Znalazłszy się o trzy czy cztery jardy od drzwi mauzoleum, Lori ośmieliła się podnieść wzrok. Kobieta w drzwiach nie mogła dłużej zachować cierpliwości. Wychyliła się ze swego schronienia, a szata jej zsunęła się na plecy, odsłaniając ramiona i wystawiając ciało na słońce. Biała skóra-jak lód, jak papier - ale tylko przez chwilę. Gdy palce wyciągnęły się, by uwolnić Lori od jej ciężaru, pociemniały i spuchły, jak gdyby nagle zostały stłuczone. Żałobnicy wydała okrzyk bólu i niemal wpadła z powrotem do grobu, gdy cofnęła ramiona, lecz skóra popękała i smugi ciała, żółtawe jak pyłek kwiatowy, wybuchły jej z palców i spadły w promieniach słońca na patio.
W sekundę później Lori znalazła się przy drzwiach, a potem za nimi, w bezpiecznej ciemności. To pomieszczenie było zaledwie przedpokojem. Dwoje drzwi prowadziło dalej: jedne do swego rodzaju kaplicy, drugie pod ziemię. Kobieta w żałobie stała przy tych drugich drzwiach, otwartych, jak najdalej od porażającego światła. W pośpiechu zgubiła woalkę. Twarz pod spodem miała pięknie ukształtowane kości, tak szczupłe, że grożące uszkodzeniem, co podkreślało jeszcze wyraz jej oczu, odbijające, nawet w najmroczniejszym kącie pomieszczenia, trochę światła zza otwartych drzwi, tak że wydawały się niemal świecić.
Lori nie czuła wcale strachu. To tamta kobieta drżała, gdy pielęgnowała swoje poparzone słońcem ręce. Jej spojrzenie wędrowało od zdumionej twarzy Lori do zwierzęcia.
- Obawiam się, że nie żyje - odezwała się Lori, nie wiedząc, jaka choroba dotknęła tę kobietę, lecz rozumiejąc jej żal, płynący ze zbyt świeżych doświadczeń.
- Nie:- spokojnie zaprzeczyła kobieta. - Ona nie może umrzeć.
To brzmiało jak oświadczenie, nie błaganie, lecz spokój kształtu spoczywającego w ramionach Lori kazał nie wierzyć w pewność kobiety. Jeśli stworzenie jeszcze nie umarło, nie było już dla niego ratunku.
- Dasz mi ją? - spytała kobieta.
Lori zawahała się. Chociaż ciężar tego ciała sprawiał jej ból i chciała już to mieć za sobą, wolała nie wchodzić do krypty.
Lori ustąpiła, opuściła bezpieczne miejsce przy drzwiach i nasłonecznione patio za sobą. Postąpiła dwa, trzy kroki, gdy usłyszała odgłosy szeptów. Mogły one dobiegać tylko z jednego miejsca - ze schodów. Przystanęła, odezwały się w niej lęki z dzieciństwa. Strach przed grobami; strach przed schodami prowadzącymi w dół; strach przed Podziemnym Światem.
- Tam nikogo nie ma - mówiła kobieta z twarzą ściągniętą bólem. - Proszę, daj mi Babette.
Aby udobruchać Lori, odeszła krok ód schodów, przemawiając półgłosem do zwierzęcia zwanego przez nią Babette. Albo te słowa, albo bliskość kobiety, czy też chłodna ciemność krypty spowodowały reakcję stworzenia: drżenie przebiegło przez jego grzbiet jak wyładowanie elektryczne, tak silne, że Lori niemal wypuściła zwierzę z rąk. Kobieta mamrotała coraz głośniej, jak gdyby łajała umierającą istotę; jej niepokój wzrastał. Nastąpił impas. Lori nie chciała przybliżyć się bardziej do wejścia do krypty, a kobieta - do drzwi zewnętrznych, a podczas tych sekund zastoju w zwierzę wstąpiło nowe życie.
Jeden z jego pazurów zahaczył pierś Lori, gdy zaczęło wić się w jej objęciach.
Reprymenda przeszła w krzyk:
- Babette!
Ale jeśli nawet stworzenie słyszało, nie zważało na to. Ruszało się coraz gwałtowniej jakby w parkosyzmach. W pewnej chwili zadrżało jak torturowane, w następnej poruszało się jak wąż zrzucający skórę.
- Nie patrz, nie patrz! - usłyszała głos kobiety, lecz Lori nie zamierzała odrywać wzroku od budzącego grozę tańca. Nie mogła też oddać stworzenia kobiecie, dopóki pazur zaciskał się na niej tak mocno, że każda próba oderwania go kończyła się krwawieniem.
To „nie patrz!" miało jednak swój sens. Teraz przyszła kolej na Lori, by podnieść głos w panice, gdy zorientowała się, że to, co się dzieje w jej ramionach, zaprzecza zdrowemu rozsądkowi.
- Jezu Chryste!
Zwierzę zmieniało się w oczach. W spazmach, zrzucając skórę, przestawało być bestią: nie organizowało na nowo swojej anatomii, lecz stopiło całe swoje „ja" do kości, aż to co było ciałem stałym zmieniło się w miazgę. Oto i źródło gorzko-słodkiego zapachu, który poczuła pod drzewem: materia rozpuszczonej bestii.
W chwili, gdy przestała istnieć spójność, miazga mogła wysunąć się z jej objęć, ale istota bytu (może wola, może dusza) powstrzymywała ją, dopóki nie zajdzie proces przemiany. Ostatnią częścią bestii, która przeszła stopienie, był pazur, a jego dezintegracja dostarczyła ciału Lori prawdziwej przyjemności. Nie odwróciło to jej uwagi od faktu, że była wolna. Przerażona, nie zdążyła pozbyć się tego, co trzymała w swoich objęciach, a tylko przechyliła tę miazgę w stronę wyciągniętych rąk żałobnicy, niczym ekskrementy.
- Jezu - powiedziała cofając się. - Jezu, Jezu.
Na twarzy kobiety nie malowała się jednak zgroza - tylko radość. Łzy powitania spłynęły po jej bladych policzkach i wpadły do tygla, który trzymała. Lori spojrzała za siebie w słońce. Po mroku wnętrza - oślepiało. Natychmiast straciła orientację i zamknęła oczy, aby zapomnieć o grobie, i o świetle.
Szlochanie znów kazało jej otworzyć oczy. Tym razem szlochała nie kobieta, lecz dziecko, dziewczynka cztero- czy pięcioletnia, leżąca nago w miejscu, gdzie znajdowała się miazga transformacji.
- Babette - odezwała się kobieta.
To niemożliwe - podpowiadał rozum. To szczupłe białe dziecko nie mogło być zwierzęciem, które ocaliła pod drzewem. Zręczność prestidigatora, albo złudzenie idioty - tak próbowała mamić samą siebie; to wszystko niemożliwe.
- Ona lubi się bawić na zewnątrz - mówiła kobieta, przenosząc wzrok z dziecka na Lori. - A ja jej powtarzam: nigdy, nigdy w słońcu. Nigdy nie baw się w słońcu. Ale to jeszcze dziecko. Nie rozumie.
Niemożliwe - powtarzał rozum. Gdzieś jednak we wnętrzu Lori uwierzyła. Zwierzę istniało realnie. Przemiana miała miejsce. Otóż i żywe dziecko, płaczące w ramionach matki. Ona też była realna. Każda chwila, w której próbowała zaprzeczyć temu, co widziała, oddalała zrozumienie tego, co widziała. Jej światopogląd nie obejmował takiej tajemnicy, ale jej rozwikłanie pozostawiała sobie na kiedy indziej. Teraz po prostu chciała odejść w słońce, tam, gdzie bały się wychodzić istoty zmieniające kształt. Nie ośmieliła się oderwać od nich oczu, dopóki nie znajdzie się w słońcu. Dotknęła muru, aby kierował jej ostrożnymi krokami. Matka Babette chciała jednak zatrzymać ją jeszcze na chwilę.
- Zawdzięczam ci coś - odezwała się.
- Nie - odparła Lori. - Nie chcę... nic... od ciebie.
Chciała już odejść, ale scena, która się przed nią rozgrywała: dziecko dotykające policzka matki i szlochające - wzruszyła ją. Niesmak został zastąpiony przez zaszokowanie, strach, zmieszanie.
- Pozwól pomóc sobie - powiedziała kobieta. - Wiem, dlaczego tu przyszłaś.
- Wątpię - stwierdziła Lori.
- Nie marnuj czasu - odrzekła kobieta. - Nic tu po tobie. Midian to dom Nocnego Plemienia. Tylko dla Nocnego Plemienia.
- Ściszyła głos niemal do szeptu.
- Nocne Plemię? - spytała Lori nieco głośniej. Kobieta miała ból w oczach.
- Ciii - odezwała się. - Nie powinnam ci tego mówić, ale przecież tyle ci zawdzięczam.
Lori zatrzymała się przy wejściu. Instynkt kazał jej czekać.
- Znasz człowieka nazwiskiem Boone? - spytała.
Kobieta otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, jej twarz wyrażała sprzeczne uczucia. Chciała odpowiedzieć, to jasne, lecz strach powstrzymywał ją przed mówieniem. I tak nie miało to znaczenia, jej wahanie wystarczało za odpowiedź. Znała Boone’a - teraz lub w przeszłości.
- Rachel.
Zza drzwi prowadzących pod ziemię rozległ się jakiś głos. Głos mężczyzny.
- Chodź tutaj - domagał się. - Nie masz nic do powiedzenia.
- Wiemy - brzmiała odpowiedź z ciemności. - Widzieliśmy. A jednak musisz wrócić.
Widzieliśmy - powtórzyła w myśli Lori. Ilu jeszcze było pod ziemią, ilu z Nocnego Plemienia?
Bliskość otwartych drzwi kusiła ją, by zdobyć się na odwagę i rzuciła wyzwanie głosowi, który usiłował uciszyć jej informatorkę.
- Uratowałam dziecko - powiedziała. - Myślę, że za to zasłużyłam na wdzięczność.
W ciemności zaległa cisza, potem rozbłysnął punkcik gorącego popiołu i Lori zdała sobie sprawę, że Pan Lylesburg stoi niemal u szczytu schodów, gdzie światło z zewnątrz powinno go właściwie oświetlać, chociaż słabo, ale cień jakoś zakrzepł na jego sylwetce i uczynił niewidzialnym - oprócz papierosa.
- Dziecko nie ma życia, żeby można je było ratować - odezwał się do Lori - ale to co ma, należy do ciebie, jeśli chcesz. Przerwał.
- Chcesz tego? Jeśli tak, bierz ją. Ona należy do ciebie.
Uwaga ta przeraziła ją.
- Za kogo wy mnie bierzecie? - spytała.
- Nie wiem - odparł Lylesburg. - Ty jedna zażądałaś rekompensaty.
- Chcę tylko odpowiedzi na parę pytań - zaprotestowała Lori. - Nie chcę dziecka. Nie jestem dzikusem.
- Nie - cicho stwierdził głos. - Nie jesteś. Więc odejdź. Nie masz tu nic do roboty.
Zaciągnął się papierosem i w jego blasku mignęły rysy rozmówcy. Lori wyczuła, że chętnie by się teraz pokazał - odrzucił woal cienia za kilka chwil spotkania z nią twarzą w twarz. Podobnie jak Rachel, był wyniszczony; wydawał się jeszcze chudszy - bo miał kościec grubszej budowy i obszerne ubranie. Teraz, gdy oczy zapadły się, a mięśnie twarzy uwidoczniły pod skórą jak papier, w jego wyglądzie rzucały się w oczy brwi jak szczotki i czoło pobrużdżone i chore.
- To był przypadek - powiedział. - Nie miałaś tego oglądać.
- Wiem - odrzekła Lori.
- Wiesz zatem także, że mówienie o tym przyniesie straszne konsekwencje.
-Nie groźcie mi.
- Nie tobie - ciągnął Lylesburg. - Nam.
Poczuła ukłucie wstydu, że go nie zrozumiała. Ona nie była podatna na promienie słoneczne: mogła chodzić w słońcu.
- O niczym nie powiem - zapewniła go.
- Dziękuję - odparł.
Znów zaciągnął się papierosem i ciemny dym zakrył twarz.
- To co pod ziemią... - odezwał się zza swego woalu - ... pozostanie pod ziemią.
Rachel westchnęła na to cicho, spoglądając na dziecko, które delikatnie kołysała.
- Odejdź - rozkazał jej Lylesburg i cienie, które go spowijały, ruszyły w dół schodów.
- Muszę iść - powiedziała Rachel i odwróciła się, by podążyć za nim. - Zapomnij, że tu kiedyś byłaś. Nie możesz nic zrobić. Słyszałaś Pana Lylesburga. To co pod ziemią...
- ...pozostanie pod ziemią. Tak, słyszałam.
- Midian należy do Plemienia. Nikt tu cię nie potrzebuje...
- Powiedz mi tylko - żądała Lori. - Jest tu Boone?
Rachel znajdowała się już u szczytu schodów i zaczynała schodzić.
- Jest tu, prawda? - spytała Lori, porzucając bezpieczne miejsce przy otwartych drzwiach i idąc przez kryptę w stronę Rachel. - To wy ukradliście ciało!
Brzmiało to jak straszny, makabryczny żart. Mieszkańcy katakumb, owo Nocne Plemię, nie pozwalało Boone’owi na zaznanie wiecznego spoczynku.
- To wy! Ukradliście go!
Rachel stanęła i obejrzała się na Lori; twarz ledwie widoczna w mroku schodów.
- Niczego nie ukradliśmy - odpowiedziała, nie żywiąc urazy.
- Więc gdzie on jest? - dopytywała się Lori. Rachel odwróciła się i cień pochłonął ją całkowicie.
- Powiedz! Proszę, na Boga! - wołała za nią Lori. Nagle zapłakała: to wściekłość, strach i frustracja znalazły swe ujście. - Powiedz, proszę!
Desperacja popchnęła ją w dół schodów, za Rachel, a krzyki przeszły w błagania.
- Poczekaj... porozmawiaj ze mną... Pokonała trzy stopnie, potem czwarty. Na piątym stanęła - czy też raczej jej ciało zatrzymało się, mięśnie nóg zesztywniały same z siebie i odmówiły choćby jednego kroku dalej w ciemność krypty.
Nagle pokryła się gęsią skórką, szumiało jej w uszach. Żadną siła woli nie była w stanie zwalczyć zwierzęcego imperatywu zakazującego jej schodzić; mogła tylko stać jak wmurowana i gapić się w głąb. Nawet łzy nagle wyschły i ślina odpłynęła w głąb z ust, więc nie mogła także mówić. Nie zdołałaby teraz zawołać w ciemność, by wymusić jakąś odpowiedź. Chociaż nie widziała nikogo, wiedziała intuicyjnie, że są o wiele straszniejsi niż Rachel i jej dziecko-bestia. Zmiana kształtu to niemal naturalny akt na tle innych umiejętności, jakie posiedli. Czuła ich perwersyjność w powietrzu. Wdychała i wydychała ją. To oczyściło jej płuca i przyspieszyło akcję serca.
Jeśli zwłoki Boone’a służyły im za igraszkę, nie było o czym mówić. Musiała się pocieszyć nadzieją, że jego duch był gdzieś w jasności.
Pokonana, cofnęła się o krok. Cienie jednak niechętnie ją opuszczały. Czuła, jak wciskają się pod jej bluzkę i chwytają za rzęsy; tysiąc małych uchwytów na jej ciele, spowalniających odwrót.
- Nikomu nie powiem - stwierdziła półgłosem. - Proszę, pozwólcie mi iść!
Ale cienie trzymały się, zapowiadając odwet, gdyby chciała je odtrącić.
- Obiecuję - powiedziała. - Cóż więcej mogę zrobić?
I nagle, skapitulowały. Nie zdawała sobie sprawy, z jaką siłą działały, dopóki nie odstąpiły. Potknęła się i padła u szczytu schodów w światło panujące w przedpokoju. Odwracając się plecami do krypty, wpadła na drzwi i wyszła na słońce.
Było za jasno. Zakryła oczy. Trzymała się prosto dzięki temu, że pochwyciła kamienny portyk, aż przywykła do światła. Trwało to kilka minut; stała przy mauzoleum, drżąca i sztywna. Gdy tylko poczuła, że może patrzeć przez na wpół przymknięte oczy, spróbowała iść do głównej bramy, błądząc i myląc kierunki.
Kiedy tam wreszcie dotarła, przywykła jakoś do bezdusznego światła i nieba. Nogi odmówiły posłuszeństwa i nie była w stanie iść dalej niż kilka kroków pod górę do Midian. Wydawało się, że zaraz zwali się na ziemię. Organizm, przesycony adrenaliną, aż tętnił. Ale przynajmniej żyła. Przez krótką chwilę tam, na schodach, ważyły się jej losy. Cienie mogły ją zabrać, nie wątpiła w to. Chciały ją zabrać do Podziemnego Świata i odebrać nadzieję. Czemu ją uwolniły? Może dlatego, że uratowała dziecko; może dlatego, że przyrzekła milczeć i zaufano jej. Nie wyglądało to jednak na postępowanie potworów, a musiała wierzyć, że to, co żyło pod cmentarzem w Midian, zasłużyło na to miano. Któż inny niż potwory wije sobie gniazdo wśród umarłych? Mogą się nazywać Nocnym Plemieniem, lecz ani słowa, ani gesty dobrej woli nie zamaskują ich prawdziwej natury.
Uciekła demonom - istotom ze zgnilizny i nikczemności i powinna wznosić modły dziękczynne za ocalenie, jeśli niebo nie byłoby tak bezchmurne i jasne, i tak wyraźnie pozbawione bóstw, by ich wysłuchały.
Część III
WZIEMIĘWSTĄPIENIE
... na miasto, w dwóch postaciach.
Skóra i ciało. Trzech, jeśli liczyć
czoło. Wszyscy na miasto, by ich
dotykać dziś wieczór, psze pana.
Wszyscy gotowi, by ich pocierać
i obwąchiwać, i kochać dziś wieczór,
psze pana.
CHARLES KYD
Hanging by a thread
Rozdział XI
PODCHODY
Wracając do Shere Neck, włączyła radio na cały regulator, aby jakoś trzymać się przy życiu i nie myśleć o niczym. Z każdą milą uświadamiała sobie jednak coraz silniej, że nie zdoła ukryć swoich przeżyć przed Sheryl i tym samym - nie dotrzyma danej obietnicy. To, co przeżyła, musi być widoczne, w twarzy, w głosie. Ale jej obawy okazały się bezpodstawne. Może potrafiła ukrywać wnętrze lepiej, niż sądziła, a może Sheryl okazała się mniej spostrzegawcza? W każdym razie Sheryl zadała tylko kilka zdawkowych pytań dotyczących jej powtórnej wizyty w Midian, zanim przeszła do opowiedzenia o Curtisie.
- Chcę, żebyś go poznała - powiedziała. - Po prostu upewnisz mnie, że nie śnię.
- Zamierzam jechać do domu, Sheryl - odrzekła Lori.
- Chyba nie dziś wieczór. Za późno już.
Miała rację, dzień już się kończył i Lori nie powinna myśleć o podróży do domu. Nie mogła jednak wymyślić żadnego powodu, by odmówić prośbie Sheryl, tak, by jej nie urazić.
- Obiecuję, że nie będziesz się czuła jak brzydula na doczepkę - stwierdziła Sheryl. - On powiedział, że chce cię poznać. Opowiedziałam mu wszystko o tobie. To znaczy... nie wszystko. Ale wystarczająco wiele, o naszym spotkaniu - zrobiła beznadziejną minę. - Powiedz, że przyjdziesz - prosiła.
- Przyjdę.
- Fantastycznie! Zaraz do niego zadzwonię.
Kiedy Sheryl wyszła do telefonu, Lori wzięła prysznic. Po dwóch minutach dowiedziała się już o szczegółach wieczornego spotkania.
- Umówiliśmy się w restauracji, którą on zna, koło ósmej - zawołała Sheryl. - Ma nawet znaleźć dla ciebie towarzystwo.
- Nie, Sheryl...
- Sądzę, że żartował - odpowiedziała. Pojawiła się w drzwiach łazienki. - Ma zabawne poczucie humoru - odezwała się. - Rozumiesz, nigdy nie wiadomo, czy żartuje, czy mówi poważnie. Właśnie taki on jest.
Wspaniale, pomyślała Lori, marnuje się, mógłby być dobrym komikiem. W obecności Sheryl, z jej dziewczęcym zapałem, znajdowała znów pocieszenie. To gadanie bez końca o Curtisie, nie dało Lori nic więcej niż konturowy portret postaci, wycięty przez ulicznego artystę: zarys, żadnych szczegółów. A mimo wszystko odrywało to Lori od myśli o Midian i jego tajemnicach.
Początek wieczoru pełen był dobrego humoru i przygotowań do wyjścia na miasto, tak że chwilami zastanawiała się, czy to, co zdarzyło się w nekropolii, nie było tylko jej halucynacją. Ale miała dowód potwierdzający wspomnienia: rozcięcie przy ustach, dzieło krnąbrnej gałęzi. Niewielki ślad, ale pamięć bólu nie pozwalała wątpić w jej zdrowe zmysły. Była w Midian. Trzymała w ramionach stworzenie zmieniające kształt i stała na schodach krypty, patrząc na wyziewy, tak intensywne, że zachwiałaby się nawet wiara świętego.
Chociaż cały świat pod cmentarzem był odległy od Sheryl i wiru jej romansu tak jak noc od dnia, nie stawał się przez to mniej realny. Kiedyś jednak będzie musiała doświadczyć tej rzeczywistości, znaleźć dla niej w sobie miejsce, choćby to przeczyło wszelkiemu rozsądkowi, wszelkiej logice. Na razie jednak taiła wszystko w sobie, a cięcie przy ustach pieczętowało straż pamięci; postanowiła cieszyć się wieczorem, który miała przed sobą.
- To żart - stwierdziła Sheryl, kiedy stały przed Hudson Bay Sunset. - Wspominałam ci przecież, że on ma dziwaczne poczucie humoru?
Wymieniona przez niego restauracja była doszczętnie wypalona, a pożar miał miejsce kilka tygodni wcześniej, sądząc ze stanu belek.
- Jesteś pewna, że to tu? - spytała Lori. Sheryl roześmiała się.
- Mówię ci, że to jeden z jego żartów - powiedziała.
- No to uśmiałyśmy się. A kiedy będziemy jeść? - nastawała Lori.
- On nas prawdopodobnie obserwuje - Sheryl próbowała podtrzymać fason.
Lori rozejrzała się w poszukiwaniu podglądacza. Nie było czego się bać na ulicach miasta takiego jak to, nawet w sobotni wieczór, ale okolica nie wyglądała zachęcająco. Każdy sklep w pasażu zamknięty, kilka - nawet na stałe; chodniki - kompletnie opustoszałe. W tym miejscu nie chciałyby się zatrzymać.
- Nie widzę go - odezwała się.
- Ja też.
- I co teraz robimy? - spytała Lori, starając się jak mogła nie zdradzać swojej irytacji. Jeśli to miał być pomysł Curtisa-Pięknisia na spędzenie wolnego czasu, w takim razie dobry smak Sheryl stał pod znakiem zapytania. Czyż jednak Lori miała prawo ją osądzać? Sama kochała i następnie straciła psychopatę.
- On musi gdzieś tu być - w głosie Sheryl zabrzmiała nadzieja. - Curtis? - zawołała, otwierając pchnięciem osmalone drzwi.
- Czemu nie zaczekać na niego tutaj, Sheryl?
- On chyba jest w środku.
- Tam może być niebezpiecznie. Zignorowała tę uwagę.
- Sheryl.
- Słyszę. Wszystko w porządku - zanurkowała w ciemność wnętrza. Woń spalonego drewna i tkanin zaatakowała nozdrza Lori.
- Curtis? - usłyszała wołanie Sheryl.
Przejechał jakiś samochód, ze źle wyregulowanym silnikiem. Pasażer, młodzieniec, przedwcześnie łysiejący, wychylił się przez okno.
- Pomóc w czymś?
- Nie, dziękuję - odpowiedziała Lori, niepewna, czy pytanie poczytać za małomiasteczkową uprzejmość, czy też za podrywanie. Pewnie to drugie, zdecydowała, a samochód nabrał szybkości i zniknął; ludzie wszędzie są tacy sami. Jej nastrój poprawiający się błyskawicznie, odkąd znów przebywała w towarzystwie Sheryl, raptownie skwaśniał. Nie lubiła ulic opustoszałych, gdy dzień miał się ku końcowi. Noc, zawsze niosąca jakąś obietnicę, zbyt silnie kojarzyła się z Plemieniem, które przybrało przecież jej imię - Nocne Plemię. A czemuż by nie? Ciemność to ciemność, zawsze i wszędzie. Ciemność serca, ciemność niebios; jedna i ta sama ciemność. Nawet teraz, w Midian, otwierają się wrota mauzoleów, a światło gwiazd im nie przeszkodzi. Zadrżała na myśl o tym.
W oddali, na jednej z ulic usłyszała odgłos silnika samochodu, hałas, potem pisk hamulców. Czy to' Dobry Samarytanin na swoim drugim obchodzie?
- Sheryl? - zawołała. - Gdzie jesteś?
Z wnętrza budynku dobiegł śmiech, gulgoczący śmiech Sheryl. Nie była jednak pewna czy to ona, wkroczyła więc przez drzwi, aby poszukać żartownisiów.