Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ocena osobowości sprawcy 6 page

Były momenty, że nie wiedziała, co już jej się śniło, a co było prawdą. Wchodził w nią, kiedy tylko odwracała się plecami, by chwilę odpocząć. Ale tak naprawdę nie chcia­ła marnować czasu na sen, rozmowy czy czcze pieszczoty. Chciała mieć go w sobie. Pragnęła największej fizycznej bli­skości, jaką mogła dostać. Budziła go więc, kiedy z kolei on próbował odpłynąć w przestrzeń drzemki. Była zazdrosna o jego myśli, o sen. Wydawało jej się, że traci coś najcen­niejszego. Nie poznawała swojej zachłanności i wyuzdania. Wstawał momentalnie, po nieznacznym dotyku, choć dopie­ro co się kochali. Nie mogła uwierzyć, że wciąż jest silny, do­minujący, jakby coraz pewniejszy władzy, jaką nad nią miał. Najpiękniejszy, jakiego widziała. Śmiał się z takiego kom­plementu. Nie mówiła mu tego, by osiągać jakiś cel. To było stwierdzenie faktu. Miała poczucie, że skoro nie ma szans zawładnąć jego głową, jego emocjami, nie ma szans na jego miłość, bo to miejsce jest zajęte przez kogoś innego, próbo­wała choć nawiązać kontakt z jego drugim, równie silnym, ośrodkiem czucia. Konkurencyjnym i, jak się łudziła, rów­nie decydującym. Całowała go, lizała, pieściła, ssała, połykała. Zapraszała go do siebie lub bezlitośnie brała go sama, choć był strudzony wspólną drogą, bo dopiero co wypuści­ła go na wolność. Ale - wiedziała to - ambicja i niespoży­ta energia nie pozwalały mu na złożenie broni. Nawet kiedy Werka zaczęła tracić siły, nie pozwalał jej się poddać. Gdyby to była bitwa, a on byłby dowódcą, walczyliby do ostatniej kropli krwi, do ostatniego oddechu. On sam zaś prawdopo­dobnie zginąłby ostatni, na linii frontu. To był mężczyzna, któremu nie przytrafiają się porażki łóżkowe. Nigdy nie bra­kuje mu werwy ani fantazji.

Miała świadomość, że droga, którą obrała, była z góry skazana na niepowodzenie. Seks wciąż był tylko seksem. Nawet jeśli jedynym sposobem na okazywanie uczuć. Niby mogła coś zrobić: coś mówić, o czymś zapewniać, wyma­gać obietnic, słodkich kłamstw, lecz nie potrafiła. On też nie kwapił się do jakichkolwiek wyznań. Wspaniałomyślnie przyjmował jej hołdy i oddawał to, co otrzymywał w dwój­nasób. Wiedziała jednak, że to tylko fizyczność i jakakol­wiek nadzieja na coś więcej jest złudna. Starała się nie my­śleć o tym w kategoriach relacji tak bliskiej, jak tylko mogą zbliżyć się kobieta i mężczyzna, lecz on mamił ją, uwodził, sam nie zdając sobie z tego sprawy. Władał nią i z rozko­szą tonęła w poddaństwie wobec jego zmysłowości. Kiedy rozsmarował na jej brzuchu i plecach swoją spermę, poczu­ła jakby naznaczył ją na śmierć i życie jako swoją. Jakby nigdy z nikim miała już nie doświadczyć takiego stopnia uniesienia, zjednoczenia i takiej magii. W tamtym momen­cie Werka jeszcze się tym nie zmartwiła. Chłonęła to, co jej dawał, i przepełniało ją szczęście.



Im częściej się kochali, tym bardziej pragnęli się nawza­jem. Hubert był jej bliski organicznie. Mówiło jej to własne ciało. Wkrótce była uzależniona od jego dotyku i pocałun­ków. Kiedy zasnął, wpatrywała się w jego twarz, omiatała powłóczystymi spojrzeniami jego smukłe nogi, delikatnie badała opuszkami palców krzywiznę jego bioder, wąchała włosy, całowała je, jedynie muskając wargami. Wiedziała, że to obłęd, lecz nie potrafiła inaczej. Bała się go dotknąć, by nie zaburzyć jego snu, nie wybijać go z jego naturalne­go rytmu. Wkrótce wystarczyło jej już samo wpatrywanie się w tak piękną postać, która - była tego pewna - nigdy, w najmniejszym stopniu, nie będzie należała do niej.

Nie zmrużyła oka. Zrozumiała, że gotowa jest oddać w jego ręce własne życie. Przywiązał ją do siebie tym seksem i nie zdaje sobie sprawy z siły własnego panowania. Ona zaś mogła jedynie mu służyć. Zanim więc jeszcze cokolwiek się między nimi zaczęło, już płakała nad końcem. Bezgłośnie, by nie ujaw­nić tak silnych emocji. Gdyby się wtedy obudził, dostrzegłby jej twarz wyrażającą cierpienie, że będzie musiała go opuścić. Nie chciała o tym myśleć. Starała się napawać tym, co dosta­ła, lecz to wracało. Była przekonana, że choć ona jest całkowi­cie obezwładniona, wręcz umiera z rozkoszy, nieustannie go pragnie, zanim jeszcze dotrze na szczyt, już biegnie, by osią­gnąć kolejny, Hubert nie zatracał się w tej miłości całkowicie. Wspólne przenikanie, współodczuwanie, wypełnianie się na­wzajem było jednak największym darem, jaki mogła otrzy­mać od mężczyzny. Meyer był wyjątkowy. Taki typ nie szafuje obietnicami, nie zapewnia o uczuciach. Po prostu daje miłość lub nie. I teraz czuła ją namacalnie. Żadne z nich nie zdoby­ło się na wypowiedzenie słowa „kocham” Okazywali sobie jednak tę miłość fizycznie. Była w każdym spojrzeniu i piesz­czocie. A to, co się między nimi zdarzyło, było najszczerszym wyznaniem, na jakie w tej chwili mogli się wobec siebie zdo­być. Kiedy to odkryła, poczuła strach. Bo to wszystko, choć piękne, było tak ulotne. Prawdopodobnie Hubert - racjona­lista i twardo stąpający po ziemi facet - jeszcze nie zdaje so­bie z tego sprawy. Przecież on też spełniał swoje marzenia, też odlatywał. Pozwolił, by wdarła się do jego duszy i jedno­czył z nią. Godził się na ryzyko, więc ta potrzeba musiała być w nim niezwykle silna. Ale czy gotów był się do tego przy­znać? Uniesienie i bycie razem to dwa zupełnie różne światy. Oboje byli wygłodniali seksualnej metafizyki, nakręceni przez własne wyobrażenia. Nie mogło być inaczej, skoro zburzyli wszystkie granice. Wtedy Werka ze smutkiem zrozumiała coś nieuniknionego. Kiedy Hubert się obudzi, dotrze do niego, co tak naprawdę między nimi zaszło, zamknie się w sobie jesz­cze bardziej i może ona już nigdy nie dowie się, czy zasługi­wała na to uczucie, czy może była jedynie substytutem jego wyobraźni. Uświadomiła to sobie i poczuła się naga, obnażona emocjonalnie. Smutek stopniowo przenikał ją niczym zimno, aż w końcu naprawdę zaczęła się trząść. Zawstydziła się swoich sterczących wciąż sutków, które przy nim nie zasy­piały. Poczuła niestosowność swoich pragnień i fantazji; tych, które już spełnił, i tych, które jeszcze czekały w kolejce. Już wtedy miała ochotę uciec.

Jeszcze chwilę wpatrywała się w jego śpiącą, spokojną twarz, jakby mogła z niej wyczytać odpowiedź, czy jest w sta­nie pokochać ją, czy też nie. Nie rozwikłała tego dylematu. Emocje zbytnio mieszały jej w głowie. Nie potrafiła złapać dystansu, jakby Hubert wchłonął ją, jakby zatraciła własne ja. Zabrał jej kawałek duszy, lecz nie dal w zamian ani odro­biny swojej. Wykradł ten niezwykle cenny fragment mocy za jej przyzwoleniem. A może sama mu go podarowała? Już nie pamiętała, odurzona pożądaniem i euforią spełnienia. Nie myślała o tym wcześniej. Teraz jednak czuła, że to pu­ste miejsce zaczyna krwawić. Już czuła ból, który mial na­dejść, i chwyciła się jedynej nadziei - ucieczki. Tylko w ten sposób mogła uratować resztki iluzji tej miłości. Ubrała się, spakowała swoje rzeczy i usiadła na brzegu łóżka, by w mil­czeniu ostatni raz na niego popatrzeć. Wmawiała sobie, że chce napawać się jego widokiem. Tak naprawdę jednak pró­bowała w ten sposób odsunąć moment odejścia, bo czuła, że to naprawdę pożegnanie i dalszego ciągu nie będzie. Meyer, nawet jeśli obudziłby się teraz i zorientował, co Werka za­mierza, nie zatrzymałby jej.

- Wychodzisz? - zapytałby i sprawdził, ile ma czasu do odjazdu. Gdyby padał deszcz zaoferowałby parasol. Zrobiłby kawę i podając jej parującą filiżankę, patrzył na nią tak, że umierałaby z cierpienia i pożądania jednocześnie, a może przytulił, lecz nie powiedział o tym, co się zdarzyło tej nocy, ani jednego ciepłego słowa.

 

 

Kiedy już siedziała w pociągu, odrętwiała, bo przeni­kliwe zimno i smutek wypełniały ją całą, nie mogła przypomnieć sobie, jak dotarła na dworzec, jak kupiła bilet, jak weszła do przedziału i znalazła swoje miejsce. Działała me­chanicznie. Wiedziała, że to koniec namiętności, fascynacji i marzeń. Nie miała już nawet prawa do złudzeń. Poczuła, że łzy same płyną po policzkach. Nie wydobyła z siebie ani jednego dźwięku, nawet pojedynczego łkania. Po prostu po­zwoliła im swobodnie płynąć, jakby to miało uratować ją przed rozpadnięciem się na drobne kawałki. Ukoić fizyczny ból, który odczuwała i który, była pewna, nie zniknie, a bę­dzie się nasilał. Wracała z poczuciem końca, zanim cokol­wiek się zaczęło. Wiedziała, że ucieczka jest jedynym wyj­ściem, bo pozostanie z Hubertem byłoby torturą śmiertel­ną. On nie przyzna się do tego, że obudziła w nim miłość. A tego nie mogłaby znieść.

Nie widziała nic poza własnym odbiciem w szybie po­ciągu. Była pogrążona w rozmyślaniach. Uciekała we wspo­mnienia - flesze, które pojawiały się znienacka i sprawiały, że dławiła ją rozpacz po stracie. Czuła jeszcze jego zapach, który jak cienki film otulał jej ciało. Już nie odurzał, lecz był jak żywe wspomnienie, skazane na rychłe zniknięcie. Czuła jeszcze jego dotyk na swoich biodrach. Widziała dowody tej miłości; pojedyncze siniaki od zbyt silnych uścisków na ra­mionach, czerwone plamki na dekolcie i szyi - owoc zbyt gwałtownych pocałunków. Czuła jego spermę w sobie i nie mogła uwierzyć, że to koniec. Nie mogła znieść myśli, że on już nigdy jej nie wypełni. Skórę miała przezroczystą z wy­czerpania. Oglądała własne ręce, jakby to były dłonie obcej kobiety. Patrzyła na stopy, na pomalowane na czerwono pa­znokcie, z których w niektórych miejscach odchodziła ema­lia. Zerkała na swoją twarz w odbiciu szyby, na kości policz­kowe, które od niejedzenia wystawały bardziej niż zwykle. Zaczęła głośno płakać, nie zwracając uwagi na pozostałych pasażerów. Nie było ważne, że są świadkami jej rozpaczy. Wyjęła książkę i próbowała czytać, lecz litery zlewały się w jedno słowo: Hubert.

Kiedy się trochę uspokoiła, pociąg zbliżał się do Katowic.

- Upuściła pani - mężczyzna z naprzeciwka, którego wcześniej nie dostrzegła, podał Weronice kawałek papieru.

To był bilet kolejowy, ale nie należał do niej. Swój mia­ła w książce. Zrozumiała, że mężczyzna oddał jej swój bi­let. Odwróciła go i zobaczyła, że na odwrocie napisał do niej list. A właściwie wiersz.

 

Czemu płaczesz, czy ten ktoś jest tego wart, czy naprawdę myślisz, że to koniec świata. Jutro będzie nowy dzień, jutro spotkasz kogoś, kto pokocha cię. Ja też miałem chujowy dzień. Nikt nie jest w stanie kochać nas tak samo, jak my. Zawsze jest coś, dla czego warto żyć. Jesteś taka piękna i nic, nikt, nigdy nie odbierze mi tego widoku, któ­ry zniknie, jak znikła ostatnia łza na twoim połiczku.

 

Podniosła głowę i spojrzała na tego mężczyznę, ale on nie szukał kontaktu. Nie chciał jej podrywać. Pociąg zatrzymał się. Ludzie ruszyli do wyjścia. Zanim się zebrała, założyła buty, schowała książkę, ustawiła w kolejce do drzwi, zoba­czyła, jakten mężczyzna idzie po peronie. Miał na sobie skó­rzaną kurtkę z zamkami, w uszach słuchawki. Ich spojrze­nia się spotkały. Uśmiechnęła się z podziękowaniem, a on odwzajemnił ten uśmiech. Wiedziała, że to wszystko, cze­go chciał i co ona mogła mu dać. Nic więcej. Pomyślała, że w jego twarzy uśmiechnął się do niej anioł, który kazał jej pożegnać Huberta i pogodzić się, że nigdy z nim nie będzie. Skinęła głową i szepnęła „żegnaj”, choć czuła, że to nie bę­dzie takie łatwe.

 

Maja – czwartek

 

 

Pod wielkim logo Koenig-Schmidt Sauberung&Recycling sp. z.o.o. stał zaparkowany saab 95 należący do byłego prezesa. Za jego kierownicą siedział Wojciech Rosiński i palił papie­rosa. Szerszeń dostrzegł go z dużej odległości. O ile musiał nosić okulary do czytania, o tyle z daleka widział niczym sokół. Dziś był w świetnej formie. Wczorajszego wieczoru poszli z Zofią na uroczystą kolację, na jakiej nie byli od lat. Nawet pili szampana. Wyjaśnili sobie wiele rzeczy i Szerszeń sam nie wiedział, jak to się stało, ale po raz pierwszy od wie­lu lat znów wyznał jej miłość.

- Tęskniłem za tobą. Gdybyś wiedziała, ile dla mnie znaczysz. Ten tydzień w komendzie... To wszystko w poje­dynkę jest takie puste. I jeszcze te dewiacje wokół. Jestem ostatnim dinozaurem - mówił w uniesieniu. Zofia popła­kała się, słysząc te słowa.

Przed wyjściem z restauracji wyznała mu, że chciałaby nowego psa. Ale tym razem wielkiego jak stodoła.

- Nie dla mnie. Dla nas - podkreśliła. - Może jakie­goś wilka. By był jak nasze ostatnie, późne dziecko... Byś i ty, Walduś, mógł go pokochać - oświadczyła. Ich pojednanie skończyło się w łóżku i dzisiejszego ranka podinspek­tor czuł się jak młody bóg.

- Dlaczego straciliśmy tyle czasu - powiedział na powi­tanie o poranku, podając żonie kawę do łóżka. Kiedy Zofia zobaczyła parującą filiżankę i świeże bułeczki, oniemiała z wrażenia. Pamiętał nawet o chrupiących croissantach, które uwielbiała. By je zdobyć, musiał przejść dwie przecznice do francuskiej ciastkarni. Zrobił to pierwszy raz przez 22 lata ich małżeństwa. Nigdy nie spodziewałaby się po mężu tak romantycznego gestu.

- Teraz tak będzie codziennie - zapewnił i zaraz obo­je wybuchnęli śmiechem. - O ile nie będziesz wzywany do roboty... - dodała z przekąsem żona, lecz w jej oczach tań­czyło szczęście.

- Zosiu, a może ty byś chciała, żebym ja odszedł na eme­ryturę. Masz tego dość? Powiedz mi szczerze - oświadczył całkiem poważnie.

Kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością, lecz zaprze­czyła ruchem głowy.

- Jak odejdziesz z policji, przestaniesz być sobą. Tego nie mogłabym ci zrobić - wyciągnęła w jego kierunku ręce i kołdra zsunęła jej się z ramion, odsłaniając nagie piersi. Zofia zaczerwieniła się, a Waldemar Szerszeń zaśmiał się i szybko ją przytulił.

- Kocham twoje ciało. Dziś jeszcze bardziej, niż kiedy smaliłem do ciebie cholewy.

- Przestań - mruknęła kobieta. - Jestem stara.

- Oboje jesteśmy starzy - Szerszeń spojrzał jej prosto w oczy. - I to właśnie jest najlepsze. Dzisiejszej nocy znów cię znalazłem.

Zofia spojrzała na męża, jakby postradał zmysły. Jej twarz wyrażała szczere zaniepokojenie.

- Dobrze się czujesz? - zapytała z niepokojem w głosie.

- Tak - odparł Szerszeń z powagą. - Od lat nie czu­łem się lepiej.

Chwycił prawą rękę żony, pocałował ją i dodał, zniżając głos: - Chciałbym, żebyśmy odnowili nasze śluby. Czy po tych wszystkich latach nie żałujesz, że za mnie wyszłaś?

Kobieta otworzyła usta, ale nie była w stanie wymówić ani jednego słowa. Szerszeń dostrzegł w kąciku jej ust okru­szek croissanta. Pocałował ją w tym miejscu i dodał: - Tylko nie mów, że wolałabyś być z Józkiem. On ma dom i dwa sa­mochody, ale...

- Po tylu latach wciąż jesteś zazdrosny? - przekoma­rzała się z nim Zofia.

- To ja cię zdobyłem - odparł z dumą podinspektor. Ale po chwili jego twarz stężała. -Ale miałaś ze mną o wie­le mniej luksusowe życie, niż miałabyś z Józkiem. Z okazji ukończenia studiów dał ci futrzany kołnierz z lisa...

- Pewnie, dziś miałabym ich z tuzin - mruknęła Zofia.

I dodała: - Ale co z tego. To jedynie martwe zwierzęta. Ty dałeś mi więcej. Nasze dzieci... To ciebie pokochałam i wciąż kocham. Bardzo. Ty jesteś moim bohaterem.

 

 

Waldemar Szerszeń wspominał ich poranną rozmo­wę i czuł niezwykłą jasność umysłu. To dlatego prosto z domu przyjechał tutaj - do siedziby śmieciowego baro­na. Przeanalizował bilingi Magdy Wiśniewskiej i doszedł do wniosku, że kobieta zbyt często prowadzi długie roz­mowy ze swoim kierowcą. Przypomniał sobie scenę przy recepcji i uznał, że relacja prezes - kierowca jest nieco za­burzona.

- Oni są zbyt blisko - powiedział na głos, by się upew­nić. - To jest podejrzane.

Nawet nie zdążył wejść do budynku firmy, kiedy dostrzegł Magdę Wiśniewską cmokającą w policzek kierowcę. Nie po­trzebował niczego więcej. Żadnego dowodu. Wiedział, co ma robić. Zawrócił i wsiadł do swojego wozu. Gdy tylko do­tarł do komendy, zarządził obserwację kierowcy Wojciecha Rosińskiego.

Około południa Meyera obudził ćmiący ból głowy. Za wszelką cenę próbował odwlec powrót do rzeczywistości. Ale gorąca, lepka cisza w mieszkaniu nakazywała mu otwo­rzyć oczy i sprawdzić, czy prawdą jest to, co czuł. Jeszcze usi­łował rozpłynąć się w bezpiecznej przestrzeni pogranicza snu i jawy. Bezskutecznie. Nie musiał wyciągać ręki, by wiedzieć, że po drugiej stronie łóżka nie ma nikogo. Ani nasłuchiwać odgłosów prysznica czy szelestu przewracanych kartek książ­ki na fotelu obok, monotonnego dźwięku kropel gorącej wody przeciskających się przez cienką bibułę, na której spoczywa­ła grubo mielona kawa, by mieć pewność, że jest sam.

Jeszcze był odurzony, zszokowany, oszołomiony. Wciąż czuł zmysłowe pobudzenie ciała, cudowne zmęczenie i eufo­rię spowodowaną hormonami szczęścia wyzwolonymi przez seks. Stan upojenia przypominającego narkotyczny haj wciąż trwał i Hubert nie myślał racjonalnie. Pozwolił się nieść tej fali, która go zabrała niczym ocean w czasie odpływu i na­pawał się tą silą. Jeszcze był przekonany, że jest bezpiecz­ny. Tak było, dopóki nie odrzucił na bok kołdry, odkrywa­jąc swoje nagie ciało, które jeszcze niedawno było obiektem uwielbienia Weroniki, i nie poczuł jakiegoś nieokreślone­go braku. Jeszcze wtedy nie potrafił określić swoich emocji. To nie była pustka ani cierpienie. Raczej poczucie zagubie­nia. Narastające przekonanie, że zniszczył dotychczasowy ład. Każde działanie niesie za sobą konsekwencje. Wiedział, że nie będzie bezkarny. Zmusił ciało do powstania. Otworzył oczy, usiadł na łóżku, przeczesał dłońmi włosy, które stercza­ły na wszystkie strony bardziej niż zwykle i szybko odgonił złe myśli. Ruszył do kuchni. Lodówka nie działała, wszyst­kie produkty nadawały się do wyrzucenia. Stwierdził, że zje śniadanie w knajpie obok. Ucieszył się, że nie będzie musiał siedzieć w tym mieszkaniu sam.

Wszedł do łazienki. Odkręcił wodę, nie czekając, aż sta­ry junkers zacznie podgrzewanie. Wzdrygnął się, kiedy lodowata struga popłynęła mu po plecach. Otrzepał się ni­czym zwierzę i zaczął namydlać ciało. Woda zmywała z nie­go resztki wątpliwości, które jeszcze miał po przebudzeniu. Kiedy mył zęby i golił się, wpatrując się w swoją twarz w lu­sterku, poczuł ulgę, że to Weronika zdecydowała o takim zakończeniu ich relacji. Wiedział, że nie będzie oczekiwała od niego komentarza czy wyjaśnień. - Przede wszystkim rozsądek - powiedział na głos, by się w tym utwierdzić.

Śniadanioobiad, wieczorne wykłady, kolacja. Trochę te­lefonów. Dzień minął bardzo szybko. Ale wieczorem pojawił się smutek. Złapał się na tym, że myśli o Weronice z czuło­ścią. Poczuł niepokój, bo za kilka godzin musi zadzwonić do Kingi. Co ma jej powiedzieć? Czy ona nie wyczuje w nim zmiany? Byłoby wszystko jak dawniej, gdyby te chwile spę­dzone z Weroniką nie miały znaczenia. Już nieraz zdarza­ły mu się skoki w bok. Ale w tym przypadku było inaczej. Pragnął Weroniki i dlatego ją zaprosił. Posprzątał tę cholerną norę, zorganizował przyjęcie, by zmniejszyć dystans między nimi. Sądził jednak, że to będzie tylko seks. Nie spodziewał się, że obudzi uśpione w nim emocje. Myślał o niej i coraz częściej łapał się na tym, że nie tylko wciąż jej pragnie, ale chce, by była obok niego. Czuł jej brak. Tęsknił.

Spojrzał na łóżko, w którym kilka godzin temu kochał się z Weroniką. Wspominał, co działo się z ich ciałami. Zmysłowe flesze, dotyk, uniesienie. Wiedział, że to jeszcze nie minęło. Żądza jeszcze nie wygasła. Chwycił telefon, wy­kręcił numer Weroniki, ale zaraz się rozłączył. Nie był go­tów na żadne rozmowy. Liczył, że emocje same się w nim poukładają.

Wiedział, że ona nie zadzwoni. To nie był typ kobiety, która będzie domagać się wyjaśnień. Jej ucieczka go w tym upewniła. Wiedział, że będą musieli się jeszcze kiedyś spo­tkać. Jak wtedy będzie wyglądała ich relacja? To była taka chwilowa myśl-sprinterka. Czul jednak, że nawet najniewin- niejszy flirt po tym wszystkim byłby wyciągnięciem ręki i podaniem na tacy samego siebie. Był pewien, że Werka wzięłaby go z radością.

- Nie możesz sobie na to pozwolić - podpowiadał mu jego racjonalizm. To nie byłby przelotny romans bez zobo­wiązań, lecz związek, który wymagałby zaangażowania. Hubert przestraszył się. Wmówił sobie, że to mrzonka, któ­ra może jedynie przynieść rozczarowanie, a nawet kłopoty. A jednak Werka wracała w przelotnych, pastelowych wspo­mnieniach. Pamiętał każdą wspólnie spędzoną chwilę.

Starał się normalnie funkcjonować, choć był oszołomio­ny. Zdrada zmieniła całą jego sytuację. Z jednej strony, drę­czyło go poczucie winy, a z drugiej, pragnienie wejścia po­nownie w ten świat zmysłów, który pozwalał na fruwanie. Słona była cena tej przyjemności, lecz nie mógł sobie jej od­mówić. Wreszcie dotarło do niego, że pozwolił sobie na fa­scynację prokuratorką, ponieważ czuł się osaczony choro­bą żony i rozłąką. Nie czuł się na siłach dźwigać tego brze­mienia. Był zly na siebie. Jeszcze nie uporał się z bagażem małżeństwa z Kingą, a nieopatrznie wziął sobie na barki ko­lejny - miłość Weroniki. Zdecydował odciąć się chłodem i dystansem, na które - wiedział - nie zasłużyła. Czuł, że krzywdzi je obie. Wiedział, że Kinga żyje i pracuje tylko ze względu na miłość, jaką go darzy. Doskonale zdawał so­bie sprawę, że jest dla żony jak powietrze, jak uzdrawiają­ca woda. W Weronice obudził uczucia, które starała się tłu­mić. Czuł jej rozpaczliwą potrzebę miłości. Poczuł się słaby. Niczym egoistyczny olbrzym w jednej chwili powalony bez mocy. Seks z Weroniką mial go wyzwolić z poczucia osacze­nia w związku z Kingą, a wbił go w nowe kajdany. Tak na­prawdę nie chciał uczuć żadnej z nich, choć bliżej mu było do seksualnej symbiozy z Weroniką niż mentalnego poro­zumienia z żoną.


Date: 2016-01-05; view: 595


<== previous page | next page ==>
Ocena osobowości sprawcy 5 page | Ocena osobowości sprawcy 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)