Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WZIEMIĘWSTĄPIENIE 4 page

Teraz albo nigdy. Cisnął obrus, który wciąż trzymał, w Deckera, a sam rzucił się w bok. Decker wypalił, a strzał wypełnił pokój hukiem i światłem. Zanim obrus spadł na ziemię, Boone znalazł się przy drzwiach. Gdy pozostawił je za sobą o jard, rewolwer znów wypalił. Błysk i natychmiast po nim huk. A potem podmuch w plecy Boone’a, który pchnął go do przodu, przygarbił.

Jednocześnie rozległ się krzyk Deckera.

- On ma broń!

Boone słyszał, jak cienie postaci przygotowują się, by go osaczyć. Podniósł ramiona w geście poddania się, otworzył usta, by ogłosić swą niewinność.

Ludzie zebrani za samochodami zobaczyli tylko jego zakrwawione ręce, wystarczający dowód winy. Wystrzelili.

Boone usłyszał, jak kule mkną po swoich torach - dwie z lewej, trzy z prawej i jedna prosto z naprzeciwka, wy­mierzona w serce. Starczyło mu czasu, by zdziwić się, jak wolno i jak muzykalnie podążają. Potem trafiły w niego: udo, pachwina, śledziona, ramię, policzek i serce. Stał wypro­stowany przez kilka sekund, potem ktoś znów wystrzelił i nerwowe palce na spustach wydały drugą salwę. Dwa z tych strzałów przeszły bokiem. Reszta dosięgneła celu: brzuch, kolano, dwa w piersi, jeden w skroń. Tym razem upadł.

Gdy uderzył o ziemię, poczuł, że rana zadana przez Peloquina wstrząsnęła nim, jak drgnienie drugiego ser­ca - i jej obecność stanowiła dziwne pocieszenie w tych ostatnich chwilach.

Gdzieś obok usłyszał głos Deckera i jego kroki, zbliżające się od strony domu - chciał obejrzeć ciało.

- Mamy tego bękarta - stwierdził ktoś.

- Nie żyje - powiedział Decker.

- Nie, ja żyję - pomyślał Boone. A potem już nie myślał o niczym.


Część II

MIERĆ TO SUKA

 

To, co cudowne, także rodzi się,

przeżywa swój najlepszy czas

i umiera...

 

CARMEL SANDS

Orthodoxies


Rozdział VII

KRĘTE ŚCIEŻKI

 

Świadomość, że Boone odszedł od niej była już sama w sobie przygnębiająca, ale to, co nastąpiło później, było jeszcze gorsze. Oczywiście, po pierwsze, ta rozmowa telefoniczna. Spotkała doktora Deckera tylko raz i nie poznała jego głosu, dopóki się nie przedstawił.

- Obawiam się, że mam złe wiadomości.

- Znalazł pan Boone’a?

- Tak.

- Jest ranny?

Nastąpiła pauza. Wiedziała już, zanim skończyła się ta cisza, co teraz usłyszy.



- Obawiam się, że on nie żyje, Lori.

Oto ta wiadomość, którą na wpół przeczuwała. Nadeszła, bo była zbyt szczęśliwa, i to nie mogło dłużej - trwać. Boone zmienił jej życie nie do poznania. Jego śmierć uczyni to także.

Podziękowała doktorowi, że był tak dobry i powie­dział jej o tym osobiście, nie pozostawiając tego obowiąz­ku policji. Potem odłożyła słuchawkę i czekała, aż wiadomość dotrze do niej.

Niektórzy spośród jej rówieśników twierdzili, że nie odpowiedziałaby nigdy na zaloty mężczyzny takiego jak Boone, gdyby był zdrowy. Mieli tu na myśli nie fakt, że choroba kierowała jego ślepym wyborem, lecz to, że piękno twarzy takiej jak jego, zachęcającej ludzi wraż­liwych na urodę do pochlebstw, idzie zwykle w parze z niezrównoważonym umysłem. Takie uwagi głęboko ją dotykały, ponieważ w głębi serca uważała je za słuszne. Boone niewiele rzeczy posiadał na własność, lecz twarz była jego chwałą i skłaniała do uważnego przypatrywania się. Wprawiało go to w zakłopotanie i zbijało z tropu. Fakt, że ktoś się na niego gapi nie sprawiał mu przyjemności. Lori też nieraz bała się, że go urazi postępując na odwrót: próbując okazać całkowity brak zainteresowania jego wy­glądem. Widziała, jak po kilka dni się nie kąpie, jak tygodniami się nie goli i przez pół roku nie chodzi do fryzjera. To nie zniechęcało w większym stopniu jego entuzjastek. Rzucał na nie urok, bo sam był nawiedzony, po prostu.

Nie marnowała czasu na tłumaczenie wszystkiego swoim przyjaciołom. W zasadzie ograniczała rozmowy na jego temat do minimum, zwłaszcza gdy rozmowa schodzi­ła na seks. Spała z Boone’em zaledwie trzy razy i za każdym razem była to katastrofa. Wiedziała; co mogą wyrządzić plotki. Ale jego czuły, żarliwy sposób, w jaki ją traktował, świadczył o tym, że chciał spełnić jej wymaga­nia. Po prostu nie udawało mu się, a to go wpędzało we wściekłość i depresję, z której ona usiłowała go wydobyć, ograniczając ich kontakt, aby nie dać pretekstu do dal­szych niepowodzeń.

Mimo wszystko, często o nim śniła, a scenariusz tych snów zawsze miał niedwuznacznie seksualną wymowę. Bez żadnej symboliki. Po prostu ona i Boone w pustych pokojach, pieprzący się. Czasem do drzwi dobijali się jacyś ludzie - chcieli wejść i popatrzeć, ale nigdy nie wchodzili. Należał do niej bez reszty, w całym swoim pięknie i nieszczęściu.

Jednak tylko w snach. Bardziej teraz niż kiedykol­wiek, tylko w snach.

Ich wspólna historia zakończyła się. Nie będzie już mrocznych dni, kiedy rozmowa nie wychodziła z za­klętego kręgu choroby; nie będzie chwili, gdy nagle rozbłyska słońce, bo ona uczepiła się jakiegoś zdania i dała mu nadzieję. Nie była całkiem nie przygotowana na nagły koniec. Choć nie na taki: Boone zdemaskowany jako zabójca i zastrzelony w mieście, o którym nigdy nie słyszała. To złe zakończenie.

Złe, a jeszcze gorsze miało nastąpić.

Po tamtej rozmowie nastąpiło nieuniknione prze­słuchanie na policji: czy podejrzewała go o działalność przestępczą? Czy kiedykolwiek wobec niej zachowywał się gwałtownie? Powtarzała tuzin razy, że nigdy jej nie dotknął poza chwilami zbliżeń, a wtedy też ograniczał się do pieszczot. Wydawało się, że w jej zapewnieniach o czułości Boone’a policja znajduje milczące potwierdzenie swoich tez. Wymieniono znaczące spojrzenia, gdy rumieniąc się, opowiadała o tym, jak się kochali. Gdy skończono przesłuchanie, spytano, czy zidentyfikuje cia­ło. Zgodziła się na ten obowiązek. Chociaż ostrzegano, że to nie będzie przyjemne, to jednak chciała się pożegnać.

Miały jednak nastąpić jeszcze dziwniejsze rzeczy.

Ciało Boone’a zniknęło.

Najpierw nikt nie umiał jej powiedzieć, dlaczego odłożono identyfikację zwłok. Zbywano ją tłumaczeniami, które nie brzmiały prawdziwie. Wreszcie nie mieli wyboru i powiedzieli jej. Zwłoki złożone w kostnicy policyjnej poprzedniego wieczora po prostu zniknęły. Nikt nie wiedział, jak je wykradziono, czy też dlaczego - kostnica była zamknięta na klucz, a zamek nie nosił śladów włamania. Prowadzono poszukiwania, ale wyraz twarzy ludzi, którzy przyszli z tą wiadomością, zdradzał, że nie robili sobie nadziei na znalezienie porywaczy ciała. Dochodzenie w sprawie Aarona Boone’a musiało toczyć się dalej bez udziału zwłok.

 

 

Dręczyła ją teraz myśl, że Boone nigdy nie zazna spokoju. Jego ciało stało się igraszką zboczeńca; ten okropny obraz nawiedzał ją w dzień i w nocy. Sama była zaszokowana swoją zdolnością do wyobrażenia sobie, do czego mogło posłużyć jego biedne ciało. Jej umysł działał jak rozkręcona spirala patologii, co napawało ją lękiem (po raz pierwszy w życiu) przed własnymi procesami psychicznymi.

Boone, gdy żył, stanowił tajemnicę, a jego uczucie było cudem, który dał jej poczucie własnej wartości, jakiego nigdy dotąd nie miała. Teraz, poprzez śmierć, tajemnica ta jeszcze się pogłębiła. Wydawało się jej, że go wcale nie znała, nawet w chwilach bolesnej szczerości między nimi, gdy gotów był otworzyć swoją czaszkę, by zabrała całe przygnębienie mieszczące się w nim - na­wet wtedy ukrywał przed nią tajemnicę swego życia jako mordercy.

Jak to możliwe! Gdy teraz go sobie wyobrażała, robiącego głupie miny czy wypłakującego się na jej ło­nie - myśl, że tak naprawdę nigdy go nie znała, wprost fizycznie ją raniła. I jakoś musiała uleczyć tę ranę albo przygotować się na wieczne obcowanie ze świadomością jego zdrady. Musiała wiedzieć, dlaczego drugie życie zawróciło go w przeszłość. Może najlepszym rozwiązaniem byłoby podjęcie poszukiwań tam, gdzie go znalezio­no: w Midian. Może tam znajdzie wyjaśnienie tajemnicy.

Policja poleciła jej nie opuszczać Calgary aż do zakończenia dochodzenia, ale ona, jak i jej matka, kiero­wała się impulsami. Obudziła się o trzeciej nad ranem owładnięta ideą jazdy do Midian. Do piątej się spakowała i godzinę po świtaniu sunęła autostradą numer 2 na północ.

 

 

Najpierw rzeczy szły nieźle. Dobrze było znaleźć się z dala od biura (opuściła pracę, ale do diabła z tym) i od mieszkania, gdzie wszystko przypominało jej znajomość z Boone’em. Jechała na oślep. Na żadnej z map, które miała w rękach, nie oznaczono miasta o nazwie Midian. W rozmowach z policjantami występowały jednak i inne miasta. Jedno z nich - Shere Neck zapamiętała, a ono było oznaczone na mapie. Skierowała się tam.

Wiedziała bardzo mało, a właściwie nic, o okolicy, przez którą jechała. Jej rodzina pochodziła z Toronto - cywilizowanego wschodu, jak zwykła mawiać aż do śmierci jej matka, obrażona na ojca za przeprowadzkę w głąb kraju. To już nie miało znaczenia. Widok pól pszenicy, rozpościerających się jak okiem sięgnąć, nie robił na Lori żadnego wrażenia, nie zwracała uwagi na krajobraz jadąc przed siebie. Ziarno posiano, żeby ro­sło - niech plantatorzy i żniwiarze robią, co do nich należy. Monotonia krajobrazu nużyła ją bardziej, niż mogła przypuszczać. Przerwała podróż w McLennan, o godzinę jazdy w prostej linii do Peace River, i przespała całą noc bez przerwy na łóżku metalowym, aby obudzić się wypoczęta wcześnie rano, i ruszyła dalej. Szacowała, że do południa osiągnie Shere Neck. Rzeczy jednak nie całkiem potoczyły się według planu. Gdzieś na wschód od Peace River straciła orientację i musiała przejechać czterdzieści mil w złym, jak przypuszczała, kierunku, aż znalazła jakąś stację benzynową i kogoś, kto mógł jej pomóc.

W kurzu, na schodach biura, chłopcy-bliźniacy bawili się plastikowymi żołnierzykami. Ich ojciec, po którym odziedziczyli włosy blond, wyciągnął papierosa gdzieś spomiędzy batalionów i podszedł do samochodu.

- Czym mogę służyć?

- Proszę o benzynę. I pewne informacje.

- To będzie panią kosztowało - powiedział bez uśmiechu.

- Szukam miejsca o nazwie Shere Neck. Zna je pan?

Za jego plecami nasiliły się działania wojenne. Odwrócił się do dzieci.

- Zamknijcie się! - krzyknął.

Chłopcy rzucili sobie spojrzenia spod oka i ucichli, dopóki znów nie odwrócił się do Lori. Lata pracy pod gołym niebem, w letnim słońcu, przedwcześnie go po­starzyły.

- Po co pani Shere Neck? - odezwał się.

- Staram się... odnaleźć kogoś.

- Tak? - odparł, wyraźnie zaintrygowany. Wy­szczerzył zęby, będące niegdyś w lepszym stanie. - Kogoś, kogo znam? Nie mamy tu zbyt wielu znajomych.

Nic nie szkodziło zapytać, jak przypuszczała. Sięg­nęła do samochodu i wyjęła z torebki fotografię.

- Jak sądzę, pan nigdy nie widział tego człowie­ka?

Na schodach trwał Armageddon. Zanim obejrzał fotografię Boone’a, zwrócił się do dzieci.

- Mówiłem wam, żebyście się zamknęli, do chole­ry! - powiedział i odwrócił się, aby zerknąć na zdjęcie.

Reakcja nastąpiła natychmiast. - Wie pani, kim jest ten facet?

Lori zawahała się. Prosta twarz człowieka naprze­ciwko zachmurzyła się. Za późno jednak było na udawa­nie ignorancji.

- Tak - stwierdziła, starając się nie przybierać zbyt ofensywnego tonu. - Wiem, kim on jest.

- A wie pani, co on zrobił? - wywinął wargę, kiedy mówił. - Mieliśmy tu jego zdjęcia. Widziałem je. Znów odwrócił się do dzieci.

- Zamknijcie się!

- To nie ja - zaprotestował jeden z bliźniaków.

- Ą mnie to gówno obchodzi! - brzmiała od­powiedź.

Ruszył do nich z uniesioną ręką. W mgnieniu oka umknęli przed jego cieniem, ze strachu porzucając swoje wojsko. Wściekłość na dzieci i niesmak wywołany zdję­ciem połączyły się teraz.

- Pieprzona bestia - odezwał się do Lori. - Oto, kim on jest. Pieprzoną bestią!

Wręczył jej z powrotem poplamioną fotografię.

- Do cholery, niech go jak najszybciej znajdą. A pani, co chce zrobić, błogosławić miejsce, gdzie się ukrywa?

Wyjęła fotografię z jego tłustych palców, nie od­powiadając, lecz wyraz twarzy mówił sam za siebie. Nie zrażony, kontynuował tyradę.

- Takich ludzi trzeba wykańczać jak psy. Jak pieprzone psy..

Wycofała się przed jego atakiem, z rękami drżącymi tak, że z trudem zdołała otworzyć drzwi samochodu.

- Nie chce pani benzyny? - odezwał się nagle.

- Idź do diabła! - odrzekła. Wyglądał na zakłopotanego.

- O co pani chodzi? - odburknął.

Włączyła zapłon, mamrocząc modlitwę w intencji samochodu. Miała szczęście. Odjeżdżając pędem, spoj­rzała w lusterko i zobaczyła, że mężczyzna wykrzykuje coś za smugą kurzu, którą zostawiła. Nie wiedziała, skąd się wzięła jego wściekłość, ale wiedziała, na kim ją wyładuje - na dzieciach. Nie ma się czym denerwować. Świat roi się od brutalnych ojców i matek-tyranów, a co za tym idzie - okrutnych, nieczułych dzieci. Tak wy­gląda kolej rzeczy. I nikt nic nie poradzi na prawa rządzące gatunkiem.

Ulga spowodowana ucieczką wyciszyła wszelkie inne reakcje na jakieś dziesięć minut, ale potem nerwy dały o sobie znać i zaczęła się trząść, tak gwałtownie, że musiała się zatrzymać w pierwszym napotkanym cywili­zowanym miejscu, aby trochę się uspokoić. Spośród około tuzina sklepów wybrała małą restauracyjkę, gdzie zamówiła kawę i kawałek słodkiego placka, a potem poszła do toalety, aby spryskać zimną wodą swoją za­płonione policzki. Samotność, nawet tak krótka - oto hasło, które wywołało łzy. Gapiąc się na swoje wzburzo­ną, pokrytą wypiekami twarz, odbitą w pękniętym lust­rze, zaczęła szlochać tak gwałtownie, że nic, nawet wejście innej klientki, nie mogło jej powstrzymać.

Nowo przybyła kobieta postąpiła zupełnie inaczej niż Lori postąpiłaby w takiej sytuacji. Nie wycofała się. Zamiast tego, uchwyciwszy spojrzenie Lori w lustrze, spytała:

- O co poszło? Mężczyźni czy pieniądze? Lori wytarła łzy palcami.

- Przepraszam - powiedziała.

- Kiedy ja płaczę - powiedziała dziewczyna, rozczesując farbowane henną włosy - chodzi zawsze albo o mężczyznę, albo o pieniądze.

Nieskrępowana ciekawość tej dziewczyny pomogła powstrzymać potok nowych łez.

- Mężczyzna - odparła Lori.

- Zostawił cię, prawda?

- Niezupełnie.

- Jezu - odezwała się dziewczyna. - Wrócił? To nawet gorzej.

Ta uwaga wywołała blady uśmiech Lori.

- Wracają zwykle ci, których się nie chce, no nie? - ciągnęła dziewczyna. - Mówisz, żeby się odwalili, a oni wracają jak psy...

Na wspomnienie psów Lori stanęła przed oczami scena pod garażem i poczuła, jak znów jej zbiera się na płacz.

- Ach, zamknij się Sheryl - dziewczyna zbeształa samą siebie - wszystko psujesz.

- Nie - powiedziała Lori. - Naprawdę nie. Muszę się wygadać.

Sheryl uśmiechnęła się.

- Tak bardzo, jak ja muszę się napić kawy?

Nazywała się Sheryl Margaret Clark i potrafiłaby chyba nawet od aniołów wyciągnąć informacje. Zanim minęła druga godzina rozmowy i wypiła piątą kawę, Lori opowiedziała jej całą smutną historię, od momentu spot­kania z Boone’em do momentu, kiedy ona i Sheryl wymieniły spojrzenia w lustrze. Sama Sheryl też miała -historię do opowiedzenia - bardziej komedię niż trage­dię - o pociągu jej kochanka do kart, i o swym własnym pociągu do jego brata, co skończyło się pyskówką i roz­staniem. Ruszyła w drogę, aby zapomnieć.

- Nie robiłam tego od dzieciństwa - stwierdzi­ła. - Ot tak iść, dokąd poniesie mnie fantazja. Zapom­niałam już, jakie to fajne uczucie. Możemy jechać razem. Do Shere Neck. Zawsze chciałam zobaczyć to miasto.

- Naprawdę? Sheryl zaśmiała się

- Nie. Ale to cel dobry jak każdy inny. Dla kogoś z fantazją każdy kierunek jest dobry.


Rozdział VIII

TAM, GDZIE PADŁ

 

Podróżowały zatem zgodnie ze wskazówkami właś­ciciela restauracji, który uważał, że ma pojęcie ciut mniej niż mgliste na temat położenia Midian. Wskazówki były dobre. Marszruta prowadziła do Shere Neck, które oka­zało się miastem większym niż oczekiwała Lori, a po­tem nie oznakowaną drogą, w teorii prowadzącą do Midian.

- Po co tam jedziecie? - chciał wiedzieć właściciel restauracji. - Nikt już tam nie jeździ. To puste miasto.

- Piszę artykuł o gorączce złota - odparła Sheryl, kłamiąc jak z nut. - A ona jest turystką.

- Może i da się coś zwiedzić - brzmiała od­powiedź.

Ta ironiczna uwaga, bliższa była prawdzie, niż sądził ich rozmówca. Późnym popołudniem światło złoci­ło się na żwirowej drodze, kiedy ujrzały miasto, a dopóki nie znalazły się na jego ulicach, były pewne, że to nie to miejsce, bo czyż jakieś miasto-widmo wygląda równie zapraszająco? Wraz z zachodem słońca to wrażenie jed­nak znikło. W opuszczonych domach kryło się coś bez­nadziejnego, lecz właściwie widok był przygnębiający, ale ani trochę nie niesamowity. Pierwsza myśl Lori po przyjeździe: dlaczego Boone tu przyjechał?

A druga:

- Nie przybył tu z własnej woli. Gonili go. To przypadek, że w ogóle się tu znalazł.

Zaparkowały samochód pośrodku głównej ulicy, jedynej, jeżeli w ogóle uznać ją za ulicę.

- Nie trzeba zamykać - stwierdziła Sheryl. - Nikt przecież nie przyjdzie go ukraść.

Teraz, gdy już tu dotarły, Lori jeszcze bardziej cieszyła się z towarzystwa Sheryl. Jej werwa i dobry humor rzucały wyzwanie temu posępnemu miejscu i od­straszały to, co mogło je nawiedzić.

Duchy da się pokonać śmiechem; zwalczyć przy­gnębienie - o wiele trudniej. Po raz pierwszy, odkąd zadzwonił do niej Decker, poczuła nadciągającą żałobę. Z łatwością wyobrażała sobie Boone’a tutaj, samotnego i zagubionego, wiedzącego, że prześladowcy nadciągają. Jeszcze łatwiej przyszło jej znaleźć miejsce, gdzie go zastrzelili. Dziury po kulach, które chybiły, zostały obwiedzione kredą; plamy i bryzgi krwi wsiąkły w deski werandy. Stała niedaleko tego miejsca przez kilka minut, niezdolna, by się zbliżyć i zarazem niezdolna, by odejść. Sheryl wycofała się taktownie, nikt więc nie odrywał jej zahipnotyzowanego wzroku od widoku łoża śmierci Boone’a.

Zawsze jej będzie go brakowało. A jednak nie płakała. Może wyszlochała już łzy w łazience w re­stauracji. Czuła natomiast, jak jej tęsknotę podsyca tajemnica: w jaki sposób mężczyzna, którego znała i kochała - czy też kochała i sądziła, że zna - mógł tutaj zginąć w następstwie zbrodnii, o którą nigdy by go nie podejrzewała. Może wściekała się na niego i to po­wstrzymywało łzy; świadoma, że pomimo ich miłości tak wiele przed nią ukrywał, a teraz nawet nie mogła domagać się wyjaśnień. Czy nie mógł zostawić przynaj­mniej jakiegoś znaku? Zauważyła, że gapi się na plamy krwi i zastanawia się, czy czyjś ostrzejszy wzrok mógłby odczytać z nich jakiś sens. Gdyby wróżyć z fusów po kawie, z pewnością ostatni ślad zostawiony przez Boone’a miał jakieś znaczenie. Ale ona nie była wróżbitką. Znaki, to tylko część nie rozwiązanej zagadki, zasadnicza część; uczucie kazało wypowiedzieć jej na głos, gdy tak stała przy schodach, słowa:

- Wciąż cię kocham, Boone.

To dopiero zagadka; pomimo gniewu i szoku od­dałaby życie, które jej jeszcze pozostało, za to, by ujrzeć, jak on wychodzi teraz przez drzwi i obejmuje ją.

Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi, choćby pośredniej. Nie poczuła oddechu żadnego ducha na policzku, żadnego westchnienia w swoim wnętrzu. Jeśli Boone obecny był tu wciąż w jakiejś formie, to zachował milczenie i nie oddychał; śmierć nie uwolniła go, lecz uczyniła swoim więźniem.

Ktoś wymówił jej imię. Podniosła wzrok.

- ... nie sądzisz? - mówiła Sheryl.

- Słucham?

- Czas na nas - powtórzyła Sheryl. - Nie sądzisz, że czas jechać?

- Ach.

- Chyba nie masz mi za złe, że to mówię? Wy­glądasz jak wypluta.

- Dziękuję.

Lori wyciągnęła rękę, szukając uspokojenia. Sheryl uścisnęła ją.

- Widziałaś już co trzeba, kochanie - stwierdziła.

- Tak...

- Chodźmy.

- Wiesz, to wciąż nie wydaje się całkiem realne - powiedziała Lori. - Nawet to, że tu stoję. To, że to widzę. Nie potrafię do końca w to uwierzyć. Jak to możliwe, że wszystko stracone? Musi istnieć sposób, by do nich dotrzeć, nie uważasz, by do nich dotrzeć i ich do­tknąć.

- Kogo?

- Umarłych. W przeciwnym razie bowiem - wszystko to nonsens, prawda? Sadystyczny nonsens - uwolniła rękę z uścisku Sheryl, podniosła do czoła i potarła je palcami.

- Przepraszam - powiedziała. - Mówię bez ładu i składu, no nie?

- Szczerze? Nie.

Lori wyglądała na skruszoną.

- Posłuchaj - mówiła Sheryl. - Stare miasto, nikomu niepotrzebne. Myślę, że powinnyśmy wynosić się stąd i niech się to wszystko rozpadnie. Co na to powiesz?

- Jestem za.

- Myślę jeszcze...

- O czym?

- Właściwie niezbyt lubię towarzystwo - stwier­dziła. - Nie mam oczywiście na myśli ciebie - dodała pospiesznie.

- A więc kogo?

- Całe to zgromadzenie nieboszczyków.

- Jakich nieboszczyków?

- Za wzgórzem, tamten cholerny cmentarz.

- Naprawdę?

- W twoim stanie umysłu nie ma sensu go oglą­dać - Sheryl odrzekła pospiesznie.

Wyraz twarzy Lori mówił jednak, że nie powinna występować z tą informacją.

- Nie chcesz tego oglądać - powiedziała. - Na­prawdę nie chcesz.

- Tylko minutkę czy dwie - prosiła Lori.

- Jeśli zostaniemy tu dłużej, będziemy wracać w ciemnościach.

- Już tu nigdy nie przyjadę.

- Och, z pewnością. Powinnaś zobaczyć ten wi­dok. Wspaniały widok. Domy umarłych ludzi. Lori zdobyła się na nikły uśmiech.


Date: 2016-01-14; view: 611


<== previous page | next page ==>
WZIEMIĘWSTĄPIENIE 3 page | WZIEMIĘWSTĄPIENIE 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)