Seks początkowo traktował jako zemstę na matce, która go porzuciła. Nie mógł pamiętać jej twarzy. To jego podświadomość wygenerowała ją w sennych koszmarach, które dręczyły go całe życie. Matka nie dała mu nawet szansy, by jakaś rodzina go adoptowała. Mogła po porodzie w szpitalu podpisać zrzeczenie się praw rodzicielskich, dzięki czemu uchroniłaby go przed tułaniem się po domach dziecka. Tymczasem porzuciła go pod kościołem w dwudziestostopniowy mróz tuż po narodzinach i uciekła. „Suka” - tylko tak o niej mówił. Ojca nie znał. Trafił do sierocińca w Rudzie Śląskiej. Potem kolejno przenosili go do innych przytułków, bo sprawiał kłopoty wychowawcze. Wreszcie znalazł się w poprawczaku za kradzieże i pobicie. Wplątał się w złe towarzystwo.
- Nie rozumiał niczego, co było związane z emocjami - kontynuowała swoją opowieść Elwira. - Relacje damsko- męskie to był dla niego czysty zwierzęcy seks. Atawistyczny, fizyczny wymiana płynów ustrojowych. Nie znał uczucia miłości ani bliskości. Bal się tego. Byl wyprany z jakichkolwiek uczuć. Akceptował jedynie biznes. Wierzył, że ludzie nie potrafią być altruistami i łączy ich jedynie interes. Nie emocjonalne dawanie i branie, lecz symbioza wynikająca z obopólnych korzyści. Wychodził z założenia, że jeśli jest przy forsie - ma prawo posiadać kobiety, jeśli pieniędzy nie ma - nawet żadnej nie pragnie. Dlaczego zdecydował się na ślub z Klaudią? Ubzdurał sobie, że ta kobieta jest z nim dla pieniędzy i tylko takie wyjaśnienie jej poświęcenia był skłonny akceptować. Jej miłości nie rozumiał. Wściekał się, kiedy podczas awantur ona wyznawała mu miłość, podczas gdy on upokarzał ją i wyzywał od najgorszych. Uważał, że to rodzaj emocjonalnego szantażu.
- Miał naprawdę pokręconą osobowość - stwierdziła terapeutka, zaciskając usta. A jednocześnie przyznała, że w trakcie tych 14 miesięcy - bo tyle trwała jego terapia - ona sama dostrzegła w nim ciepło. Poczuła nikłą sympatię.
- Zrozumiałam, że jego agresja bierze się z panicznego strachu. Przed ludźmi i związkami. Czasem mówił jak mały chłopiec, który się złości, że nigdy nie miał kolejki z prawdziwego zdarzenia. Lecz nie chodziło o kolejkę, tylko o niespełnione marzenie, by tata i mama po prostu go przytulili.
W połowie leczenia próbowała mu wyjaśnić, że Klaudia jest największym szczęściem, jakie spotkało go w życiu.
- Szczęście, jeśli kiedykolwiek mogłem je mieć, odrzuciłem przed laty. Nic tego nie wróci - odparł jej wtedy.
- Wobec tego kobietę, która jest u pana boku, powinien pan traktować jak lekarstwo - poradziła mu. - Nie może pan doprowadzać do nagromadzenia w nim napięcia, które sprawia, że musi swoją nieodpartą potrzebę załatwić tu i teraz. W tym momencie. Ze nieważne jest, jak uprawia seks, z kim i gdzie. Ze dopóki nie wyładuje napięcia, nie liczy się z okolicznościami ani z oporem partnerki. Stąd tak wiele odrażających agresywnych aktów seksualnych, które ma pan na koncie. Proszę się cieszyć, że Klaudia wciąż chce być z panem - mówiła.
Klaudia to wszystko znosiła w imię miłości i współczucia. Był wobec niej wulgarny, często ją odtrącał, był brutalny w sypialni. Przetrwała najtrudniejszy etap wychodzenia z choroby. Kiedy zrozumiał, jak ją krzywdził, zaczął się kontrolować. Przy okazji leczenia Schmidt pozbył się także innych nałogów - alkoholu i hazardu.
- Tak zwykle jest, że nałogi idą w parze. Nie ma jednego, lecz cały wachlarz. Jeden zastępuje lub uzupełnia drugi. Tak było i w tym przypadku - wspominała lekarka.
Kiedy Johann wyszedł z nałogu, Klaudia w nagrodę za swoją wierność i cierpliwość została jego żoną. Ale po, wydawałoby się, tak intratnym zamążpójściu jej sytuacja materialna nie zmieniła się ani trochę. Choć to dzięki jej poświęceniu Johann utrzymał firmę i jeszcze ją rozwinął. Wydawałoby się, że wszystko w jego życiu wróciło do normy. Nic bardziej mylnego. Swoje dziwactwa ujawniał teraz w inny sposób. Popadł w skrajne skąpstwo. Do mistrzostwa doprowadził swoje makiaweliczne manipulacje. Zwłaszcza wobec żony Lekarka była raz ze Schmidtami w restauracji. Johann pokrył rachunek za siebie i Elwirę, żonie zaś oświadczył: - Nie masz na obiad, zamów sobie herbatę.
- Poczułam ciarki na plecach - przyznała Poniatowska.
I dodała, że zaczęła w pełni rozumieć, jak ciężkie życie miała z nim Klaudia.
Ze wszystkim musiała sobie radzić sama. Nie mogła liczyć na żadną pomoc w kwestii finansowej. Schmidt obsesyjnie dzielił wszystko na „swoje” i ,jej”. Na przykład dom należał do niego, ale to Klaudia miała zapełniać lodówki i dbać o czystość. Choć kobieta ciężko pracowała, nie pozwolił jej na zatrudnienie gosposi. „W głowie ci się przewraca. Mieszkasz tu, nie płacisz czynszu. Chociaż sprzątaj!” - bojkotował jej propozycję. Kobieta zmuszona była więc wciąż pracować w szpitalu jako szeregowa pielęgniarka. Pensja wystarczała jej na zakupy żywności i podstawowe opłaty. Do tego sprzątała ten ogromny budynek.
- Pożegnaliśmy się. Oczywiście, gdyby mnie potrzebował, w każdym momencie mógł wrócić na terapię. Jednak byłam pewna, że jest moim największym sukcesem terapeutycznym - wspominała seksuolożka.
Minął kolejny rok. Dla Elwiry bardzo owocny. Zrobiła doktorat i habilitację. Stała się sławna. Już nie musiała przyjmować pacjentów w Centrum Psychiatrii w Katowicach. Częściej bywała w telewizji niż na oddziale uzależnień. Napisała swoją piątą książkę o seksie. W połowie 2007 roku wydawca zaproponował jej, by zrobiła coś o uzależnieniu od seksu.
- Seks zawsze się sprzeda. A nałogowy seks to temat na czasie. Chwytliwy, choć w Polsce wciąż jeszcze tabu. Wstrzelilibyśmy się w niszę - przekonywał.
Elwira natychmiast pomyślała o Johannie. To właśnie jemu chciała zaproponować opisanie przeżyć. Ona zajęłaby się fachową oceną tych zdarzeń.
- Nic tak ludzi nie zbliża do problemu, jak możliwość utożsamienia się z bohaterem - przekonywała samą siebie. Zadzwoniła do Schmidta. Niestety, numer telefonu okazał się nieaktualny. Znalazła stronę jego firmy w Internecie i napisała mail do pracy. Odpisał po kilku dniach. Odmówił kategorycznie: - Jak pani śmie składać mi taką propozycję?
Odpuściła. Znała go przecież. Wiedziała, że takiego człowieka, jeśli czegoś nie chce, nie ma sensu urabiać. W tym czasie dobrze jej się wiodło, mieli z Michałem pieniądze. Mąż naciskał, żeby je zainwestować. Powiedział, że jest taka kamienica przy Stawowej z pięknymi wykuszami. Kupili Kaiserhof. Michał przygotowywał plan przebudowy budynku. To była jego nowa zabawka, wyżywał się artystycznie.
Była z niego dumna. Odłożyła w czasie książkę i zajęła się innymi sprawami. Wtedy dostała mail od Johanna.
- Przepraszał, że się uniósł. Prosił o wybaczenie, bo przecież tyle mi zawdzięczał. Odpisałam, że nie musimy pisać żadnej książki, bo jestem zajęta - kupiłam kamienicę i zaczynam ją remontować. Następnego dnia zadzwonił znowu. Już wtedy zastanawiałam się, dlaczego zmienił zdanie. Upewnił się, czy to na pewno Stawowa 13, i nalegał, by ją obejrzeć. Umówiliśmy się na miejscu - opowiadała Elwira.
Lekarka przerwała i poprosiła profilera o kolejnego papierosa. Po zapaleniu go kontynuowała opowieść. Meyer słuchał, rejestrując każdy podany fakt. Po głowie zaś krążyły mu myśli. Czy to możliwe, żeby historia zatoczyła takie koło? Czy ta kamienica sama go zawołała, by w niej zginął? By klątwa mogła się dopełnić? Kto i kiedy ją rzucił?
Schmidt zatrzymał się przed budynkiem i oświadczył: - Byłem tutaj kiedyś. Bardzo dawno temu - powiedział. Lekarka wpatrywała się w niego zaintrygowana.
- Znał pan tu kogoś?
- Kiedyś w tym budynku... Znałem tutaj kogoś... - nagle przerwał.
Spojrzała na niego przenikliwie.
Ale on nie chciał kontynuować. Zmarszczył krzaczaste brwi i dodał:
- Może kiedyś opowiem.
Kiedy znaleźli się w jej mieszkaniu, Schmidt podszedł do okna i zapytał, do kogo należy mieszkanie piętro niżej.
- Do mnie. Pod szóstką urządzam swój gabinet. Teraz jest tam remont - wyjaśniła. - Cała kamienica jest moja. Hasiukowej nie udało się wykwaterować. Ale jak wyremontujemy lokale, trzeba będzie się tym zająć. Na razie mamy plan rewitalizacji kamienicy, a na głowie Michała siedzi architekt miejski, który musi przyklepać każdą zmianę, każde wyburzenie ścianki. To zabytek- podkreśliła lekarka.
Poprosił, czy mogliby wejść do lokalu, który lekarka adaptuje na gabinet.
- Zmieniło się tu - oświadczył po zapaleniu światła.
Jego oczom ukazał się plac budowy. Elwira ochoczo zaczęła wyjaśniać, jakie ściany zostały wyburzone, a co zdecydowali się zostawić. Obszedł wszystkie kąty, wrócił do salonu i obserwując przez okno balkonowe ruch uliczny, oświadczył: - Jeśli nadal chcesz, napiszemy książkę.
Dopiero teraz, wspominając tę sytuację, lekarka zrozumiała, że był bardzo poruszony. Wtedy zdziwiła się, że po prostu przeszedł z nią na „ty”. Ale ucieszyła się, że zmienił zdanie na temat książki. Sądziła, że zauroczyło go miejsce, w którym mieliby się spotykać. Potem jednak był w jej gabinecie tylko raz. W marcu pokłócili się z Klaudią i lekarka dała Johannowi klucze, by mógł przenocować w jej gabinecie.
Pracując nad książką, porozumiewali się ze sobą głównie przez maile, Skype’a i telefon. Czasem zapraszał ją do restauracji „Latawiec”, która znajdowała się przy ulicy Roździeńskiego, w pobliżu jego firmy.
Opisywał najbardziej bulwersujące sytuacje oraz swoje uczucia, kiedy boryka! się z chorobą. Jego impresje ją zdziwiły. Okazał się wnikliwym obserwatorem własnych zachowań i potrafił w poruszający sposób je opisywać. Nie spodziewała się, że zrobi to tak sugestywnie. Czuła, że książka tylko ugruntuje jej sławę. Weszła w nią całą sobą. Zwłaszcza że zupełnie nieoczekiwanie Johann zaczął rozgrywać z nią swoją grę. Początkowo tego nie dostrzegła, choć była przecież ekspertem. Potem już zupełnie straciła czujność. Ponieważ wciąż mówili o seksie, ta atmosfera jej się udzieliła.
- Nasza relacja szybko przerodziła się w wirtualny związek. Teraz myślę, że Johann od początku chciał mnie uwikłać. Bym na własnej skórze poczuła, co znaczy być jego ofiarą. To była jedna z jego gierek. Bawił się ludźmi i ich emocjami. Wykorzystywał mnie, manipulował. A ja? Sama już nie pamiętam, kiedy się w nim zakochałam - przyznała lekarka.
Pisali tę książkę prawie rok. W tym czasie spotykali się rzadko, ale mieli ze sobą stały kontakt. Elwira nie była w stanie ogarnąć rozumem tej fascynacji. Kiedy Johann przekonał się, że jest mu oddana i gotowa w każdej chwili pójść z nim do łóżka, odsuwał ją i karmił się jej cierpieniem. Odrzucał ją i trzymał na dystans, po czym znów się zbliżał, doprowadzając do szaleństwa. Elwira nie pamięta, ile nocy przepłakała, ile razy czuła się zrozpaczona, ile razy pragnęła zerwać tę relację. Wtedy ze zgrozą uświadomiła sobie, że nie potrafi. Powiedziała mu, że jest w nim zakochana. To wyznanie bardzo go rozbawiło. Wiedział o tym, zanim ona sama się zorientowała. Wtedy rozpoczął naprawdę ostre gry. Na przykład wysyłał jej zdjęcia swojego członka we wzwodzie, obsceniczne listy, składał perwersyjne propozycje. Mówił o tym, co jako uzależniony rzeczywiście robił. Elwira poczuła się jak w pułapce. Zrozumiała też, że go nie wyleczyła. Poniosła dotkliwą klęskę zawodową. Oszukał ją. Wprawdzie nauczył się kontrolować fizycznie, jednak lubieżne fantazje wciąż rozwijały się w jego głowie. Wiedziała, że nią manipuluje, bawi się jej emocjami i sprawia mu to perwersyjną satysfakcję. W jego chorym umyśle była ofiarą, której cierpieniem się karmił. Była najtrudniejszym celem do zdobycia, a jednak on z łatwością go osiągnął. Elwira zastanawiała się, do czego to ich doprowadzi. Wszystko analizowała i wiedziała, że musi z tym skończyć. Emocje jednak dryfowały w zupełnie inne rejony. Była tym przerażona i zafascynowana jednocześnie. W połowie lutego tego roku zaproponował jej spotkanie w „Latawcu”. Rzadko się spotykali, więc pobiegła jak na skrzydłach. Kiedy przyszła na miejsce, okazało się, że Schmidt siedzi tam z Klaudią. I choć lekarka znała jego stosunek do swojej połowicy, początkowo odgrywał rolę wzorowego, choć autorytarnego męża.
- Wobec mnie zaś był zimny jak lód - podkreśliła lekarka. - Jakby chciał dać do zrozumienia Klaudii, że jesteśmy tylko znajomymi. Z trudem powstrzymywałam się od płaczu. Zranił mnie dotkliwie. Doskonale o tym wiedział. Siedziałam sztywna, jakbym połknęła kij od szczotki. W pewnym momencie wstałam i pożegnałam się z nim i jego żoną, która też nic z tego nie rozumiała. Nie mogłam znieść ich fałszywej sielanki. Uśmiechnął się podstępnie i dodał: „Poczekaj chwilę. Magda bardzo chciała z tobą porozmawiać. Ona tak cię podziwia. Za chwilę tutaj będzie”. Tak też się stało. Zmusił mnie do jałowej konwersacji, a potem odprawił je obydwie. Kompletnie nie rozumiałam, o co chodzi w tej kolejnej gierce, których było naprawdę wiele - opowiadała Elwira.
Kiedy tylko żona i pasierbica oddaliły się od stolika, pochylił się, zamarkował gest, jak przy pocałunku. Elwira omal nie zemdlała z wrażenia.
- Prawdopodobnie tylko ty jedyna mnie znasz - zaczął przebiegle. Poczuła się doceniona. Przepełniała ją euforyczna radość. Po chwili jednak błogi nastrój prysł. Schmidt mówił dalej świszczącym, złowieszczym szeptem: - Otworzyłem się przed tobą. Nie przed kobietą, lecz przed lekarzem, który sądzi, że mnie uzdrowił. Ale tak ci się tylko wydaje. Wciąż nie jestem zdrów. Tak naprawdę jestem zepsuty do szpiku kości. To, co wiesz, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej - przerwał. Elwirę wcisnęło w krzesło. Nie była w stanie się poruszyć. Nie miała czasu zastanowić się nad tym, dlaczego Klaudia i Magda zostały odprawione, bo znokautował ją słowami: - Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zostań. Jeśli nie, droga wolna - włożył do ust papierosa i spojrzał na nią wyzywająco.
- Jak miałam odejść? - zapytała Meyera Poniatowska.
- Czy pan by odszedł?
Meyer nie odpowiedział. Wpatrywał się w lekarkę i czekał na dalszy ciąg. Czuł, jak słońce przypieka go w skronie. Tymczasem Poniatowska skuliła się w sobie, jakby było jej bardzo zimno. Drżała. Psycholog podał jej swoją marynarkę. Kiedy kobieta otuliła się ciepłym tweedem, przytoczyła opowieść Schmidta o czasach jego młodości.
- Wtedy nie podejrzewał, że zostanie potentatem recyklingu- wyjaśniła. - Był kimś zupełnie innym. Nazwisko też miał inne.
- Jakie? - Meyer zapytał i wstrzymał oddech.
- Królikowski - odparła lekarka. - Ale mówili na niego Król. Zyga Król. Spróbuję jak najwierniej przytoczyć jego słowa...
Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, przepełniała mnie mania wielkości. Byłem pełen buty. Chciałem mieć wszystko i szybko. Bycie kimś oznaczało dla mnie tylko jedno - być bogatym. Pieniądze wydawały mi się jedynym skutecznym sposobem na odmianę losu. Byłem gotów sprzedać za to duszę, oddać życie. Technikum nie skończyłem. W drugiej klasie przestałem chodzić do budy. Nie chciało mi się uczyć ani pracować. Harówa mnie mierziła. Tych, którzy stawiali na wykształcenie i pracę, miałem za frajerów. Wierzyłem, że jestem stworzony do innych rzeczy. Moi kumple to byli ludzie „z miasta": drobni złodzieje, cwaniaczki, ale i nieobliczalne zabijaki, co za krzywe spojrzenie wyciągają kosę. Aspirowałem do nich. Chciałem być zły, najgorszy. W ich towarzystwie czułem się dobrze. Doceniałi mnie. Nie traktowali jak wyrzutka. Większość z nich miała podobne życiorysy. Sieroty albo dzieci z patologicznych rodzin, które nigdy nie zaznały miłości. Kilka razy wzięli mnie na robotę. Sprawdziłem się. Potem sam znałazłem łokał go ogołenia. Dobrze ten włam zaplanowałem, postawiłem kumpla na czatach. Udało się. W jeden wieczór zdobyłem tylefantów, że miałem hajsu na trzy miesiące. Leżałem przez ten czas bykiem i byłem szczęśliwy. Myślałem: „Jestem taki spryciarz, co wykiwał suki[63]i będę to robił dalej".
Najpierw nie musiałem nikomu robić krzywdy. Brałem się tylko za drobne włamania, ewentualnie kradzieże kieszonkowe. Aż wreszcie przypadkiem wziąłem udział w ulicznym pobiciu na tak zwaną „dziesionę"[64]. Zrabowany łup dzielono wedle zasług. Zagrało we mnie pragnienie posiadania więcej. Byłem zachłanny i głupi. Zacząłem coraz bardziej ryzykować i stałem się agresywniejszy. Popisywałem się przed kumplami swoim bestialstwem. Chciałem mieć ze wspólnego łupu jak największą część. Wkrótce poznałem Alojza Poloczka. To był doświadczony złodziej, siedział już w kryminale. Respektowałem jego przywódczą rolę, a jemu to schlebiało. Był mi trochę jak starszy brat. Podpatrywałem, jak obserwował ludzi, jak zbierał informacje. Chodziliśmy razem na drobne roboty, a on zawsze sprawiedliwie dzielił się łupem. Byłem zadowolony. Zwłaszcza że Alojz wciąż mówił o „złotym skoku", który wkrótce zrobimy.
Zmieniałem w tamtym czasie dziewczyny jak rękawiczki. Seks bardziej bawił mnie niż podniecał. I dawał władzę. Nie angażowałem się i czułem się silny. Skończyłem 28 lat, kiedy na jakiejś imprezie poznałem śliczną dziewczynę. Miała na imię Karina. Nie skończyła jeszcze siedemnastu lat, ale wyglądała na starszą. Umówiłem się z nią kilka razy. Któregoś wieczoru, kiedy odprowadzałem ją do domu, przyuważył nas Poloczek. Zaczął o nią rozpytywać, robić niewybredne uwagi. Kiedy spytał, czy jest dobra „w te klocki", sam nie wiem, dlaczego się oburzyłem.
- My tylko rozmawiamy - odpowiedziałem mu, choć nie była to prawda. Karina pozwalała się całować, dotykałem jej biustu. Nic więcej między nami nie zaszło. Traktowałem ją jednak inaczej niż dotychczasowe dziewczyny. Łączyło nas wspólne marzenie. Karina chciała wyrwać się z familoków. Wyjechać z Rudy, mieć pieniądze. We mnie widziała tylko tego, kto może jej to ułatwić. Choć była młoda, wyczuwałem jej wyrachowaną naturę. Była taka jak ja. Rozumiałem ją i doceniałem jej trzeźwą ocenę sytuacji. Jej z kolei imponowało, że należę do półświatka. Dawałem jej w prezencie fanty z włamów. W Rudzie nie bardzo mogliśmy się spotykać. Ojciec jej pilnował. Na mój widok reagował potokiem wyzwisk. Pożyczałem więc od kumpla MZ-kę i w tajemnicy przed starym Kariny, jeździliśmy po Śląsku. To była MZ-ka 25[65], wtedy wielki szpan.
Karina często odwiedzała swojego wuja, który mieszkał w samym centrum Katowic. Tak naprawdę Otton Tropłowitz nie był jej krewnym, ale Karina tak go traktowała i zwracała się do niego „wujku Otto". Stary bardzo ją lubił. Obiecał, że kiedy wyjdzie za mąż, podaruje jej w posagu złoty naszyjnik ze szmaragdami, który kupił kiedyś dla ukochanej kobiety. Te sentymentalne historie zupełnie mnie nie interesowały, ale złotym naszyjnikiem bardzo się zainteresowałem.
- Ile jest wart?
Wzruszyła ramionami. - Jest stary, z 18-karatowego złota i z prawdziwymi kamieniami.
Zacząłem rozpytywać o tego bogatego wuja. Karina bardzo chętnie o nim opowiadała. Mówiła, że Tropłowitz ma w domu istny skarbiec.
- A może by go... - pokazałem rękami, że chciałbym okraść sejf, a Gybisa zabić.
Momentalnie się odsunęła.
- Jego? Nigdy! Jeślibyś to zrobił... Jeśli wujkowi cokolwiek się stanie... Koniec z nami - krzyknęła. Zdziwiłem się. - Ten majątek i tak będzie należał do mnie - dodała po chwili z chytrym uśmiechem błąkającym się w kąciku ust. Wtedy zrozumiałem. Ona miała inny plan. - Otton obiecał zapisać mi wszystko w testamencie. Jeśli zmieni zdanie, dowiesz się o tym pierwszy.
- W porządku, włos mu z głowy nie spadnie - obiecałem i tego samego wieczora pierwszy raz poszliśmy do łóżka. Wynajmowałem norę od handlarki żurem śląskim. Nie mogłem zaprosić tam dziewczyny. Namówiłem kolegę, by pożyczył mi mieszkanie. Tej dziewczyny zazdrościli mi wszyscy. Była z niej naprawdę klawa laska, choć zdawałem sobie sprawę, że ona nie robi niczego, jeśli nie dostrzega w tym korzyści. Jej życie to była szkoła gastronomiczna, matka, ojciec i wujek, którego często odwiedzała. Poza forsą nie miała wielkich ambicji: chciała mieć męża, dzieci i dobre życie. Oboje byliśmy materialistami i to nas łączyło. Nie nazywaliśmy naszej relacji miłością.
Zresztą ja wtedy nie myślałem o tym, co będzie jutro. W tym czasie jednego dnia przymierałem głodem i żebrałem o papierosa, innym razem miałem forsę i szaleliśmy. Często w łóżku z Kariną rozprawialiśmy, jak by to było, gdyby Gybis nagle umarł i zostawił jej w spadku cały majątek.
- Bylibyśmy bogaci - zapewniała mnie. W moich uszach te słowa brzmiały tysiąc razy lepiej, niż gdyby mówiła: „kocham cię". Traktowałem ją jak swoją kobietę. To był burzliwy związek. Kilka razy biłem się o nią. Innym razem to jej się dostawało. Aż wreszcie pokłóciliśmy się śmiertelnie. Ktoś doniósł mi, że Karina spacerowała z innym mężczyzną. Próbowała mi wszystko wyjaśnić: - Nic między nami nie zaszło! To tylko kolega.
ja jednak wiedziałem swoje. Uważałem, że moja kobieta nie ma prawa spojrzeć na innego. Jest przecież moja. Moja! To była kwestia własności, nie uczuć. Uderzyłem ją kilka razy w twarz i wyzwałem od szmat, kurew. Nie dlatego, że mnie zraniła. Chodziło o pokazanie, kto tu rządzi. „Tak postępuje prawdziwy facet", myślałem.
Karina zaniosła się płaczem, a po chwili podniosła głowę i wyznała: - Kocham cię.
Uznałem, że to chwyt poniżej pasa. „Przecież ona jest taka jak ja. Twarda, nieczuła, niezdolna do takich sentymentów", myślałem w gorączce. Dopiero teraz poczułem się zdradzony. Sprzeniewierzyła się naszym niepisanym zasadom. „Seks seksem, interes interesem, ale nie było mowy o miłości!", myślałem. Poczułem się słaby i obciążony odpowiedzialnością, której wcale nie chciałem.