramą ziemia została poświęcona umarłym i tro­szczyła się o nich. Na zewnątrz - świat należał do żywych, którzy nie nauczą się niczego od tych, których utracili.



Nie była na tyle arogancka. Tak wiele chcia­ła powiedzieć dziś umarłym, i tyle usłyszeć. Szko­da.

Wróciła do samochodu dziwnie ożywiona. Drzwi natychmiast zamknęły się i ruszył silnik, a Sheryl powie­działa:

- Ktoś nas obserwuje.

- Jesteś pewna?

- Przysięgam. Widziałam go, kiedy podeszłam do samochodu - energicznie tarła piersi. - Jezu, brodawki mi sztywnieją, kiedy jest zimno.

- Jak on wyglądał? - spytała Lori. Sheryl wzruszyła ramionami.

- Zbyt ciemno, żeby dostrzec. To teraz bez zna­czenia. Jak powiedziałaś, nie wrócimy tu więcej.

Racja, pomyślała Lori. Mogą odjechać prostą drogą i nie odwracać się. Może zmarli obywatele Midian zazdrościli im tego, za murami swojej for­tecy.


Rozdział IX

NAWIEDZONA

 

Wybór miejsca noclegu w Shere Neck nie należał do trudnych: były tylko dwie możliwości. Jeden z hoteli został już zajęty przez uczestników giełdy sprzętu rol­niczego, a część z tego najazdu rolników zatrzymała się w drugim budynku, Sweetgrass Inn. Sheryl nie uznawała przymilania się w recepcji i groziło im, że stąd też odeślą je z kwitkiem, ale w końcu znaleziono pokój, który mogły zająć wspólnie, z podwójnym, zestawionym łóżkiem, prosty, ale wygodny.

- Wiesz, co zwykła mawiać moja matka? - spyta­ła Sheryl, rozkładając swoje kosmetyki w łazience.

- Co?

- Zwykła mawiać: jest gdzieś mężczyzna dla cie­bie, Sheryl, chodzi gdzieś w pobliżu z twoim imieniem na ustach. I to mówiła kobieta, która szukała swojego szczególnego mężczyzny przez trzydzieści lat i nigdy go nie znalazła. Zawsze jednak trzymała się tej romantycz­nej prawdy. Widzisz, mężczyzna z twoich snów czeka za rogiem. Cholera, ona mnie też do tego przekonała.

- Wciąż w to wierzysz?

- O tak. Wciąż szukam. Myślisz pewnie, że po tym wszystkim, co przeszłam, zmądrzałam. Chcesz pierwsza wziąć prysznic?

- Nie. Idź najpierw!

W sąsiednim pokoju zaczęło się jakieś przyjęcie, a zbyt cienkie ściany nie tłumiły jego odgłosów. Kiedy Sheryl brała prysznic, Lori leżała w łóżku, a wydarzenia minionego dnia kłębiły się jej w głowie. Nie trwało to długo. Ze snu wyrwała ją Sheryl, wykąpana i gotowa wyruszyć do miasta.

- Idziesz? - chciała wiedzieć.

- Jestem zbyt zmęczona - stwierdziła Lori. - Baw się dobrze!

- O ile można tu się dobrze bawić - ze smutkiem zauważyła Sheryl.

- Na pewno ci się uda - odrzekła Lori. - Obyś tylko miała o czym rozmawiać!

Sheryl obiecała jej to i zostawiła Lori, żeby od­poczęła. Choć i na to czuła się zbyt zmęczona. Zdołała zaledwie zapaść w drzemkę, i tak przerywaną co jakiś czas odgłosami pijackiej burdy z przyległego pokoju.

Wstała by poszukać syfonu z wodą sodową i lodu. Wróciła ze szklanką dietetycznego napoju do łóżka, ale za ścianą wciąż hałasowano. Postanowiła wziąć kąpiel, zanim trunki i zmęczenie nie uciszą jej sąsiadów. Zanu­rzona po szyję w gorącej wodzie czuła, jak mięśnie rozluźniają się, a zanim wyszła z wanny, była w znacznie lepszym nastroju. Łazienka nie miała pochłaniacza pary, więc oba lustra zaparowały. Była im wdzięczna za swoistą dyskrecję. Katalog słabych stron jej ciała miał wystarczającą objętość, by nie wydłużać go dodatkowy­mi samooględzinami. Szyja zbyt gruba, twarz zbyt szczu­pła, oczy zbyt duże, nos zbyt mały. Właściwie składała się z samych nadmiarów i niedomiarów, a wszelkie wysiłki, żeby ukryć wady tylko je eksponowały. Włosy, które zapuściła, były tak bujne i ciemne, że w ich ramie twarz wyglądała jak chora. Usta, przypominające w każdym calu usta jej matki, wyglądały naturalnie, cokolwiek nawet nieprzyzwoicie, ale tuszowanie ich barwy bladą szminką powiększało jeszcze oczy i czyniło je bardziej bezbronnymi.

W sumie jednak jej twarz nie była nieatrakcyjna. Mogła wybierać mężczyzn. Kłopot w tym, że jej wygląd nie odzwierciedlał jej wnętrza. Słodka buzia - a nie była wcale słodka, nie chciała być słodka, i nie pragnęła, żeby tak o niej myślano. Może silne wrażenia, które ją spotkały w ciągu kilku ostatnich godzin (widok krwi, gro­bów), stanowiły jakiś znak. Miała taką nadzieję. Ich wspomnienie wciąż ją poruszało, wzbogacało, chociaż także bolało.

Naga, powędrowała z powrotem do sypialni. Tak jak się spodziewała, towarzystwo balujące za ścianą uciszyło się. Nie słyszała już rock and roll’a, lecz coś stonowanego. Usiadła na skraju łóżka i przebiegała dłońmi po piersiach ciesząc się ich gładkością. Jej oddech dostosował się do wolnego rytmu muzyki za ściana: muzyki do tańczenia biodro przy biodrze, usta przy ustach. Położyła się na łóżku, a prawa ręka sunęła w dół ciała. Czuła woń narzuty, przesiąkniętej papierosowym dymem z paru miesięcy. Nadawało to pokojowi charakteru miejsca prawie publicznego, miejsca nocnych scha­dzek. Myśl o nagości w takim pokoju i zapach jej czy­stej skóry w zatęchłym łóżku stawały się coraz wyraź­niejsze.

Włożyła kciuk i środkowy palec do swojej szpary, unosząc nieco biodra, aby ułatwić działanie. Na tę zaba­wę nie pozwalała sobie zbyt często: katolickie wychowa­nie kładło cień winy między instynkt a koniuszki palców. Ale dziś wieczorem była inną kobietą. Szybko znalazła najwrażliwsze miejsce; oparła stopy na krawędziach łóżka i szeroko rozłożyła nogi, aby dać pole do popisu obu dłoniom.

Przy pierwszym przypływie ciepła nie pomyślała o Boon’ie. Zmarli mężczyźni to kiepscy kochankowie. Lepiej o nim zapomnieć. Miał ładną twarz, ale nigdy już jej nie pocałuje. Miał także niezłego członka, ale już go nigdy nie pogłaszcze, ani nie posiądzie. Miała więc tylko siebie - przyjemność dla czystej przyjemności. Tak właśnie sobie wyobrażała akt, który odgrywała: czyste ciało, nagie, na zatęchłym łóżku. Kobieta w obcym pokoju rozkoszująca się swoim obcym "ja".

Rytm muzyki już nią nie kierował. Znalazła własny rytm, wznoszenie i opadanie, wznoszenie i opadanie, za każdym razem wspinała się coraz wyżej. Bez końca, szczyt za szczytem, aż spłynęła potem i ogarnął ją przesyt. Leżała spokojnie przez kilka minut. Potem, czując nadciągający sen i obawiając się, że zaskoczy ją w tej dziwnej pozycji, odrzuciła pościel, przykryła się tylko prześcieradłem, położyła głowę na poduszce i dała nura w przestrzeń pod powiekami.

 

 

Pot na ciele ochłódł pod cienkim prześcieradłem. Śniło się jej, że znajduje się w nekropolii w Midian, a ze wszystkich uliczek wiatr zbiegł na jej spotkanie - z pół­nocy, południa, wschodu i zachodu - ziębiąc ją i pod­nosząc włosy na głowie, wdzierając się pod bluzkę. Wiatr wcale nie niewidzialny. Dotykalny poprzez ciężar niesio­nego kurzu, pyłków klejących powieki i zatykających nos, znajdujących dojście pod bieliznę i do wnętrza ciała także.

Wiatr oślepił już ją całkowicie, gdy zdała sobie sprawę, że to właściwie szczątki zmarłych, wiekowych nieboszczyków, rozwiewane przez wiatry na wszystkie strony świata z piramid i mauzoleów, nagrobków i pod­ziemi, kostnic i krematoriów. Pył trumien i ludzki popiół, i kości w kawałeczkach, unoszone w stronę Midian i dopadające ją na skrzyżowaniach.

Czuła umarłych w sobie. Pod powiekami, w gardle, wciskających się do łona. Jednak pomimo chłodu i furii czterech sztormów nie bała się ich, nie chciała ich odpędzić. Szukali przecież jej ciepła i kobiecości. Nie odrzuci ich.

- Gdzie Boone? - spytała we śnie, przypusz­czając, że umarli będą wiedzieć. Przecież był jednym z nich.

Wiedziała, że nie znajduje się daleko, ale wiatr stawał się silniejszy, miotał nią na wszystkie strony, skowyczał wokół głowy.

- Boone? - odezwała się znów. - Chcę Boone’a. Przyprowadźcie go do mnie.

Wiatr usłuchał. Zaskowyczał głośniej.

Jeszcze ktoś był w pobliżu, przeszkadzając w usły­szeniu odpowiedzi.

- On nie żyje, Lori - powiedział jakiś głos.

Próbowała zignorować idiotyczny głos i skupić się na zrozumieniu wiatru. Wypadła jednak z rozmowy i musiała zaczynać od nowa.

- Pragnę Boone’a - stwierdziła. - Przyprowadź­cie go...

- Nie!

Znów ten przeklęty głos.

Spróbowała po raz trzeci i gwałtowność wiatru zmieniła się W inną gwałtowność. Potrząsano nią.

- Lori! Obudź się!

Przywarła do snu, do snu o wietrze. Mógłby jej powiedzieć to, czego potrzebowała, gdyby jeszcze chwilę odparła atak świadomości.

- Boone! - zawołała znów, lecz wiatr odchodził i zabierał ze sobą umarłych. Swędziło ją, gdy wychodzili z jej żył i zmysłów. Jeśli znali jakąś tajemnicę, zabierali ją teraz ze sobą. Nie była w stanie ich powstrzymać.

- Lori.

Odeszli już, wszyscy odeszli. Uniesieni przez sztorm.

Nie miała wyboru; otworzyła oczy wiedząc, że ujrzy Sheryl, z krwi i kości, siedzącą w nogach łóżka i uśmiech­niętą.

- Koszmary? - spytała.

- Nie. Niezupełnie.

- Wołałaś jego imię.

- Wiem.

- Powinnaś pójść ze mną - stwierdziła Sheryl.- Wyrzuć go ze swojej duszy.

- Może.

Sheryl promieniała, wyraźnie chciała podzielić się wieściami.

- Poznałaś kogoś? - zgadła Lori. Sheryl wyszczerzyła zęby.

- Kto by pomyślał? - powiedziała. - Matka mogła rzeczywiście mieć rację.

- Aż tak dobrze?

- Dobrze.

- Opowiedz o wszystkim!

- Nie ma wiele do opowiadania. Po prostu znalaz­łam jakiś bar i spotkałam tam świetnego faceta. Kto by pomyślał? - powtórzyła. - W środku cholernej prerii. Miłość mnie szukała.

Nie panowała nad swoim podnieceniem; z trudem hamowała entuzjazm, gdy zdawała Lori pełną relację ze swego nocnego romansu. Mężczyzna nazywał się Curtis; bankier, urodzony w Vancouver, rozwiedziony, ostatnio przeprowadził się do Edmonton. Idealnie się uzupełniali, jak twierdziła: jako znaki zodiaku, pod względem upodo­bań kulinarnych i alkoholowych, doświadczeń rodzin­nych. A co najważniejsze, chociaż rozmawiali przez kilka godzin, ani razu nie namawiał jej do rozebrania się. Był dżentelmenem: układny, inteligentny, tęskniący za ży­ciem kulturalnym Zachodniego Wybrzeża -, gdzie, jak dał do zrozumienia, powróciłby, gdyby znalazł odpo­wiednie towarzystwo. Może jej towarzystwo.

- Mam się z nim znów spotkać jutro wieczorem - powiedziała Sheryl. - Może nawet zostanę tu kilka tygodni, jeśli sprawy dobrze się ułożą.

- Na pewno - odparła Lori. - Zasłużyłaś, żeby ci się powiodło.

- Wracasz jutro do Calgary? - spytała Sheryl.

- Tak - chciał odpowiedzieć jej umysł. Ale sen był od niej szybszy l odpowiedział inaczej.

- Myślę, że najpierw wrócę do Midian - odezwała się. - Chcę jeszcze raz zobaczyć to miejsce. Twarz Sheryl posmutniała.

- Proszę, nie nalegaj, żebym pojechała z tobą. Nie zdobędę się na drugą taką wizytę.

- Nie ma problemu - odrzekła Lori. - Z radością pojadę sama.


Rozdział X

SŁOŃCE I CIEŃ

 

Nad Midian rozciągało się niebo bez chmur, a po­wietrze wydawało się jakby podminowane. Cały nie­pokój, jaki czuła podczas pierwszej wizyty zniknął. Chociaż było to wciąż miasto, gdzie umarł Boone, nie mogła go za to nienawidzić. Wręcz przeciwnie - ona i miasto sprzymierzyli się, oboje naznaczeni odejściem Boone’a.

Nie przybyła tu jednak z wizytą do miasta jako takiego, lecz na cmentarz - i nie zawiodła się. Słońce migało na mauzoleach, ostre cienie podkreślały kunszt rzemieślników. Nawet zieleń trawy, wyrosłej między grobami, wydawała się soczystsza niż wczoraj. W żadnej z kwater nie wiał wiatr, nie czuła oddechu sztormów ze snu, unoszących umarłych. W obrębie wysokich murów panowała niezwykła cisza, jak gdyby świat zewnętrzny w ogóle nie istniał. Oto 'i miejsce poświęcone umar­łym, którzy nie odeszli po prostu z życia, lecz stano­wili odrębny gatunek, rządzący się swoimi obrządkami i modlący się w sobie tylko właściwy sposób. Ze wszyst­kich stron otaczały ją takie znaki: epitafia po angielsku, francusku, polsku i rosyjsku; obrazy zawoalowanych kobiet i rozbitych urn świętych, których sensu męczeń­stwa mogła się tylko domyślać; kamienne psy śpiące przy grobach swoich panów - cała symbolika towarzysząca owym ludziom. Im bardziej się w to zagłębiała, tym wyraźniej pojmowała, że zadaje sobie pytanie, trapiące ją od wczoraj: czemu ten cmentarz jest taki wielki? I dlacze­go - co stawało się coraz bardziej widoczne w miarę jak badała nagrobki - spoczywało tu tyle narodowości? Myślała o swoim śnie; o wietrze, który przyleciał ze wszystkich zakątków ziemi. Jak gdyby było w tym coś proroczego. Ta myśl nie zmartwiła jej. Jeśli tak toczy się świat, przy udziale omenów i proroctw, musi istnieć jakiś system jego uporządkowania, którego dotychczas nie znała. Miłość zawiodła, może ten nowy system nie zawiedzie.

Godzinę trwało, zanim przewędrowała spokojnymi alejkami do tylnego muru cmentarza i znalazła tam rząd grobów, w których pochowano zwierzęta: koty pogrze­bane obok ptaków, psy obok kotów - wszyscy pogodze­ni, jakby z jednej byli gliny. Osobliwy widok. Chociaż wiedziała o cmentarzach zwierząt, nigdy nie słyszała, aby udomowione zwierzęta chowano w tej samej po­święconej ziemi, co ich właścicieli. Ale czy cokolwiek tutaj powinno ją dziwić? To miejsce położone z dala od siedzib ludzkich, samo stanowiło dla siebie prawa, więc nie znalazł się nikt, kogo mogłoby to wszystko obchodzić, czy mógłby wyrazić potępienie.

Wracając od tylnego muru, nie widziała, gdzie mogłaby się znajdować brama wejściowa, nie pamiętała też, która z alejek tam prowadziła. Nieważne. Czuła się bezpieczna w pustce tego miejsca i tyle miała do obej­rzenia: grobowce, których architektura górowała, nad innymi, domagały się podziwu. Zaplanowała trasę obej­mującą pół tuzina najbardziej okazałych i leniwie ruszyła w drogę powrotną. Z każdą chwilą słońce, pnące się ku południu, świeciło coraz mocniej. Chociaż kroczyła wol­no, spływała potem, a gardło jej wysychało. Trzeba będzie przejechać spory kawał, zanim znajdzie miejsce, gdzie ugasi pragnienie. Z wysuszonym gardłem, czy nie - nie spieszyła się jednak. Wiedziała, że nigdy już tu nie wróci. Zamierzała utrwalić swoje wspom­nienia.

Po drodze widziała kilka grobów dosłownie opano­wanych przez młode drzewka zasadzone w pobliżu. Przeważały drzewka wiecznie zielone, przypominające o życiu wiecznym, bujnie rosnące w zaciszu murów, kar­mione obficie przez żyzną glebę. W paru przypadkach rozrastające się korzenie rozsadziły nagrobki, w pobliżu których zasadzono drzewka, aby dawały cień i schronienie. Owo połączenie zieleni i ruin szczególnie ją poruszało. Przystanęła nagle, kiedy idealna cisza została zmącona.

Ktoś (lub coś) ukryty w listowiu dyszał. Cofnęła się odruchowo poza cień drzewa i wyszła na słońce. Szok - serce zabiło jej gwałtownie, że aż zagłuszyło dźwięk, który przed chwilą ją zaintrygował. Musiała poczekać przez moment i bacznie się wsłuchiwać, aby nabrać pewności, że nic sobie nie wyobraziła. Coś kryło się pod gałęziami drzewa, którego ciężkie listowie przyginało je prawie do ziemi. Dźwięk, badany teraz uważnie, nie był wydawany przez człowieka, ani istotę zdrową. Chrapliwość sugerowała, że należy do zdychającego zwie­rzęcia.

Stała tak w żarze słońca przez minutę lub odrobinę dłużej, po prostu gapiąc się na gąszcz listowia i cień, - usiłując dostrzec to stworzenie. Czasem poruszało się: ciało daremnie próbujące się podnieść, desperacko skro­biące ziemię, żeby wstać. Ta bezradność wzruszyła ją. Jeśli nie zrobi czegoś - zwierzę z pewnością zginie. Świadomość, że ktoś słyszał agonię zwierzęcia i prze­szedł obok obojętnie, popchnęła ją do działania.

Znów weszła w cień. Z tej odległości wydawało się, że dyszenie całkowicie ustało. Może stworzenie bało się jej i - poczytując zbliżenie się jako agresję - przy­gotowało się do ostatecznej obrony? Zapewniając sobie odwrót przed pazurami i zębami, rozsunęła gałązki i zerknęła przez plątaninę konarów. Pierwsze wrażenie nie dotyczyło wzroku czy słuchu, lecz powonienia: gorzko-słodka woń, nawet przyjemna, której źródłem było stojące z boku blade stworzenie, teraz wyłaniające się z mroku i wpatrujące w jej szeroko otwarte oczy. Młode zwierzę, jak przypuszczała, ale gatunku nie była w stanie określić. Może jakiś dziki kot, ale futerko zwierzęcia przypominało bardziej jelenia. Patrzyło na nią ostrożnie, a szyja z trudem dźwigała ciężar delikatnie zarysowanej głowy. Nawet gdy odwzajemniła mu spojrzenie, wyda­wało się całkowicie zrezygnowane. Zamknęło oczy i opu­ściło głowę na ziemię.

Sprężystość gałęzi utrudniała dalsze podejście. Za­miast usiłować je odgiąć, zaczęła je łamać, aby dostać się do umierającego stworzenia. Drzewo zachowywało się jak żywe, walczyło. W połowie drogi przez gąszcz jakaś szczególnie oporna gałąź uderzyła ją w twarz z taką siłą, że krzyknęła z bólu. Przyłożyła dłoń do policzka.

Skóra aż do prawego kącika ust została rozcięta. Ociera­jąc krew, zaatakowała gałąź z jeszcze większym wigo­rem, docierając wreszcie na wyciągnięcie ręki do zwie­rzęcia. Niemal nie reagowało na dotyk; oczy zatrzepotały przez chwilę, gdy pogładziła mu bok, a potem znów się zamknęły. Nie mogła dostrzec żadnej rany, ale ciało pod jej dłońmi było rozpalone i dygotało.

Gdy zmagała się, by je podnieść, zwierzę zaczęło oddawać mocz, posiusiało jej ręce i bluzkę, ale nie przejmowała się tym, trzymając ciężar. Poza spazmami przebiegającymi system nerwowy zwierzęcia, w mięś­niach nie zostało ani krzty siły. Kończyny zwisały bez­władnie, głowa tak samo. Tylko zapach, który poznała na początku, zachował jeszcze jakąś moc, nawet jakby większą, w miarę zbliżania się końca.

Coś jak westchnienie dobiegło jej uszu. Zamarła.

Znów ten dźwięk. Wyszła z cienia wiecznie zie­lonego listowia, niosąc umierające zwierzę. Gdy świat­ło słoneczne padło na stworzenie, zareagowało tak gwałtownie, że całkowicie zadało kłam swojej sła­bości, machając szaleńczo kończynami. Wróciła do cienia, przy czym to raczej instynkt niż rozumowa analiza podpowiedział jej, że to promienie słoneczne wywołały tę reakcję. Dopiero wtedy spojrzała w kie­runku, skąd dobiegał szloch. Drzwi jednego z mauzo­leów położonych dalej przy tej alejce - masywnej budowli z popękanego marmuru - stały uchylone, a w słupie ciemności za nimi mogła niewyraźnie do­strzec ludzką postać. Niewyraźnie, bo była ubrana na czarno i chyba w woalce.

Nie pojmowała sensu wydarzeń. Umierające zwie­rzę, męczone przez światło; szlochająca kobieta - z pew­nością kobieta - w drzwiach, ubrana jak żałobnica. Jak to wszystko skojarzyć?

- Kim pani jest?! - zawołała.

Żałobnica jak gdyby cofnęła się w cień, gdy ją zagadnięto, potem pożałowała tego ruchu i znów zbliżyła się do otwartych drzwi, z takim jednak wahaniem, że jasny stawał się związek między zwierzęciem i kobietą.

Ona też boi się słońca - pomyślała Lori. Należeli do siebie, zwierzę i żałobnica, kobieta szlochająca za stwo­rzeniem, które Lori trzymała na rękach.

Spojrzała na chodnik rozciągający się od miejsca, gdzie stała - do mauzoleum. Czy zdołałaby dotrzeć do grobu, nie wychodząc na słońce i nie przyspieszając tym samym zgonu zwierzęcia? Może i tak, przy zachowaniu ostrożności. Planując sobie trasę, zaczęła posuwać się do mauzoleum, używając plam cienia jako miejsc postoju. Nie spoglądała na drzwi, całą uwagę skupiając na chro­nieniu zwierzęcia przed światłem, a jednak czuła obec­ność żałobnicy i jej chęć, by szła dalej. Raz kobieta odezwała się - nie słowami, lecz jakimś cichym dźwię­kiem, tak jak ucisza się dziecko w kołysce, skierowanym nie do Lori, lecz do umierającego zwierzęcia.


Date: 2016-01-14; view: 698


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 4 page | WZIEMIĘWSTĄPIENIE 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.018 sec.)