Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 4 page

Seks początkowo traktował jako zemstę na matce, która go porzuciła. Nie mógł pamiętać jej twarzy. To jego podświado­mość wygenerowała ją w sennych koszmarach, które dręczyły go całe życie. Matka nie dała mu nawet szansy, by jakaś ro­dzina go adoptowała. Mogła po porodzie w szpitalu podpisać zrzeczenie się praw rodzicielskich, dzięki czemu uchroniłaby go przed tułaniem się po domach dziecka. Tymczasem po­rzuciła go pod kościołem w dwudziestostopniowy mróz tuż po narodzinach i uciekła. „Suka” - tylko tak o niej mówił. Ojca nie znał. Trafił do sierocińca w Rudzie Śląskiej. Potem kolejno przenosili go do innych przytułków, bo sprawiał kło­poty wychowawcze. Wreszcie znalazł się w poprawczaku za kradzieże i pobicie. Wplątał się w złe towarzystwo.

- Nie rozumiał niczego, co było związane z emocjami - kontynuowała swoją opowieść Elwira. - Relacje damsko- męskie to był dla niego czysty zwierzęcy seks. Atawistyczny, fizyczny wymiana płynów ustrojowych. Nie znał uczucia miłości ani bliskości. Bal się tego. Byl wyprany z jakichkol­wiek uczuć. Akceptował jedynie biznes. Wierzył, że ludzie nie potrafią być altruistami i łączy ich jedynie interes. Nie emocjonalne dawanie i branie, lecz symbioza wynikająca z obopólnych korzyści. Wychodził z założenia, że jeśli jest przy forsie - ma prawo posiadać kobiety, jeśli pieniędzy nie ma - nawet żadnej nie pragnie. Dlaczego zdecydował się na ślub z Klaudią? Ubzdurał sobie, że ta kobieta jest z nim dla pieniędzy i tylko takie wyjaśnienie jej poświęcenia był skłonny akceptować. Jej miłości nie rozumiał. Wściekał się, kiedy podczas awantur ona wyznawała mu miłość, podczas gdy on upokarzał ją i wyzywał od najgorszych. Uważał, że to rodzaj emocjonalnego szantażu.

- Miał naprawdę pokręconą osobowość - stwierdzi­ła terapeutka, zaciskając usta. A jednocześnie przyzna­ła, że w trakcie tych 14 miesięcy - bo tyle trwała jego te­rapia - ona sama dostrzegła w nim ciepło. Poczuła nikłą sympatię.

- Zrozumiałam, że jego agresja bierze się z panicznego strachu. Przed ludźmi i związkami. Czasem mówił jak mały chłopiec, który się złości, że nigdy nie miał kolejki z prawdzi­wego zdarzenia. Lecz nie chodziło o kolejkę, tylko o niespeł­nione marzenie, by tata i mama po prostu go przytulili.



W połowie leczenia próbowała mu wyjaśnić, że Klaudia jest największym szczęściem, jakie spotkało go w życiu.

- Szczęście, jeśli kiedykolwiek mogłem je mieć, odrzuci­łem przed laty. Nic tego nie wróci - odparł jej wtedy.

- Wobec tego kobietę, która jest u pana boku, powi­nien pan traktować jak lekarstwo - poradziła mu. - Nie może pan doprowadzać do nagromadzenia w nim napięcia, które sprawia, że musi swoją nieodpartą potrzebę załatwić tu i teraz. W tym momencie. Ze nieważne jest, jak uprawia seks, z kim i gdzie. Ze dopóki nie wyładuje napięcia, nie liczy się z okolicznościami ani z oporem partnerki. Stąd tak wiele odrażających agresywnych aktów seksualnych, które ma pan na koncie. Proszę się cieszyć, że Klaudia wciąż chce być z panem - mówiła.

Klaudia to wszystko znosiła w imię miłości i współczu­cia. Był wobec niej wulgarny, często ją odtrącał, był brutal­ny w sypialni. Przetrwała najtrudniejszy etap wychodzenia z choroby. Kiedy zrozumiał, jak ją krzywdził, zaczął się kon­trolować. Przy okazji leczenia Schmidt pozbył się także in­nych nałogów - alkoholu i hazardu.

- Tak zwykle jest, że nałogi idą w parze. Nie ma jedne­go, lecz cały wachlarz. Jeden zastępuje lub uzupełnia drugi. Tak było i w tym przypadku - wspominała lekarka.

 

 

Kiedy Johann wyszedł z nałogu, Klaudia w nagrodę za swoją wierność i cierpliwość została jego żoną. Ale po, wy­dawałoby się, tak intratnym zamążpójściu jej sytuacja ma­terialna nie zmieniła się ani trochę. Choć to dzięki jej po­święceniu Johann utrzymał firmę i jeszcze ją rozwinął. Wydawałoby się, że wszystko w jego życiu wróciło do nor­my. Nic bardziej mylnego. Swoje dziwactwa ujawniał teraz w inny sposób. Popadł w skrajne skąpstwo. Do mistrzostwa doprowadził swoje makiaweliczne manipulacje. Zwłaszcza wobec żony Lekarka była raz ze Schmidtami w restauracji. Johann pokrył rachunek za siebie i Elwirę, żonie zaś oświad­czył: - Nie masz na obiad, zamów sobie herbatę.

- Poczułam ciarki na plecach - przyznała Poniatowska.

I dodała, że zaczęła w pełni rozumieć, jak ciężkie życie mia­ła z nim Klaudia.

Ze wszystkim musiała sobie radzić sama. Nie mogła li­czyć na żadną pomoc w kwestii finansowej. Schmidt obse­syjnie dzielił wszystko na „swoje” i ,jej”. Na przykład dom należał do niego, ale to Klaudia miała zapełniać lodówki i dbać o czystość. Choć kobieta ciężko pracowała, nie po­zwolił jej na zatrudnienie gosposi. „W głowie ci się przewraca. Mieszkasz tu, nie płacisz czynszu. Chociaż sprzą­taj!” - bojkotował jej propozycję. Kobieta zmuszona była więc wciąż pracować w szpitalu jako szeregowa pielęgniar­ka. Pensja wystarczała jej na zakupy żywności i podstawo­we opłaty. Do tego sprzątała ten ogromny budynek.

- Pożegnaliśmy się. Oczywiście, gdyby mnie potrzebo­wał, w każdym momencie mógł wrócić na terapię. Jednak byłam pewna, że jest moim największym sukcesem terapeu­tycznym - wspominała seksuolożka.

Minął kolejny rok. Dla Elwiry bardzo owocny. Zrobiła doktorat i habilitację. Stała się sławna. Już nie musiała przyj­mować pacjentów w Centrum Psychiatrii w Katowicach. Częściej bywała w telewizji niż na oddziale uzależnień. Napisała swoją piątą książkę o seksie. W połowie 2007 roku wydawca zaproponował jej, by zrobiła coś o uzależ­nieniu od seksu.

- Seks zawsze się sprzeda. A nałogowy seks to temat na czasie. Chwytliwy, choć w Polsce wciąż jeszcze tabu. Wstrzelilibyśmy się w niszę - przekonywał.

Elwira natychmiast pomyślała o Johannie. To właśnie jemu chciała zaproponować opisanie przeżyć. Ona zajęłaby się fachową oceną tych zdarzeń.

- Nic tak ludzi nie zbliża do problemu, jak możliwość utożsamienia się z bohaterem - przekonywała samą siebie. Zadzwoniła do Schmidta. Niestety, numer telefonu okazał się nieaktualny. Znalazła stronę jego firmy w Internecie i na­pisała mail do pracy. Odpisał po kilku dniach. Odmówił ka­tegorycznie: - Jak pani śmie składać mi taką propozycję?

Odpuściła. Znała go przecież. Wiedziała, że takiego czło­wieka, jeśli czegoś nie chce, nie ma sensu urabiać. W tym czasie dobrze jej się wiodło, mieli z Michałem pieniądze. Mąż naciskał, żeby je zainwestować. Powiedział, że jest taka kamienica przy Stawowej z pięknymi wykuszami. Kupili Kaiserhof. Michał przygotowywał plan przebudowy budyn­ku. To była jego nowa zabawka, wyżywał się artystycznie.

Była z niego dumna. Odłożyła w czasie książkę i zajęła się innymi sprawami. Wtedy dostała mail od Johanna.

- Przepraszał, że się uniósł. Prosił o wybaczenie, bo prze­cież tyle mi zawdzięczał. Odpisałam, że nie musimy pisać żad­nej książki, bo jestem zajęta - kupiłam kamienicę i zaczy­nam ją remontować. Następnego dnia zadzwonił znowu. Już wtedy zastanawiałam się, dlaczego zmienił zdanie. Upewnił się, czy to na pewno Stawowa 13, i nalegał, by ją obejrzeć. Umówiliśmy się na miejscu - opowiadała Elwira.

Lekarka przerwała i poprosiła profilera o kolejnego papie­rosa. Po zapaleniu go kontynuowała opowieść. Meyer słu­chał, rejestrując każdy podany fakt. Po głowie zaś krąży­ły mu myśli. Czy to możliwe, żeby historia zatoczyła takie koło? Czy ta kamienica sama go zawołała, by w niej zginął? By klątwa mogła się dopełnić? Kto i kiedy ją rzucił?

 

 

Schmidt zatrzymał się przed budynkiem i oświadczył: - Byłem tutaj kiedyś. Bardzo dawno temu - powiedział. Lekarka wpatrywała się w niego zaintrygowana.

- Znał pan tu kogoś?

- Kiedyś w tym budynku... Znałem tutaj kogoś... - nagle przerwał.

Spojrzała na niego przenikliwie.

Ale on nie chciał kontynuować. Zmarszczył krzaczaste brwi i dodał:

- Może kiedyś opowiem.

Kiedy znaleźli się w jej mieszkaniu, Schmidt podszedł do okna i zapytał, do kogo należy mieszkanie piętro niżej.

- Do mnie. Pod szóstką urządzam swój gabinet. Teraz jest tam remont - wyjaśniła. - Cała kamienica jest moja. Hasiukowej nie udało się wykwaterować. Ale jak wyremon­tujemy lokale, trzeba będzie się tym zająć. Na razie mamy plan rewitalizacji kamienicy, a na głowie Michała siedzi ar­chitekt miejski, który musi przyklepać każdą zmianę, każde wyburzenie ścianki. To zabytek- podkreśliła lekarka.

Poprosił, czy mogliby wejść do lokalu, który lekarka ada­ptuje na gabinet.

- Zmieniło się tu - oświadczył po zapaleniu światła.

Jego oczom ukazał się plac budowy. Elwira ochoczo za­częła wyjaśniać, jakie ściany zostały wyburzone, a co zdecy­dowali się zostawić. Obszedł wszystkie kąty, wrócił do salo­nu i obserwując przez okno balkonowe ruch uliczny, oświad­czył: - Jeśli nadal chcesz, napiszemy książkę.

Dopiero teraz, wspominając tę sytuację, lekarka zrozu­miała, że był bardzo poruszony. Wtedy zdziwiła się, że po prostu przeszedł z nią na „ty”. Ale ucieszyła się, że zmienił zdanie na temat książki. Sądziła, że zauroczyło go miejsce, w którym mieliby się spotykać. Potem jednak był w jej ga­binecie tylko raz. W marcu pokłócili się z Klaudią i lekar­ka dała Johannowi klucze, by mógł przenocować w jej ga­binecie.

Pracując nad książką, porozumiewali się ze sobą głów­nie przez maile, Skype’a i telefon. Czasem zapraszał ją do restauracji „Latawiec”, która znajdowała się przy ulicy Roździeńskiego, w pobliżu jego firmy.

Opisywał najbardziej bulwersujące sytuacje oraz swoje uczucia, kiedy boryka! się z chorobą. Jego impresje ją zdzi­wiły. Okazał się wnikliwym obserwatorem własnych zacho­wań i potrafił w poruszający sposób je opisywać. Nie spo­dziewała się, że zrobi to tak sugestywnie. Czuła, że książka tylko ugruntuje jej sławę. Weszła w nią całą sobą. Zwłaszcza że zupełnie nieoczekiwanie Johann zaczął rozgrywać z nią swoją grę. Początkowo tego nie dostrzegła, choć była przecież ekspertem. Potem już zupełnie straciła czujność. Ponieważ wciąż mówili o seksie, ta atmosfera jej się udzieliła.

- Nasza relacja szybko przerodziła się w wirtualny zwią­zek. Teraz myślę, że Johann od początku chciał mnie uwi­kłać. Bym na własnej skórze poczuła, co znaczy być jego ofiarą. To była jedna z jego gierek. Bawił się ludźmi i ich emocjami. Wykorzystywał mnie, manipulował. A ja? Sama już nie pamiętam, kiedy się w nim zakochałam - przyzna­ła lekarka.

Pisali tę książkę prawie rok. W tym czasie spotykali się rzadko, ale mieli ze sobą stały kontakt. Elwira nie była w sta­nie ogarnąć rozumem tej fascynacji. Kiedy Johann przekonał się, że jest mu oddana i gotowa w każdej chwili pójść z nim do łóżka, odsuwał ją i karmił się jej cierpieniem. Odrzucał ją i trzymał na dystans, po czym znów się zbliżał, doprowa­dzając do szaleństwa. Elwira nie pamięta, ile nocy przepła­kała, ile razy czuła się zrozpaczona, ile razy pragnęła zerwać tę relację. Wtedy ze zgrozą uświadomiła sobie, że nie potra­fi. Powiedziała mu, że jest w nim zakochana. To wyznanie bardzo go rozbawiło. Wiedział o tym, zanim ona sama się zorientowała. Wtedy rozpoczął naprawdę ostre gry. Na przy­kład wysyłał jej zdjęcia swojego członka we wzwodzie, obsce­niczne listy, składał perwersyjne propozycje. Mówił o tym, co jako uzależniony rzeczywiście robił. Elwira poczuła się jak w pułapce. Zrozumiała też, że go nie wyleczyła. Poniosła do­tkliwą klęskę zawodową. Oszukał ją. Wprawdzie nauczył się kontrolować fizycznie, jednak lubieżne fantazje wciąż rozwi­jały się w jego głowie. Wiedziała, że nią manipuluje, bawi się jej emocjami i sprawia mu to perwersyjną satysfakcję. W jego chorym umyśle była ofiarą, której cierpieniem się karmił. Była najtrudniejszym celem do zdobycia, a jednak on z łatwością go osiągnął. Elwira zastanawiała się, do czego to ich doprowadzi. Wszystko analizowała i wiedziała, że musi z tym skończyć. Emocje jednak dryfowały w zupełnie inne rejony. Była tym przerażona i zafascynowana jednocześnie. W połowie lutego tego roku zaproponował jej spotkanie w „Latawcu”. Rzadko się spotykali, więc pobiegła jak na skrzydłach. Kiedy przyszła na miejsce, okazało się, że Schmidt siedzi tam z Klaudią. I choć lekarka znała jego stosunek do swojej połowicy, początkowo odgrywał rolę wzorowego, choć autorytarnego męża.

- Wobec mnie zaś był zimny jak lód - podkreśliła le­karka. - Jakby chciał dać do zrozumienia Klaudii, że jesteśmy tylko znajomymi. Z trudem powstrzymywałam się od płaczu. Zranił mnie dotkliwie. Doskonale o tym wie­dział. Siedziałam sztywna, jakbym połknęła kij od szczot­ki. W pewnym momencie wstałam i pożegnałam się z nim i jego żoną, która też nic z tego nie rozumiała. Nie mogłam znieść ich fałszywej sielanki. Uśmiechnął się podstępnie i dodał: „Poczekaj chwilę. Magda bardzo chciała z tobą po­rozmawiać. Ona tak cię podziwia. Za chwilę tutaj będzie”. Tak też się stało. Zmusił mnie do jałowej konwersacji, a po­tem odprawił je obydwie. Kompletnie nie rozumiałam, o co chodzi w tej kolejnej gierce, których było naprawdę wiele - opowiadała Elwira.

Kiedy tylko żona i pasierbica oddaliły się od stolika, po­chylił się, zamarkował gest, jak przy pocałunku. Elwira omal nie zemdlała z wrażenia.

- Prawdopodobnie tylko ty jedyna mnie znasz - zaczął przebiegle. Poczuła się doceniona. Przepełniała ją euforyczna radość. Po chwili jednak błogi nastrój prysł. Schmidt mówił dalej świszczącym, złowieszczym szeptem: - Otworzyłem się przed tobą. Nie przed kobietą, lecz przed lekarzem, który sądzi, że mnie uzdrowił. Ale tak ci się tylko wydaje. Wciąż nie jestem zdrów. Tak naprawdę jestem zepsuty do szpi­ku kości. To, co wiesz, jest tylko wierzchołkiem góry lodo­wej - przerwał. Elwirę wcisnęło w krzesło. Nie była w sta­nie się poruszyć. Nie miała czasu zastanowić się nad tym, dlaczego Klaudia i Magda zostały odprawione, bo znokau­tował ją słowami: - Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zo­stań. Jeśli nie, droga wolna - włożył do ust papierosa i spoj­rzał na nią wyzywająco.

- Jak miałam odejść? - zapytała Meyera Poniatowska.

- Czy pan by odszedł?

 

 

Meyer nie odpowiedział. Wpatrywał się w lekarkę i cze­kał na dalszy ciąg. Czuł, jak słońce przypieka go w skronie. Tymczasem Poniatowska skuliła się w sobie, jakby było jej bardzo zimno. Drżała. Psycholog podał jej swoją marynar­kę. Kiedy kobieta otuliła się ciepłym tweedem, przytoczyła opowieść Schmidta o czasach jego młodości.

- Wtedy nie podejrzewał, że zostanie potentatem recy­klingu- wyjaśniła. - Był kimś zupełnie innym. Nazwisko też miał inne.

- Jakie? - Meyer zapytał i wstrzymał oddech.

- Królikowski - odparła lekarka. - Ale mówili na nie­go Król. Zyga Król. Spróbuję jak najwierniej przytoczyć jego słowa...

 

 

Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, przepełniała mnie mania wielkości. Byłem pełen buty. Chciałem mieć wszystko i szybko. Bycie kimś oznaczało dla mnie tylko jedno - być bogatym. Pieniądze wy­dawały mi się jedynym skutecznym sposobem na odmianę losu. Byłem gotów sprzedać za to duszę, oddać życie. Technikum nie skończyłem. W drugiej klasie przestałem chodzić do budy. Nie chciało mi się uczyć ani pracować. Harówa mnie mierziła. Tych, którzy stawiali na wy­kształcenie i pracę, miałem za frajerów. Wierzyłem, że jestem stwo­rzony do innych rzeczy. Moi kumple to byli ludzie „z miasta": drobni złodzieje, cwaniaczki, ale i nieobliczalne zabijaki, co za krzywe spoj­rzenie wyciągają kosę. Aspirowałem do nich. Chciałem być zły, naj­gorszy. W ich towarzystwie czułem się dobrze. Doceniałi mnie. Nie traktowali jak wyrzutka. Większość z nich miała podobne życiorysy. Sieroty albo dzieci z patologicznych rodzin, które nigdy nie zaznały miłości. Kilka razy wzięli mnie na robotę. Sprawdziłem się. Potem sam znałazłem łokał go ogołenia. Dobrze ten włam zaplanowałem, postawiłem kumpla na czatach. Udało się. W jeden wieczór zdoby­łem tylefantów, że miałem hajsu na trzy miesiące. Leżałem przez ten czas bykiem i byłem szczęśliwy. Myślałem: „Jestem taki spryciarz, co wykiwał suki[63]i będę to robił dalej".

Najpierw nie musiałem nikomu robić krzywdy. Brałem się tylko za drobne włamania, ewentualnie kradzieże kieszonkowe. Aż wreszcie przypadkiem wziąłem udział w ulicznym pobiciu na tak zwaną „dziesionę"[64]. Zrabowany łup dzielono wedle zasług. Zagrało we mnie pragnienie posiadania więcej. Byłem zachłanny i głupi. Zacząłem co­raz bardziej ryzykować i stałem się agresywniejszy. Popisywałem się przed kumplami swoim bestialstwem. Chciałem mieć ze wspólnego łupu jak największą część. Wkrótce poznałem Alojza Poloczka. To był doświadczony złodziej, siedział już w kryminale. Respektowałem jego przywódczą rolę, a jemu to schlebiało. Był mi trochę jak star­szy brat. Podpatrywałem, jak obserwował ludzi, jak zbierał informa­cje. Chodziliśmy razem na drobne roboty, a on zawsze sprawiedliwie dzielił się łupem. Byłem zadowolony. Zwłaszcza że Alojz wciąż mó­wił o „złotym skoku", który wkrótce zrobimy.

Zmieniałem w tamtym czasie dziewczyny jak rękawiczki. Seks bardziej bawił mnie niż podniecał. I dawał władzę. Nie angażowa­łem się i czułem się silny. Skończyłem 28 lat, kiedy na jakiejś impre­zie poznałem śliczną dziewczynę. Miała na imię Karina. Nie skoń­czyła jeszcze siedemnastu lat, ale wyglądała na starszą. Umówiłem się z nią kilka razy. Któregoś wieczoru, kiedy odprowadzałem ją do domu, przyuważył nas Poloczek. Zaczął o nią rozpytywać, robić nie­wybredne uwagi. Kiedy spytał, czy jest dobra „w te klocki", sam nie wiem, dlaczego się oburzyłem.

- My tylko rozmawiamy - odpowiedziałem mu, choć nie była to prawda. Karina pozwalała się całować, dotykałem jej biustu. Nic więcej między nami nie zaszło. Traktowałem ją jednak inaczej niż dotychczasowe dziewczyny. Łączyło nas wspólne marzenie. Karina chciała wyrwać się z familoków. Wyjechać z Rudy, mieć pieniądze. We mnie widziała tylko tego, kto może jej to ułatwić. Choć była młoda, wyczuwałem jej wyrachowaną naturę. Była taka jak ja. Rozumiałem ją i doceniałem jej trzeźwą ocenę sytuacji. Jej z kolei imponowało, że należę do półświatka. Dawałem jej w prezencie fan­ty z włamów. W Rudzie nie bardzo mogliśmy się spotykać. Ojciec jej pilnował. Na mój widok reagował potokiem wyzwisk. Pożyczałem więc od kumpla MZ-kę i w tajemnicy przed starym Kariny, jeździli­śmy po Śląsku. To była MZ-ka 25[65], wtedy wielki szpan.

Karina często odwiedzała swojego wuja, który mieszkał w samym centrum Katowic. Tak naprawdę Otton Tropłowitz nie był jej krew­nym, ale Karina tak go traktowała i zwracała się do niego „wujku Otto". Stary bardzo ją lubił. Obiecał, że kiedy wyjdzie za mąż, po­daruje jej w posagu złoty naszyjnik ze szmaragdami, który kupił kie­dyś dla ukochanej kobiety. Te sentymentalne historie zupełnie mnie nie interesowały, ale złotym naszyjnikiem bardzo się zainteresowałem.

- Ile jest wart?

Wzruszyła ramionami. - Jest stary, z 18-karatowego złota i z praw­dziwymi kamieniami.

Zacząłem rozpytywać o tego bogatego wuja. Karina bardzo chętnie o nim opowiadała. Mówiła, że Tropłowitz ma w domu istny skarbiec.

- A może by go... - pokazałem rękami, że chciałbym okraść sejf, a Gybisa zabić.

Momentalnie się odsunęła.

- Jego? Nigdy! Jeślibyś to zrobił... Jeśli wujkowi cokolwiek się stanie... Koniec z nami - krzyknęła. Zdziwiłem się. - Ten majątek i tak będzie należał do mnie - dodała po chwili z chytrym uśmie­chem błąkającym się w kąciku ust. Wtedy zrozumiałem. Ona mia­ła inny plan. - Otton obiecał zapisać mi wszystko w testamencie. Jeśli zmieni zdanie, dowiesz się o tym pierwszy.

- W porządku, włos mu z głowy nie spadnie - obiecałem i tego samego wieczora pierwszy raz poszliśmy do łóżka. Wynajmowałem norę od handlarki żurem śląskim. Nie mogłem zaprosić tam dziew­czyny. Namówiłem kolegę, by pożyczył mi mieszkanie. Tej dziewczy­ny zazdrościli mi wszyscy. Była z niej naprawdę klawa laska, choć zdawałem sobie sprawę, że ona nie robi niczego, jeśli nie dostrzega w tym korzyści. Jej życie to była szkoła gastronomiczna, matka, oj­ciec i wujek, którego często odwiedzała. Poza forsą nie miała wielkich ambicji: chciała mieć męża, dzieci i dobre życie. Oboje byliśmy mate­rialistami i to nas łączyło. Nie nazywaliśmy naszej relacji miłością.

Zresztą ja wtedy nie myślałem o tym, co będzie jutro. W tym czasie jednego dnia przymierałem głodem i żebrałem o papierosa, innym ra­zem miałem forsę i szaleliśmy. Często w łóżku z Kariną rozprawia­liśmy, jak by to było, gdyby Gybis nagle umarł i zostawił jej w spad­ku cały majątek.

- Bylibyśmy bogaci - zapewniała mnie. W moich uszach te słowa brzmiały tysiąc razy lepiej, niż gdyby mówiła: „kocham cię". Traktowałem ją jak swoją kobietę. To był burzliwy związek. Kilka razy biłem się o nią. Innym razem to jej się dostawało. Aż wreszcie pokłóciliśmy się śmiertelnie. Ktoś doniósł mi, że Karina spacerowała z innym mężczyzną. Próbowała mi wszystko wyjaśnić: - Nic mię­dzy nami nie zaszło! To tylko kolega.

ja jednak wiedziałem swoje. Uważałem, że moja kobieta nie ma prawa spojrzeć na innego. Jest przecież moja. Moja! To była kwestia własności, nie uczuć. Uderzyłem ją kilka razy w twarz i wyzwałem od szmat, kurew. Nie dlatego, że mnie zraniła. Chodziło o pokazanie, kto tu rządzi. „Tak postępuje prawdziwy facet", myślałem.

Karina zaniosła się płaczem, a po chwili podniosła głowę i wy­znała: - Kocham cię.

Uznałem, że to chwyt poniżej pasa. „Przecież ona jest taka jak ja. Twarda, nieczuła, niezdolna do takich sentymentów", myślałem w gorączce. Dopiero teraz poczułem się zdradzony. Sprzeniewierzyła się naszym niepisanym zasadom. „Seks seksem, interes interesem, ale nie było mowy o miłości!", myślałem. Poczułem się słaby i obciążo­ny odpowiedzialnością, której wcale nie chciałem.


Date: 2016-01-05; view: 541


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 3 page | Ekspertyza pierwsza 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)