Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 3 page

Prokuratorka pokręciła głową. - Chętnie, ale ja samo­chodem. Niech pan sobie naleje - dodała wspaniałomyśl­nie. Staruszek tylko na to czekał.

Kiedy opróżnił szklankę z wiśniówką, stał się jeszcze bardziej rozmowny.

- A potym jeszcze te kłopoty z Karą. Zresztą jom zno- cie, to wiycie, jak było.

- Nie wiem o niej zbyt dużo - bąknęła Weronika i po­czuła, jak pąsowieje. I była zła, bo tych wszystkich infor­macji nie będzie mogła wykorzystać. Nie ma pewności, czy starzec nie konfabuluje po alkoholu, a jednak nie potrafiła wyjść. Czuła, że nadarza się okazja, by wyciągnąć z nie­go jeszcze więcej.

- No przeca zabić się chciała. Zostawił jom tyn absztyfi- kant[45], a una już była brzuchato. Matka szlag trafił. Jo żech ni mioł sił. Trocha żech piuł, no bo nie szło tego wydzier- żyć. Potym przijechała moja szwestra[46]. Nasze ślunskie baby som mocarniejsze niż chopy. Coś tam pomaglowały i było po kłopocie. Jo żech ino doł kasa. Ta moja frelka[47]jeszcze pora razy próbowała się sznitać[48]. Ale gryfno[49]była, to żech my jom gibko[50]wydali. Sama chciała... Byłech rad, że się trafi! tyn galant[51], bo mogła zostać bez chopa. No i potym wyjechali do Rajchu[52]i rzodko przyjeżdżała. Potym wrócili do Polski, to przychodziła czasami. Przyniesła jakieś bam- betle[53], trocha jedzenio, pora złotych. Cieszyłech się, że do­brze się mo. Bo dobrze miała. Taki chop ji się trafił. Czasym mi tu ryczała, że jom pierze[54], że zazdrosny, że robi chaja[55]o bele co. I że ji nie przaje[56]. Chciała nawet tu zostać, ale żech pedzioł - poszłaś z chałpy, to siedź i szanuj chopa. Jes jaki jes, ale to twój chop. Patrz, jako świynto[57]kobiyta była twoja matka. No i jakoś się dogodali. Siedzom razem, ale nie godajom ze sobom. A una założyła firma. Niedaleko, na rogu - wskazał palcem na okno. - Rzeźniczo. Cuś tam przi pazurach robi i mo solarium. Takie jakieś fanzoły[58], ale tro­cha geldu z tego jes. I teros jes pani tako jak ty, ino bajtli[59]ni może mieć. Coś tam sfajali[60]przy tyj skrobance. Szkoda, ale co zrobić. Przydź jutro, to pogodocie o geszefcie[61]- do­kończył historię ziewaniem.

Rudy miała wrażenie, że staruszek przysypia, więc po ci­chu opuściła mieszkanie. Zastanawiała się, czy ten człowiek będzie jutro pamiętał, z czym do niego przyszła i o czym rozmawiali. Kiedy dotarła do auta, próbowała sobie wy­obrazić Karinę. Zakładała, że będzie szczupłą kobietą, któ­ra od lat stosuje diety, by wyglądać młodziej, opaloną na mahoń, o włosach tlenionych na platynę. W obcisłych dżin­sach, białych kozakach i bluzce w panterkę. Wyrachowaną i umiejącą doskonale liczyć. Sprytną, z uśmiechem łasicy na twarzy. Ciekawość zwyciężyła uprzedzenia i Werka ru­szyła pod wskazany przez Sylwestra Zielosko adres salonu Kariny. Stała, wpatrując się w studio paznokci „Karo”, lecz nie zdecydowała się wejść do środka. Zaplanowała, że naj­pierw porozmawia z Kariną w mieszkaniu jej ojca. W salo­nie, na własnym terytorium, córka Hildy będzie zamknię­ta i wycofana. Zwłaszcza że znudzone klientki salonu będą nastawiać uszu, żądne sensacji. Werka nie dowie się nicze­go. To oznaczało, że prokuratorce kroiła się wycieczka do Rudy Śląskiej w sobotnie przedpołudnie.



 

***

Popołudniowe słońce paliło Szerszenia w kark, kiedy po raz siódmy okrążał pieszo niewielki skwerek na osiedlu Paderewskiego. Kolejny raz minął sąsiadkę, niezbyt pieszczo­tliwie zwaną przez mieszkańców blokowiska „ORMO czu­wa” - bo chyba na stałe była przymocowana do parapetu okna na parterze i wiedziała wszystko, co się działo w oko­licy. Znowu ukłoniła mu się z jadowitym uśmiechem, jak­by widziała go po raz pierwszy. Mial ochotę zakląć, a tego kundla, który pałętał mu się pod nogami i nie chciał się załatwić, narażając go na wstyd, kopnąć w to chuderlawe ciał­ko, by poleciał jak perszing do jeziorka. Szerszeń już prosił Fafisa, już błagał, już mu rozkazywał, ale to włochate chu- chro zupełnie go nie słuchało. Mało tego, policjant był nie­mal pewien, że Zośka wysłała go na ten spacer z zemsty, a przed wyjściem umówiła się ze swoim pupilem, by ten nie zamierzał zrobić tej pieprzonej kupy. Podchodził do kolej­nego krzaczka, obwąchiwał go dokładnie, jakby naprawdę miał węch, po czym odchodził, nie oddawszy ani kropli mo­czu, o tym drugim nie wspominając. Szerszeń był pewien, że żona jakoś umówiła się z Fafisem i oboje się na nim odgry­wają. To miała być kara za to, że Szerszeń wczorajszej nocy wrócił bardzo późno, zapomniał o wymianie oleju w jej au­cie, a co gorsza walił do drzwi w środku nocy w towarzystwie śpiewającego Stefana, który przywlókł go do domu na wła­snych plecach, bo podinspektor nie był w stanie iść o wła­snych nogach. Zofia jak zwykle nie powiedziała ani słowa; ani wczorajszej nocy, ani dziś rano. fest przecież kobietą peł­ną równowagi wewnętrznej, medytującą o każdym brzasku. Nie mogła zniżyć się do poziomu jego i Stefana, pijaków, któ­rzy wykorzystają każdy pretekst, by się napić.

Nie rozumiała, że zatrzymanie Bajgla i Saszy, dwóch po­dejrzanych do sprawy Johanna Schmidta, naprawdę zasługuje na kilka kropli alkoholu więcej. Bajgiel się przyznał do wyko­nania tej roboty, a Sasza powoli pęka. Szerszeń z niecierpli­wością czekał na wyniki analizy porównawczej, która wska­że, czy byli 2 maja w mieszkaniu lekarki i dokonali zbrodni na Schmidcie. Niestety, obaj twierdzili, że cały długi week­end majowy spędzili na libacji alkoholowej w jednej z załę- skich melin, które zresztą Szerszeń dobrze znał. Zaczęli pić w święto pracy, a zakończyli w poniedziałek o 12.00. Z do­świadczenia jednak wiedział, że zeznania alkoholików to ali­bi łatwe do podważenia. Dlatego całkiem poważnie podej­rzewano ich nie tylko o włamanie do domu Schmidta, ale także o zbrodnię na nim. Bajgiel i Sasza pracowali razem od dawna. Wymuszali haracze, dokonywali włamań i drobnych rozbojów. Mieli „kłyszę[62]” rosyjskiego gangu. Jak się okazało, już od dłuższego czasu pozostawali pod obserwacją policji. Wcześniej nie brano ich jednak pod uwagę do sprawy żad­nego zabójstwa. Szerszeń był niemal pewien, że dobre prze­słuchanie załatwi sprawę. Już przyznali się do włamania do domu Schmidta. Liczył więc, że wkrótce wydadzą też oso­bę, która zleciła zbrodnię. Przynajmniej jeden z nich zacznie sypać. Stawiał na Bajgla, ponieważ był młodszy i nie miał rodziny. Kobieta Saszy była w czwartym miesiącu ciąży, co zdecydowanie komplikowało sprawę, jeśli chodzi o rzucenie kotwicy, jak profiler nazywał technikę motywowania prze­stępców, by współpracowali z policją.

Szerszeń miał już dość tej sprawy. Komendant wojewódz­ki oczekiwał od niego, że w ciągu najbliższych dni przynie­sie mu zabójców na tacy, a dopiero potem zajmie się szuka­niem zleceniodawcy.

Wczoraj ze Stefanem rozwalili Bajgla, młodszego i bardziej strachliwego włamywacza. Mniej doświadczonego w przesłu­chaniach, który niemal od razu wysypał, że robotę naraił im „koleś z odsiadki”. Nie wiedział, jak się nazywa, ale rozpoznał go na zdjęciach. Kiedy wskazał im tego gościa, Szerszeń omal nie podskoczył z radości. To był Poloczek - zabójca Ottona Troplowitza. Nareszcie wszystko zaczynało się układać.

Fafis wyrwał Szerszenia z rozmyślań głośnym jazgotaniem. Mężczyzna zmarszczył brwi i pochylił głowę, żeby nikt z prze­chodniów nie mógł go rozpoznać. Nagle brązoworudy york - syn amerykańskiego czempiona i laureat międzynarodowych wystaw (wart 1500 złotych, których Szerszeń do dziś nie od­żałował) zerwał się ze smyczy i pobiegł w kierunku auta, pod którym prawdopodobnie siedział kot. Waldemar Szerszeń jak oniemiały patrzył na sprzączkę od smyczy: „To chuchro chyba siłą woli rozerwało metalowy zaczep. Nie mogło być inaczej”, pomyślał policjant. Nie zamierzał jednak ani biegać za yor­kiem, ani go gorączkowo poszukiwać. Obserwował psa z bez­piecznej odległości - na tyle daleko, by jakiemuś spacerowi­czowi nie przyszło do głowy, że on, Waldemar Szerszeń, jest posiadaczem tej karykatury zwierzęcia. Odruchowo włożył rękę do kieszeni i wyciągnął z niej kokardkę, którą zapobie­gliwie zdjął z mikrej czaszki yorka, by uniknąć szyderczych uśmieszków sąsiadów. Schował ją szybko i nagle w samym rogu wyczuł zapalniczkę. Poczuł silną potrzebę nikotyny. Rozejrzał się i pod jedną z klatek dostrzegł młodego chłopa­ka. W mgnieniu oka znalazł się obok niego. Ten na widok Szerszenia natychmiast schował papierosa za siebie. Wszyscy w dzielnicy wiedzieli przecież, że Szerszeń to glina, na doda­tek z sekcji zabójstw. Patrzył na policjanta z trwogą.

- Daj jednego - mruknął podinspektor. Chłopak przez chwilę zastanawiał się, po czym wydobył z kieszeni pacz­kę cameli. Podinspektor dawno nie czuł się tak, jak w tym momencie. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku sa­mochodu, pod którym przepadł Fafis. Trzęsącymi się dłoń­mi zapalił camela. Papieros nie zemdlił go. Przeciwnie - smakował jak nigdy dotąd. Poczuł przyjemną ulgę i błogość. Kiedy się zaciągał, doznał olśnienia. Wiele wątków zaczy­nało się wyjaśniać.

Bajgiel zeznał, że to Poloczek zlecił im włamanie do Schmidta. Dostarczył danych, adres, kod wejściowy. Zapewniał, że nie będzie kłopotów, bo dom Schmidta powi­nien być pusty. Połoczek spotkał się z nimi tylko jeden raz. Szerszeń wiedział dlaczego. Po wydaniu zlecenia Poloczek grzecznie wrócił do paki. Włamywacze twierdzili, że wszyst­kie informacje, polecenia, a także gotówkę za włam odbiera­li z dworcowej skrytki. Bajgiel zeznał, że raz przyszedł go­dzinę wcześniej, skrytka była pusta. Postanowi! więc pocze­kać i przysiadł na kebaba w barze naprzeciwko.

Szerszeń zatrzymał się i jeszcze raz odtworzył w myślach wczorajsze przesłuchanie:

- Żarcie było podłe, ale z głodu zjadłem całą porcję - opowiadał włamywacz. - Zamówiłem piwo, potem kolej­ne i jeszcze jedno... Nudziłem się. Ludzie łazili w tę i z po­wrotem, jak to na dworcach. Pojawiło się kilka naprawdę niezłych dup. Myślałem, czy to zawodowe kurwy czy tylko blachary. Prawdę mówiąc, wolę profesjonalistki. Zwłaszcza jedna była niezła. Ostra żyleta. Nie miałem szans, żeby do niej startować.

Z nudów obejrzał Teleekspres w telewizorze umieszczo­nym pod sufitem baru. Dopiero kiedy program się kończył, spojrzał na skrytki. Tę kobietę dostrzegł, kiedy zamykała boks, po czym szybko odeszła. Zerwał się i ruszył w kie­runku skrytek. Otworzył ją i poczuł ulgę. W środku była reklamówka w paski, a w niej gotówka. Był pewien, że to ona ją zostawiła. Niestety, Bajgiel nie zapamiętał jej twarzy. Zeznał tylko, że była „taka zwyczajna”. I szła, dziwnie wy­krzywiając nogi, jakby było jej niewygodnie iść na obcasach. Nie zastanawiał się, czy kobieta współpracuje z Poloczkiem i dlaczego. Bo i po co? Był zadowolony. Załadował forsę do kieszeni kurtki, reklamówkę wyrzucił do kosza i wyszedł z dworca. Po drodze kilka razy beknął, ciesząc się, że nie­świeży kebab się przyjął.

Dziś rano Szerszeń próbował dowiedzieć się czegoś wię­cej o tajemniczej kobiecie. Pytał, jakie miała włosy, syl­wetkę, w co była ubrana? Ale Bajgiel niewiele pamiętał. Podinspektor był wściekły. Sądził, że Bajgiel nieudolnie pró­buje ukryć zleceniodawcę. O rozmiarze biustu żylety rozwo­dził się prawie kwadrans. Zaś o kobiecie, która zostawiła pie­niądze w skrytce za włamanie, nie potrafił powiedzieć prawie nic. Przesłuchanie ciągnęło się całymi godzinami i Szerszeń wreszcie musiał przyznać, że więcej z Bajgla nie wyciągnie. Z niechęcią przyjął do wiadomości, że kobieta zastosowała świetny kamuflaż. Swoistą czapkę niewidkę, która pozwo­liła jej się wmieszać w tłum. Pokazywał podejrzanemu zdję­cia Klaudii Schmidt, Elwiry Poniatowskiej i wreszcie Haliny Boreckiej. Na widok tej ostatniej Bajgiel skrzywił się i od­rzekł jednoznacznie: - Za gruba. Tamta była wysoka, chu­da i... taka nijaka.

Teraz Szerszeń już rozumiał. „Jak mogłem to przeoczyć?”, wyrzucał sobie. Gotów był teraz jechać do komendy i we­zwać Bajgla na ponowne przesłuchanie. Wiedział już, o kim zapomniał. Jaka kobieta mogła przejść niezauważona, a jed­nocześnie jest powiązana ze śmiercią Johanna Schmidta. Jego pasierbica, Magda, która najwięcej zyskuje na jego śmierci. W tym momencie rozległ się pisk i lament kobiety, która wy­skoczyła z auta jak oparzona.

- O Boże, Boże...

Szerszeń podbiegł w tamtym kierunku i znieruchomiał. Z ukochanego psa Zofii została tylko miazga. Lamentująca kobieta przejechała Fafisa prawym kołem, zwierzak nie zdą­żył nawet szczeknąć. Szerszeń nie wiedział, co myśleć ani co robić. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Był pewien jednego. Zanim rozpacz pogrąży Zofię w niebycie, dosięgnie go jej długotrwały, najgorszy z możliwych gniew - uparte milczenie. Ciche dni były tym, czego nie znosił w ich mał­żeństwie najbardziej. I Zofia o tym wiedziała.

 

***

Na tyłach szpitala znajdował się niewielki skwerek. W to zaciszne miejsce Meyer zaprowadził Elwirę. Choć lekarka le­dwie stała na nogach, uparła się, że musi z nim porozmawiać na osobności. Przysiedli po dwóch przeciwległych stronach ławki. Pomiędzy nimi zmieściłyby się jeszcze ze trzy osoby. Wyglądali jak dwójka szpiegów udających, że się nie znają. Kobieta siedziała w przeciwsłonecznych okularach. Czasami popłakiwała. Wyglądała na starszą niż była, ze względu na przeraźliwą chudość i brak makijażu. Urody nie dodawała jej szpitalna piżama. Meyer był poruszony, słuchał z uwa­gą. Lekarka mówiła już ponad godzinę. Poniatowska nie po­zwoliła mu nagrywać, więc rejestrował wszystko w pamięci.

Rzadko jej przerywał. Czasem notował coś na żółtych kar­teczkach, z którymi się nie rozstawał.

- To tajemnica lekarska - podkreśliła Poniatowska.

- Myślałam, że nigdy nie złamię danego mu słowa. - Teraz ich rozmowa przebiegała zupełnie inaczej niż za pierwszym razem. Meyer jednak wciąż nie był pewien, czy znów nie odgrywa jakiejś roli.

- To, co powiem, nie może być użyte jako dowód - za­znaczyła oficjalnym tonem. - Mówię to panu jako psycholo­gowi. Chcę, by f>an wykorzystał tę wiedzę do dalszego śledz­twa, lecz nigdy, przenigdy nie zeznam tego w sądzie. Po pro­stu nie mam dowodów. Niczego nie weryfikowałam. Całą sprawę znam wyłącznie z relacji Johanna. To, co mi powie­dział, może być prawdą albo konfabulacją - podkreśliła.

Meyer doskonale rozumiał punkt widzenia Elwiry. Początkowo sądził, że zacznie opowiadać o swojej miłości do śmieciowego króla, ale zaskoczyła go. Z każdym jej sło­wem coraz bardziej wciągał się w jej opowieść.

 

 

Poznali się z Johannem trzy lata temu. Na terapię przy­prowadziła go Klaudia. Widziały się tylko ten jeden raz, ale Elwira doskonale ją zapamiętała. Pielęgniarka nie była może klasyczną pięknością, a jej gust pozostawiał wiele do życze­nia, lecz była dość zgrabna, a z jej twarzy biły ciepło i dobroć. Wobec Johanna była opiekuńcza i oddana. Reagowała na każdy jego grymas. Prawdziwa Matka Teresa. Elwira nie po­trzebowała rozmawiać z Klaudią, by zorientować się, że jest w Johannie zakochana do szaleństwa i że to jej bardziej zale­ży na tym związku niż jemu. Wtedy jeszcze nie byli małżeń­stwem, lecz już mieszkali razem na Kilińskiego. Na pierw­szym spotkaniu dotyczącym leczenia Johann głównie mil­czał. To Klaudia opowiadała o jego ekscesach. O tym, co wyprawiał, co musiała znosić w związku z jego nałogiem.

- On jest seksoholikiem - oświadczyła z przekona­niem Klaudia.

- To nie jest takie oczywiste - zaprotestowała lekarka.

- Takie wnioski można dopiero wysnuć, kiedy pozna się szczegóły. Problemy z seksualnością mogą przybierać różne formy. Załóżmy, że pani mąż rzeczywiście jest seksoholi- kiem. Można go wyleczyć, ale nie dlatego, że pani tego chce lub lekarz. Proszę nie mieć złudzeń - oświadczyła Elwira i ostrzegła: - On sam musi tego chcieć, bo wymaga to od niego ogromu pracy. Seksoholizm, jeśli to rzeczywiście pana dotyczy, to jeden z trudniejszych nałogów do leczenia. Nie wystarczy odstawić, nie można odstawić. Niektórzy mogą zachowywać abstynencję seksualną, a mimo to nie są trzeź­wi wobec lubieżności. Można być także „pijanym seksualnie na sucho”. Chodzi tu o fantazje, które rozwijają się w głowie chorego. Problem dotyczy także pani, jako małżonki, która jest współuzależniona. Terapia pozwoli na poznanie zupeł­nie nowych mechanizmów funkcjonowania. Najważniejsze jest jednak dotarcie do źródeł problemu. Seksoholizm jest bowiem jedynie skutkiem, efektem traumy bądź deficytu, jaki człowiek ma w sobie. Jedynym warunkiem rozpoczęcia terapii jest pragnienie pacjenta, aby powstrzymać lubieżność i osiągnąć seksualną trzeźwość. Niemniej z tego, co państwo mówią, śmiem wątpić, że jest to klasyczne uzależnienie od seksu, choć z pewnością ma pan ewidentny problem w tej sferze. Rzecz w potrzebie władzy i dominacji, a nie poczu­ciu winy. Może to być najzwyklejsza nadpobudliwość seksu­alna, którą łatwo zniwelować farmakologicznie. To wszyst­ko możemy omówić szczegółowo na terapii. Mam więc pod­stawowe pytanie. Czy pan chce się leczyć?

Schmidt podniósł wzrok i wzruszył ramionami: - Nie wiem.

- Proszę to dokładnie przemyśleć - oświadczyła lekarka i wyjaśniła pokrótce, jak miałaby wyglądać terapia. Na za­kończenie podała mu wizytówkę:

- Jeśli się pan zdecyduje, umówimy się na konkretny termin. Bez pani - wskazała na Klaudię.

Schmidt zastanawiał się dwa tygodnie, ale wreszcie za­dzwonił.

- Nie wiem, czy chcę się leczyć... - zawiesił głos. - Ale chciałbym się spotkać. Dopiero wtedy podejmę ostateczną decyzję.

Poniatowska wyczuwała, że ten pacjent jest człowiekiem o wielkiej charyzmie. Nie była pewna, czy poradzi sobie z jego niezwykle silną osobowością. Na dodatek bała się, że pod wpływem terapii pojawią się u niego problemy psy­chiczne, choćby depresja, która uniemożliwi mu normalne funkcjonowanie w pracy

- Na to nie mogę sobie pozwolić. Tylko firma trzyma mnie przy życiu - zastrzegł przedsiębiorca.

Terapię zaczęli od relacji Johanna z Klaudią.

- Nie szanował jej, a wręcz nią pogardzał - opowiada­ła Poniatowska. - Wciąż mówił o jej interesowności, choć według mnie była ostatnią osobą, którą można było o to po­dejrzewać. Na to, co ona przy nim znosiła, nie zgodziłaby się żadna inna kobieta. Jednocześnie wiedział, że oprócz niej nie ma nikogo, kogo obchodziłby jego los. Był jednak zbyt sku­piony na sobie, by docenić jej miłość. Ożenił się z nią nie dla­tego, że po terapii zaczął darzyć ją uczuciem. Był z Klaudią ze względu na jej nieślubną córkę - Magdę. Miał wielką sła­bość do tej dziewczyny Jego uczucia do niej były zaskaku­jąco czyste. Najpierw podejrzewałam seksualną fascynację młodym ciałem. Kiedy jednak zobaczyłam ją i miałam oka­zję obserwować ich relację, zrozumiałam, że to coś zupeł­nie innego. Naprawdę traktował Magdę jak córkę. Trząsł się nad nią jak nad jajkiem. Nie pozwalał nikomu powiedzieć ani jednego złego słowa. Tylko on dostrzegał w tej zahuka­nej dziewczynie coś, czego inni nie widzieli. Przyznaję, jest nieprzeciętnie inteligentna, choć nie robi takiego wrażenia. Myślę jednak, że łączyło ich coś więcej. Rodzaj wrodzonej drapieżności na życie. Spryt i zmysł do interesów. U niego było to wyraźnie widoczne, u niej jeszcze ukryte pod maską nieporadności i kompleksów. Choć nie była jego biologicz­ną córką, łączył ich ten dar natury. To dlatego zatrudnił ją w swoim przedsiębiorstwie. Ufał jej w stu procentach. Liczył się z jej zdaniem. Pomagała mu w wielu trudnych kwestiach, zwłaszcza gdy skończyła studia. Nie mogłam wyjść z podzi­wu, jak ta kobieta się zmieniała, kiedy zaczynali z Johannem mówić o interesach. Zobaczy pan, ona wkrótce dokona tak­że fizycznej metamorfozy. To typ człowieka, który potrze­buje dużo czasu, by dojrzeć i z poczwarki zmienić się w mo­tyla. Ale zrobi to. Na pewno.

Meyer zastanowił się nad uwagami Elwiry na temat Magdy. Uznał, że to jedno z istotniejszych spostrzeżeń, jakimi lekarka podzieliła się z nim dzisiejszego popołudnia. Rozumiał także, dlaczego małżeństwo Schmidtów było takie dziwne.

 

 

- Johann przez swój nadmierny popęd omal nie stracił fir­my - ciągnęła opowieść Elwira. - Owszem, popadał w róż­ne stosunki seksualne, z różnymi kobietami, lecz od razu się zorientowałam, że nie był seksoholikiem. Nie miał z powodu swoich ekscesów najmniejszego poczucia winy. Niczego nie żałował. Był graczem, zdobywcą, który idzie po trupach, nie licząc się z niczym. Dlatego traktował partnerki instrumen­talnie, jak przedmioty. Był idealnym klientem agencji towa­rzyskich. Miał w notesie numery kobiet, które były gotowe przyjechać na każde zawołanie. Notorycznie molestował mło­de sekretarki. Kilka kobiet groziło mu, że oskarży go o gwałt, ale on twierdził, że same go prowokowały. „Pies nie weźmie, jak suka nie da”, mawiał. Gdy poczuł żądzę, nieważny był wiek, wygląd i pozycja kobiety. Musiał zaspokoić swoją po­trzebę. A po fakcie bywał obcesowy, chamski, a nawet agre­sywny. Historię gwałtu na hostessie już pan zna.

Meyer potwierdził skinieniem głowy.

 

 

Za leczenie Johanna Elwira zabrała się z werwą. Postawiła sobie za cel go uleczyć. Z jej punktu widzenia było to prawdziwe wyzwanie. Czuła, że to jeden z kluczowych momentów w jej karierze - może teraz wypełnić przysięgę Hipokratesa, jaką składała, kiedy wchodziła do zawodu. Już na samym początku terapii zorientowała się, że choroba Schmidta nie jest standardowa. Nie był seksoholikiem, ale jego problem był naprawdę poważny. Planowała ten przypadek kliniczny wykorzystać w swojej habilitacji. Po wielu miesiącach spo­tkań odkryli przyczynę jego zaburzeń. Schmidt wreszcie zrozumiał, dlaczego jest właśnie taki, choć początkowo nie chciał się z tym pogodzić. Zrozumiał, że jego problem z sek­sem wynika z jego kompleksów i braków. A także, że do tego stopnia żył w zakłamaniu, aż wyparł z pamięci wszystkie trudne i wstydliwe elementy. Wydobywanie ich ponownie do świadomości wiele go kosztowało.

- Był sierotą. Nikt nigdy nie kochał jego, więc i on nie potrafił kochać. Nie wiedział, jak to jest - Elwira starała się to wszystko wyjaśnić Meyerowi jak najbardziej klarow­nie. By zrozumiał zachowanie Schmidta, musiała opowie­dzieć psychologowi tyle, ile wiedziała na temat dzieciństwa i młodości przedsiębiorcy.


Date: 2016-01-05; view: 644


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 2 page | Ekspertyza pierwsza 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)