Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 2 page

- Halo? - szepnęła. Kiedy usłyszała znajomy głos, ode­tchnęła z ulgą. Jej grube cielsko opadło na łóżko. -Ach, to ty... - jej głos zdradzał teraz zniecierpliwienie i wrogość.

- Chyba coś ustalałyśmy. Miałaś nie używać tego aparatu. Z pewnością jest na podsłuchu - warknęła. Osoba po dru­giej stronie mówiła chwilę i twarz Boreckiej momentalnie się zmieniła. Irytację zastąpiło zaniepokojenie. Przed ocza­mi jej pociemniało.

- W takim razie trzeba się pośpieszyć - odparła spolegli- wiej. - Przyjedź wieczorem. Tam gdzie zwykle. Nie! Ja we­zmę. Wszystko mam, pieczątki też. I nie dzwoń, oni przecież sprawdzą bilingi. Wyłącz do cholery ten telefon! Ale już!

Teraz już z werwą ruszyła do łazienki. Po drodze chwyciła z szafy pierwsze lepsze ubrania i zwinęła je pod pachą. Nagle zmieniła zdanie. Zdecydowała, że poranną toaletę przełoży na później. Gwałtownie, jakby czas ją gonił, zaczęła zdejmo­wać z półek segregatory i wyjmować z nich koszulki pełne dokumentów, faktur, umów i potwierdzeń. Najwyraźniej nie mogła czegoś znaleźć, bo po chwili ręce zaczęły jej się trząść i na chybił trafił przeglądała kolejne akta. Po kilku minutach na podłodze piętrzyła się całkiem pokaźna sterta papierów. Co rusz zerkała na zegarek, pocierała czoło, nerwowo drapała się po głowie. Włosy sterczały jej na wszystkie strony, a oku­lary zaszły mgłą. Wreszcie zasapała się i usiadła w samym środku tego pobojowiska. Sięgnęła po cygaretki i zapaliła jedną z nich. Kiedy zaciągnęła się kilka razy, jej wzrok padł na pudło, które miała na najwyższej półce. Uśmiechnęła się zadowolona. Dokumenty, których szukała, musiały znajdo­wać się właśnie tam. Z cygaretką w ustach weszła do kuch­ni i chwyciła taboret. Obiema rękami ścisnęła go mocno, bo ze starości rozjeżdżały mu się nóżki, po czym postawiła go obok szafy z dokumentami. Nie dostrzegła, że jedną z nóg ustawiła na foliowych koszulkach, z których wcześniej wyję­ła dokumenty. Spieszyła się. Chciała jak najszybciej znaleźć ten konkretny plik z rzędami cyfr. Z impetem wspięła się na krzesło. Kiedy jej wielkie cielsko oparło się całym ciężarem na niestabilnym meblu, noga taboretu oparta na rozsypa­nych koszulkach wysunęła się z siedziska. Borecka zachwiała się i runęła na podłogę jak długa. Zapalony papieros wypadł jej z ust na stertę dokumentów. Spadła tak nieopatrznie, że lewa noga podwinęła się i została przygnieciona przez sto kilogramów wagi. Księgowa usłyszała głośny trzask. Jej cia­łem wstrząsnął potworny ból. Krzyknęła. Z oczu popłynę­ły łzy. Zacisnęła zęby. Czekała, aż ból osłabnie. On jednak narastał. Noga w kolanie napuchła momentalnie niczym ba­lon. Ze strachu serce podeszło jej do gardła. Borecka nie mo­gła poruszyć ani lewą, ani prawą nogą. Nie była już w sta­nie zniszczyć tych dokumentów, choć powinna to zrobić jak najszybciej. Wiedziała, że jeśli wpadną w niepowołane ręce, nie wyjdzie z więzienia do końca życia.



 

 

Budynek, w którym przed laty mieszkała Hildegarda Zielosko, wołał o pomstę do nieba. Ulicę Feliksa Dzierżyńskiego przemianowano na Mięsną, dlatego Weronika z trudem ją odnalazła. Okolica nie wyglądała najciekawiej. W enkla­wie familoków ludzie patrzyli na nią z nieufnością. Czuła na plecach ich spojrzenia. Zanim prokurator Rudy odnala­zła Mięsną 5, podeszło do niej kilka osób i zagaiło o drobia­zgi. Wiedziała, że w ten sposób zaspokajali swoją ciekawość. Rozejrzała się. Tu wszystko pozostało jak przed laty. Czas się zatrzymał. Tyle że to, co kiedyś było chlubą i chwałą Śląska, dziś zmieniło się w koszmarny relikt przeszłości. Kiedyś w fa­milokach nie trzeba było zamykać drzwi na klucz, bo sąsiedzi pilnowali nawzajem swojego dobytku. Pomagali sobie i wspierali się. Mieszkańcy dbali o czyste obejścia, przed bu­dynkami zakładali kwiatowe rabatki. Plac zabaw umiejsco­wiony w samym środku robotniczego osiedla kiedyś pewnie pełen był roześmianych dzieci. Teraz karuzele były pordze­wiałe, po huśtawkach zostały jedynie smętnie zwisające łańcuchy, a dzieciaki skupiały się obok skrzywionego trzepa­ka. Wszystko było tu czarne od kopalnianego smogu. Bieda wyglądała z każdej kiedyś czerwonej cegły, z których zbu­dowano te budynki. Mieszkali tu najbiedniejsi i najprymi­tywniejsi ludzie - klienci opieki społecznej i urzędów dla bezrobotnych. Każdy, kto miał trochę oleju w głowie, uciekł stąd dawno temu.

- Pani jest z zagranicy? - podbiegła do niej rezolutna sze­ściolatka. Wyglądała na całkiem rozgarniętą, choć była umo­rusana, a stan jej odzieży pozostawiał wiele do życzenia.

- Mieszkasz tu? - Rudy wskazała klatkę budynku obok.

Dziewczynka pokręciła głową. Odwróciła się i pokazała trzeci budynek z rzędu. Bawiące się na podwórku dzieciaki nawet nie udawały, że kopią pomarańczową gumową piłkę, tylko wpatrywały się w obie z nieskrywaną ciekawością.

- Tu nikt nie mieszko - szczebiotała mała. - Tylko stary Huzik, ale dziś chyba i jego ni ma.

- Gdzie twoja mama? - zainteresowała się prokuratorka.

Mała wzruszyła ramionami. - A co?

Weronika żałowała, że nie ma żadnych cukierków, któ­re z pewnością rozsupłałyby język tej małej. Wsunęła rękę do torebki i wyciągnęła plastikowy długopis.

- Chcesz? - pomachała jej przed oczami.

Dziewczynka niezbyt się nim zainteresowała. Wskazała

natomiast kolczyki prokuratorki.

- To chcę.

Rudy zamurowało. Oburzona roszczeniowym zachowa­niem sześciolatki, uznała targi za zakończone i odwróciła się na pięcie. Skierowała się do klatki, w której - jak za­kładała - mieszkała przed laty Hilda Zielosko. Mała jed­nak nie odpuściła.

- Może być ten długopis - wyrwała go prokuratorce z ręki i pobiegła w kierunku zbieraniny dzieciaków. Wtedy dostrzegła starsze osoby siedzące na placyku, pomiędzy po­malowanymi na biało pniami martwych drzew. Po chwili znów zobaczyła sprytną smarkulę, choć sądziła, że ta ucie­kła. Dziewczynka prowadziła w jej kierunku kobietę piersiastą, przedwcześnie posiwiałą. Nie wyglądała na jej mat­kę, raczej na babkę. Może przez swój ubiór - była zaku­tana w kilka warstw spódnic, a na to założyła falbaniasty fartuch w kwiaty.

- Co paniusia od nas chcy? - matko-babka podparła się pod boki. Była nieufna i nawet nie wysilała się na spra­wianie pozorów, że Weronika jest w rudzkich familokach mile widziana.

- Długo tu pani mieszka? - odpowiedziała pytaniem Rudy. Starała się być grzeczna, choć wzbierała w niej iry­tacja.

- A kto pyta?

Weronika postanowiła zataić, że jest prokuratorem. Czuła, że jako osoba prywatna dowie się więcej.

- Nazywam się Rudy. Szukam znajomej, Hildegardy Zielosko. Kojarzy pani?

Kobieta kręciła głową. - Tu Zielosków jak psów - od­parła. - Mnie się pyzy gotują. Co jeszcze chcy?

- Mieszkała tutaj - Weronika wskazała budynek z po­rdzewiałą tablicą: Mięsna 5.

- Ty jesteś z policji czy jak? - zmrużyła podejrzliwie oczy matko-babka. Dziewczynka przysłuchiwała się tej roz­mowie z pewnej odległości. Dopiero spojrzawszy na małą, Weronika zrozumiała, o co chodzi. Wyciągnęła z kieszeni dziesięć złotych i podała kobiecie. Ta bez słowa schowała banknot za pasek od fartucha.

- Hilda już dawno wyzionęła ducha. Zaraz po tym, jak zabili tego, co u niego robiła.

Weronika zaniemówiła. To dlatego w aktach nie było jej przesłuchania. Wszystko nagle stało się jasne. Kobieta umar­ła, zanim osądzono Poloczka.

- Na co?

- Mówili, że na serce. Ale kto ich tam wi. Tam idź - wskazała alejkę prowadzącą do budynku z kolorową mar­kizą. - W sklepie przesiaduje Sylwek. Żył z Hildą. Ale od niego wiele się nie dowiesz. A o Troplowitza nie pytaj, bo się znerwi i fanzolić bydzie. Spytaj o Karinę. To ich dzioucha. Przyłazi czasym. Daje mu pieniądze, jedzenie. Pańcia, taka jak ty. Stydzi się ojcowizny. Ale nie taka zła, jak o starym Sylwku pamięta.

- On pije? - dopytywała się Weronika Rudy.

- A kto tu nie pije, pani - rozłożyła ręce kobieta.

- Dziękuję - odrzekła prokuratorka.

- Idź z Bogiem - machnęła ręką kobieta i odchodząc, chuchnęła w banknot, który dostała od Weroniki.

 

 

Weronika ruszyła w kierunku markizy. Myślała o tym, co o Rudzie opowiadał jej Meyer. Choć to śląskie miasto było niewielkie, jeśli chodzi o makabryczne zbrodnie, do jakich dochodziło na jego terenie, było porównywane do Nowego Jorku. Zdarzały się tu one zdecydowanie częściej niż gdzie indziej. Wytrzewione zwłoki, pokrojone ciała, wielokrotne, brutalne gwałty, przestępstwa seryjne, najpodlejsze prze­stępstwa pedofilskie i zbrodnie na tle urojeniowym. Jakby to miasto generowało najbardziej mroczne i odrażające za­chowania ludzkie. Ewenement Rudy Śląskiej ciekawił nie tylko Meyera, lecz także zagranicznych psychologów współ­pracujących z policją. Tę tajemnicę próbowano nawet rozwi­kłać na ostatnim Forum Psychologii Śledczej w Londynie, na które zaproszono Meyera. Weronika nie była ani na tych seminariach, ani nie czytała pracy Meyera, którą przygoto­wał specjalnie na Forum. Wiedziała tylko to, co sam jej po­wiedział.

- Wielka anonimowość życia. Bieda na granicy ubóstwa. Niski lub praktycznie żaden poziom wykształcenia. Duże na­gromadzenie ludzi na terenie zróżnicowanym architektonicznie. Ruda pełna jest poindustrialnych tworów - pokopalnia­nych labiryntów, wyrobisk, mieszkalnych pustostanów. Jest miastem rozległym i rozproszonym. Raczej zlepkiem miejsc do mieszkania niż zwartym miastem. Do robotniczych osie­dli zjeżdżali ludzie z całej Polski. Nie znają się od pokoleń, lecz od kilkunastu, a nawet kilku lat. Nie nauczyli się budo­wać więzi społecznych i nie przekazują takich mechanizmów zachowań swoim dzieciom. Przez to, że nie mają poczucia przywiązania do miejsca, nie identyfikują się ze społeczno­ścią, w której zmuszeni są funkcjonować. Są wykorzenieni. To rodzi w nich frustrację, nieufność i sprawia, że stają się łatwymi ofiarami. Mieszkańcy Rudy nie dostosowali się też do nowych realiów gospodarki rynkowej. Dlatego po upad­ku kopalń kwitnie tu bezrobocie, alkoholizm. Zachowania niezgodne z prawem nie są piętnowane. Granica moralności jest przesunięta o wiele dalej, niż ma to miejsce w normal­nych społecznościach. To wszystko generuje agresję i ułatwia przestępcom działanie, a także zacieranie śladów. Po odkry­ciu zwłok zwykle nikt nic nie wie, nikt niczego nie widział. A jeśli brakuje świadków, to i informacji na temat ofiary - wyjaśniał profiler.

Wtedy Weronika nie potrafiła sobie wyobrazić, o czym mówił. Teraz jednak, kiedy znalazła się wśród familoków i widziała mieszkających tu ludzi, zaczynała wczuwać się w tutejszą atmosferę. Kiedyś to miejsce było z pewnością magiczne. Ale dziś było cmentarzem żywych ludzi, którzy przegrali swoje życie, bądź takich, którzy nigdy nie wierzy­li, że mogą w nim cokolwiek zmienić. Wyczuwała negatyw­ne napięcie, co budziło jej obawy. Czuła niepokój, który do­pada człowieka na widok cienia w ciemnym zaułku. To nie był strach, ale przeczucie niebezpieczeństwa, które może być zarówno wytworem wyobraźni, jak i bezpośrednim za­grożeniem. Weronika postanowiła, że kiedy tylko zdobę­dzie jakieś dane o Hildzie Zielosko, za żadne skarby nie po­jawi się tu więcej sama. Miała nadzieję, że kabura z bronią nie jest widoczna pod marynarką. Nie chciała nikogo spro­wokować. Odruchowo poklepała się po biodrze. Wtedy po­czuła wibracje telefonu zapowiadające połączenie. Odebrała, zanim komórka zaczęła dzwonić.

- Gdzie jesteś? - zapytał Waldemar Szerszeń.

- W Rudzie Śląskiej - odparła i rozejrzała się wokół.

- Pracujesz? - upewnił się podinspektor.

- Tak. To nie jest raczej miejsce na spacery. Potem ci opowiem - rzuciła półgłosem.

- Mamy obrazki zrabowane z mieszkania lekarki.

- Gdzie?

- Te największe znaleziono w kontenerze na dwor­cu PKS. A trzy mniejsze były oparte o budynek dworca. No i mamy jeszcze dwa kombinezony ubrudzone krwią. Jak się znalazły obrazki, to przesialiśmy pobliskie kontene­ry. Bingo. Właśnie pojechały do badania. Mam nadzieję, że ekspertyza wykaże zgodność z krwią Johanna Schmidta.

- Kurwa... Kombinezony! - weszła mu w słowo pro­kuratorka. - Wszystko jasne. To dlatego nikt nie zauważył mężczyzn w zakrwawionych ciuchach!

- Mógłbym sobie szukać świadka do śmierci. Na robo­tę założyli kombinezony, a po wszystkim je zdjęli. Wyszli na ulicę w normalnych ciuchach, bez kłopotu wmieszali się w tłum. A teraz zgadnij, jakie logo było na odzieży robo­czej... - zawiesił głos Szerszeń.

- To jakaś zgaduj-zgadula? Mów! - popędziła go.

- Koenig-Schmidt...

- Nie...

- Tak. Mam też paluchy na obrazkach i trochę śladów biologicznych. I jeszcze coś...

- Zatrzymałeś kogoś? - wypaliła niecierpliwie.

- Tak - odparł z dumą Szerszeń. - Mam dwóch. Jeden już się przyznał do włamania do Schmidta, a drugi ptaszek... No cóż, jak mu trochę poskubiemy piórka, też się przyzna.

- Mogli dokonać także zbrodni?

- Na popołudnie 2 maja mają alibi. Ale pracujemy nad tym.

 

***

Elwira Poniatowska najpierw usłyszała głosy krzątających się wokół niej ludzi i śmiech dziecka. Nie otwierając oczu, zastanawiała się, gdzie jest. Przez myśl przebiegło jej, że bu­dzi się z koszmarnego snu. Johann żyje, jej mąż nie jest ge­jem ani nie pragnął jej śmierci. Wtedy poczuła czyjąś rękę na swoim czole. Podniosła powieki. Pochyla! się nad nią Michał. Z jej piersi wydobył się rozpaczliwy krzyk. Mąż próbował ją uspokoić, coś do niej mówił, lecz nie słuchała. Panicznie próbowała strząsnąć z siebie jego dłonie.

- Zostaw mnie. Ratunku! - wrzeszczała. Michał był jednak głuchy na jej rozpaczliwe wołanie.

Szarpała się tak gwałtownie, jakby posiadła nieludz­ką siłę, aż wyrwała wenflon z grzbietu dłoni. Natychmiast podbiegł do niej młody policjant. Chwilę później pojawiła się pielęgniarka. Policjant z Michałem trzymali wijącą się z przerażenia seksuolog, podczas gdy pielęgniarka próbo­wała ponownie założyć pacjentce wenflon. Elwira uspokoiła się, dopiero kiedy usłyszała głos Huberta Meyera. Wyglądał na zaniepokojonego jej dziwnym zachowaniem.

- Proszę nas zostawić samych - rzucił w kierunku wszystkich obecnych w pomieszczeniu. Policjant i pielęgniar­ka posłusznie skierowali się do wyjścia. Michał Douglas stał jednak wciąż w tym samym miejscu, wpatrując się w Meyera i swoją żonę z miną zbitego psa.

- Pan przede wszystkim - psycholog zwrócił się do Douglasa zimnym tonem. Mąż lekarki ze spuszczoną gło­wą wyszedł na korytarz.

Elwira zwinęła się w pozycji embrionalnej i cicho pła­kała.

- Musimy porozmawiać - zwrócił się do niej Hubert.

Wtedy kobieta podniosła głowę i pokiwała głową.

- Chcę stąd wyjść - stęknęła, jakby mówienie spra­wiało jej ból.

- Wkrótce tak się stanie. Ale nie w tej chwili. Jest pani osłabiona i lekarze nie radzą opuszczać szpitala do czasu, aż będą znane wyniki wszystkich badań - odparł. Wiedział od lekarzy, że jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Widział jednak jej przerażenie. Cała drżała.

- Muszę stąd wyjść - powtórzyła głośniej i chwyciła go za rękę jak dziecko rozpaczliwie szukające pomocy.

Profiler zachował stoicki spokój, choć coraz bardziej nie­pokoił się jej stanem. Ujął jej dłoń, zacisnął, by dodać otu­chy i rzekł ciepłym głosem:

- Musi pani mi wszystko opowiedzieć. Co się stało? Dlaczego próbowała pani popełnić samobójstwo?

- Nie! - Elwira zaprzeczyła stanowczo i prawie usiadła. Była jednak osłabiona i zaraz ponownie opadła na podusz­kę. - Nie! - dodała zrezygnowana. - Niech pan wezwie lekarza i zabierze mnie stąd. Może mnie pan aresztować. Wszystko mi jedno. Ja już wiem, wszystko wiem. Opowiem wszystko. On chciał mnie zabić!

- Kto? - zmarszczył brwi Meyer.

- Mój mąż. Michał. Próbował już kolejny raz. Za trze­cim razem z pewnością mu się to uda.

 

***

Weronika po niewielkich schodkach weszła do sklepiku z żółtymi markizami. Pachniało proszkiem do prania i kieł­basą. Pomieszczenie było niewielkie i z pewnością odwie­dzali je wszyscy mieszkańcy okolicy Można tu było kupić przysłowiowe mydło i powidło. Na parapecie niezbyt czyste­go okna wystawowego siedzieli mężczyźni popijający piwo. Bacznie ją obserwowali. Czuła się jak intruz, który znalazł się przypadkiem na cudzym terytorium. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie należała do ich świata. Wiedziała, że choćby z tego powodu jest na straconej pozycji. Tutaj nie dowie się niczego. A już na pewno nie na taki temat. Jej mózg pracował szybko. Gorączkowo zastanawiała się, jaki fortel zastosować, by rozwiązać języki lokalnym pijaczkom i do­wiedzieć się czegoś o Hildzie Zielosko. Inaczej cały jej dzi­siejszy wysiłek, ten trop, na który sama wpadła, zaprowa­dzi ją donikąd.

- Dzień dobry - zwróciła się do pijaczków na parape­cie. Na powitanie wybrała swój najbardziej uroczy uśmiech, który topił najtwardsze serca.

Mężczyźni tylko zamruczeli. Tak jak się spodziewała, nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Ale w dalszym cią­gu obserwowali ją spode łba czujni niczym wilki. Podeszła do lady, kupiła bajgla i oranżadę, po czym zaczęła łgać jak najęta.

- Chciałabym kupić tutaj mieszkanie. A właściwie kil­ka. Podoba mi się ta dzielnica, wygląda jak lofty w Nowym Jorku. Czuję tu energię do pracy.

W sklepiku nawet muchy przestały brzęczeć. Faceci pod oknem zaniemówili i wpatrywali się w nią jak w obrazek.

- Tak sobie wymarzyłam, by otworzyć tu studio - cią­gnęła i miała wrażenie, że w oczach mężczyzn pojawiły się dwukrotnie przekreślone litery S, symbol amerykańskiego dolara. Jeden z nich, najbardziej zaniedbany i niewątpliwie najstarszy, aż otworzył usta ze zdziwienia. Weronika raz jeszcze posłała mu ten szeroki uśmiech. Tym razem przy­pieczętował jej słowa.

- A które się pani podoba? - odezwała się sprzedaw­czyni. Prawdopodobnie od ręki sprzedałaby jej swoje lo­kum, włącznie ze sklepikiem. Byle tylko wyjechać jak naj­dalej stąd i już nigdy nie oglądać tych samych gąb, nie słu­chać wciąż tych samych historii.

- Miałam taką koleżankę, znajomą właściwie. Nie wiem dokładnie, jak miała na nazwisko. Ale wspominała, że jej matka ma tutaj mieszkanie. Pomyślałam, że ją odszukam. Ona mówiła, że obok są dwa lokale i po wyburzeniu ścian mogłabym mieć studio z wielkimi oknami. Chodzi o to, żeby wpadało przez nie dużo światła. W pracy malarza to podstawa. Słońce jest Bogiem, mawiał William Turner, pre­kursor impresjonizmu. Światło daje też inspirację... - sama się zdziwiła, jak łatwo idzie jej odgrywanie roli ekscentrycz­nej artystki.

- To kiero chałpa[36]byście chcieli kupić? - przerwał jej jeden z siedzących na parapecie. - Kiero to mo być? Tu coł- ki zidlung[37]jes do sprzedanio. Kożdy jedyn dum.

Wszyscy, włącznie z ekspedientką, zarechotali. Atmosfera się rozluźniła. Werka przekroczyła niewidzialną granicę, już była w ich gronie. już widzieli siebie i swoje dzieci wyjeżdża­jące stąd złotym BMW. Prokuratorka wiedziała, że zrobią wszystko, byle tylko kupiła ich mieszkanie. Teraz musiała zagrać precyzyjnie. Nie może pozwolić sobie na poufałość. Zmieniła ton na bardziej oficjalny i wyrecytowała:

- Numer 5. Budynek numer 5 i mieszkanie Hildegardy Zielosko.

Po jej słowach zapadła cisza. Mężczyźni wymienili mię­dzy sobą spojrzenia.

- Sylwek - jeden z nich szturchnął sąsiada siedzące­go na samym końcu parapetu, wyglądał na mało rozmow­nego. - No godej!

- Chodź ze mnom dziołszka.

Prokuratorka zaczęła żałować tej farsy, lecz nie wiedziała, jak wybrnąć z sytuacji. Ruszyła za staruszkiem, który mimo stanu upojenia dość żwawo się przemieszczał. Widać daw­ka alkoholu, jaką miał w organizmie, była optymalna i na­turalna. Po drodze kilka razy splunął pod nogi.

Kiedy zaskrzypiały drewniane drzwi, poczuła zapach mo­czu i stęchlizny. Zrozumiała, że wszystko, co mówiła, mu­siało być dla nich jak manna z nieba. Nagle znalazła się wa­riatka, która zachwyca się takimi ruderami. Wzdrygnęła się, widząc schody, po których mieli wejść na górę. Nie widzia­ła bardziej ciemnych i zapuszczonych budynków. Łatwiej byłoby je zrównać z ziemią i postawić nowe, niż przebu­dowywać. No, chyba że ktoś chciałby tutaj zrobić ciem­nię fotograficzną. Byłaby idealna, pod warunkiem, że ten ktoś - jak Meyer - nie miałby węchu. Na każdym półpiętrze znajdowały się drzwi nieco mniejsze niż te do miesz­kań. Skojarzyła, że za nimi muszą być toalety do wspólne­go użytku dla lokatorów całego piętra. Mężczyzna otworzył drzwi do mieszkania. Było niewielkie. Widziała umywalkę, kaflowy piec kuchenny.

- Ile dosz za tyn hasiok, dziołszka?[38]- uśmiechnął się bezzębnie staruszek.

Weronika zbaraniała.

- A ile chciałby pan dostać?

- Tak po prawdzie, to bych chcioł tu łostać do końca. Ale jak sypniesz geldem[39], to moga pomyśleć. Ipogodać z mo­jom frelkom[40]. Przydź jutro. Po połedniu. Kara zawsze mie odwiedzo w soboty, to i jutro bydzie.

Weronika zrezygnowana pokiwała głową.

- Ale, czekej dziołszka - chwycił ją za rękę starzec.

- Może dosz dycha zaliczki na piwo?

Pośpiesznie wyciągnęła z kieszeni banknot 20-złotowy i wcisnęła człowiekowi jak jałmużnę. Była pewna, że nie ' odważy się pojawić tutaj następnego dnia. Spaliłaby się ze wstydu. Miała już dość tego teatru. „Ki diabeł mnie pod- kusił”, zganiła się w myślach. Kiedy jednak dala mu pienią­dze, poczuła rodzaj ulgi. Staruszek zaś przysiadł na sto­łeczku. Teraz to on - szczęśliwy z powodu nieoczekiwa­nego przypływu gotówki - uśmiecha! się do niej. Marzył zapewne o czymś mocniejszym niż najtańsze piwko, sączo­ne dziś z kolegami.

- Co się stało z pana żoną? - zagaiła, myśląc, że będzie to takie kurtuazyjne pytanie na odchodne.

- Hilda? - jego oczy były zamglone. - Już nie żyje. Kupa lot.

- Wypadek?

- Nie - pokręcił głową. - Una zwyczajnie umarła. Medyki pedzieli, że miała szlaganfal[41]. Tu żech jom znaloz - wskazał miejsce koło pieca. - Po prawy strunie była cołkiym sztywno. Jak krankwagyn[42]przyjechoł, jusz było po niyj.

- Chorowała wcześniej?

- A kajże, pani! Nigdy. To była silno baba. Robiła u ta- kigo jednygo, Troplowitz się nazywoł, co dziyń jeździła ba- nom[43]do Katowic. Mie to nerwowało. Nie chciołech, żeby robiła u obcych. Godołech ji, że styknie nom tego, co jo za- robia na grubie. A una tam do tego Gybisa jeździła i bez to całe nieszczyńście. Ludzie godali, że nom ściongnoł na gowa te wszyskie kłopoty. Bez niego tu tyła policaji się krynciło, aż mi było wstyd. Ludzie godali, że... No, ale to już kupa lot, ni ma co rozprawiać. Może szlukniemy[44]po jednym? - zapytał nagle.


Date: 2016-01-05; view: 483


<== previous page | next page ==>
Ekspertyza pierwsza 1 page | Ekspertyza pierwsza 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)