Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ekspertyza pierwsza 1 page

Alojz Poloczek był zaniepokojony naszym ponownym przyjazdem. Pastor przekonał go jednak do tego, by z nami porozmawiał. Tyszce zajęło to ponad godzinę, ale okazał się skuteczny. Obserwowaliśmy ich spotkanie przez lustro weneckie. Pastor mówił mało. Zaledwie kilka zdań. Potem wspólnie czytali Biblię. Modlili się. Poloczek zadawał py­tania, a Tyszka w odpowiedzi czytał mu cytaty z Pisma Świętego. Baliśmy się, że zaczną ustalać jakąś wersję. A tak­że, że ten świr w ostatniej chwili się wycofa. Ale nie. Tyszka wyszedł zlany potem. Jego kosmata głowa była cała mo­kra. Ocierał czoło kraciastą chustką. Gdy pastor wyszedł, Poloczek od razu przeszedł do rzeczy. Tym razem nie musia­łem wykazywać się wiedzą z Pisma Świętego. Miałem wra­żenie, że modlitwa z pastorem, jego obecność, uspokoiła osa­dzonego. Kazałem mu opowiedzieć, jak wyglądał napad.

Mówił, że stał tylko na czatach. Plan Króla był taki, że wejdą do mieszkania Gybisa tuż przed północą. Był sylwe­ster, wszyscy byli zajęci świętowaniem.

- Nikt nie zwróci uwagi na dwóch robotników - miał przekonywać Królikowski. - Nikt nie usłyszy wysadzania sejfu, bo w tym czasie w mieście wybuchną setki, tysiące, miliony petard i zimnych ogni.

I tak się stało. Całe miasto strzelało. Był Nowy Rok.

Byli gotowi na robotę już około ósmej. Zygmunt Król miał powiedzieć Poloczkowi, że to będzie ich „złoty strzał”. Dlatego jeśli zajdzie potrzeba, unieszkodliwią Gybisa.

Włączył nagranie wyjaśnień Poloczka:

„Miołech stracha. To nie była moja piyrszo robota, ale wiedziołech, że fanty mają być gigant. Wszyscy wiedzieli, że Gybis nosi stale przy sobie walizę z walutom. Mówili, że mo kasa i nie wiy, co z nią robić. Wiadomo było, że on jes szpyn- dlikorz[27]i trzymo szmal w domu. Kupowoł różne cynne rze­czy. Czasami płacili mu nie pieniędzmi ino jakimiś błyskot­kami. Lubił na przykład stare monety. Czasami broł biżute­ria, ale rzadko. Ni mioł żadnyj kobiyty, której mógłby to dać.

Mówiło się tysz, że lubi takie różne kościelne cacka. Kupowoł je czasem od złodziei. Takie słuchy chodziły. Nikt dokładnie nie wiedzioł, co Gybis mo w swoim sejfie, ani ile tego szma­lu jes. Ale wiadomo było, że jes po co pójść. Zdecydowali my się, kedy po mieście rozeszła się plotka, że Gybis kupił 20-dolarówka z 1933 roku. To była bardzo rzadko moneta i warto jakeś siedym okrągłych baniek. Tak nom pedzioł ku­piec, tyn co jom zamówił. Na rynku były zdajsie tylko dwie. Jedna zarekwirowali ostatnio u jakigoś niemieckiygo kolek­cjonera, a drugo mioł mieć Gybis. Najsampiyrw my nie wie­rzyli. Potym Ziga zaczął dokładnie niuchać i pedzioł nom, że wchodzimy gównie po ta dwudziestodolarówka. Mioł na nia kupca. Nie bezpośrednio, przez innygo kumpla, kiery pe- dzioł, że tamtyn klient obiecuje nom za ta moneta trzy bań­ki i że pomoże nom citnąć[28]za granica. To była jakoś waż­no fisza[29]. Reszta go nie interesowała. Ani błyskotki, ani wa­luta, ani te cacka z kościoła, co je Gybis kupowoł. Wszysko miało być nasze. Ziga mówił, że ustawimy sie roz na zawsze. Ze nie bedziemy musieli robić do końca życia. Torby wziąłech od ojca i szwagra. Załatwiłech kombinezony. Miołech kumpla, co pracowoł na grubie[30]jako elektryk. Doł w łapa zaopatrzeniowcowi. Nie chcioł za to dużo i o nic nie pytoł. Doł nom dynamit do wysadzania tuneli. Wystarczyłoby do rozwalynia coły kamienicy. Ziga przygotowoł ładunek tak, żeby nie przesadzić. Jo sie na tym nie znom. On wiedzioł o Gybisie prawie wszysko. O tym, jak dugo jes w robocie, kedy przychodzi gosposia, gdzie trzymo te wszyskie swoje skarby i że w sylwestra bydzie w domu, bo nigdy nigdzie nie chodzi. On był taki troche smutas i odludek.



Wszysko zajęło koło godziny. Myślołech, że kipną[31], tak żech sie boi. Czekołech na dole. Wykurzyłech cało paczka, a tyn nie schodził. Ludzie łazili tam i z powrotem. Załowołech, że nie wziąłech żądnyj flaszki. Tak mi sie chcia­ło gorzoly. Dobrze, że żech pociągnął kapka przed robo­tom. Tak żech sie trząsł, że o mało co nie narobiłech w ga­loty. Kiedy wreszcie Ziga zloz na dół, był wściekły jak pie­ron. - Niy ma tyj pieprzony j monetki - pedzioł. Otworzył torba i zoboczyłech, że w środku som różne piniądze, ja­kieś kety[32], bojtliki[33]z błyskotkami. Aż mi się w gowie za- kryńciło. - Zobocz. Som tylko take małe, ale to chyba nic nie warte - doi mi tako rusko. Malutko była, z jakimś carym. I drugo nimiecko, dwudziestomarkówka. - To ze zło­ta? - spytołech.

Kiwnął gowom i doł mi jeszcze kilka dolarów. Chyba z dziesiyńć. I polskich trochę. Do kieszeni mi napakowoł.

- A tu mosz dla swoji baby abo sprzedosz. Wybier som - wyjął taki mały pierścionek z gówkom kobiyty. Kiedy za- cząłech go oglądać, popchnął mnie i pedzioł: - Teroz ty pudź tam i som posznupej[34]. Jo nie wiym, kaj ona może być, ta cynno moneta. Ikv. nia niy momy co wracać, łeb nom urżnom.

No i żech pośzed. Nie wiedziołech, że stary Gybis już zdążył kipnąć. Poszedłech. Wszysko było rozpirzone. Byłech w środku może z pół godziny. Tam dopiyro żech sie kapnął, że Ziga zabroł już wszysko i że mie wykiwoł. Wtedy ruszy- łech na złomanie karku, byle citnąć stąd jak najszybciyj. Jakoś babka mnie widziała, darła sie, co jo zrobił tymu starymu Gybisowi. I że wezwała gliny. Kiedy żech wylecioł na ulica, Ziga zniknął. Nigdy żech go już nie widzioł. Potym mnie przymkli i wszysko na mnie zwalili. Powiedziołech, jak było, bo żech sie boł, że ci ważni, co robote nagrali, mnie znajdą. Jo nie wiedziołech, że pójdą siedzieć za mokro ro­bota. Skąd żech mioł wiedzieć, że tyn idzie ukatrupić starygo Gybisa. Dopiyro w kiciu żech sie kapnął, że on zabroł ta moneta i dlatego zbudowoł tako fortuna.

Ta keta[35]poznołech w telewizji. Kiblowołech wtedy już tu w Raciborzu. Taki jedyn tyż oglądoł te fanzoly. Wielko Orkiestra czy coś takiygo. Jo na górnyj pryczy, on na dolnyj.

I najpiyrw żech sie nie kapnął, ale jak pokazali ta keta, tako samo jak mnie wtedy Ziga doł, coś mi zaświtało. Potem pe- dzieli, że właścicielkom jest jakoś baba. Miała nazwisko za­graniczne, niemieckie. Zapamiętołech je: Schmidt.

Skoczyłech i omal nie rozwaliłech telewizora. Byłech wściekły jak pieron. Fanzoliłech coś bez synsu. Godołech mu, że to miała być moja keta. I, że jo niewinnie za gowa Gybisa siedzą, a tamtyn ciul żyje jak król.

 

Ekspertyza druga

• Poloczek z najdrobniejszymi szczegółami opowiada, jaki plan miał Zyga Król. Był więc dokładnie wprowa­dzony.

• Poloczek i Królikowski pierwszy raz pracowali razem.

• Twierdzi, że Królikowski wziął go sobie na wspólnika.

• Między nimi była spora różnica wieku. Poloczek był starszy od Królikowskiego o siedem lat.

•To Poloczek, a nie Królikowski miał doświadczenie w na­padach. Poloczek był już karany.

• Poloczek twierdzi, że to Królikowski zaplanował napad.

• W mieszkaniu Gybisa zabezpieczono linie papilarne Poloczka, a nie Królikowskiego.

• Wie dokładnie, co było w torbie Króla/Schmidta, choć twierdzi, że ten pokazał mu łup tylko przez chwilę.

 

 

Pytania

• Czy na „złoty strzał” zabiera się niesprawdzonego wspól­nika? Po co?

• Jak to możliwe, że 36-letni złodziej przyjął rolę pomoc­nika i podporządkował się 29-latkowi, na dodatek nie­doświadczonemu?

• Skąd pomocnik tyle wiedział o monetach, cennych pre­cjozach, walucie?

• Jak to możliwe, że pomocnik rozpoznał naszyjnik i mo­netę, skoro widział je przez moment (odchylenie wiecz­ka torby)?

• Jak to możliwe, że pomocnik tyle wie o planie napadu, a potem nie jest dopuszczony do jego realizacji?

• Czy możliwe jest, że niedoświadczony złodziej nie zo­stawia śladu, a stary wyga - złodziej i włamywacz, któ­ry wie, że to jego złoty strzał - jest na tyle nieostroż­ny, że zostawia palucha?

 

 

Meyer podrapał się po brodzie, wstał od biurka. Otworzył okno i powiedział do siebie:

- A może było całkiem odwrotnie, panie Poloczek. Może to pan byłeś wodzem, a Królikowski pomocnikiem. A może młody wcale tam nie wchodził? Może to, co opowiadasz, jest prawdą, jednak z innym podziałem ról. Może wydawa­ło ci się, że mówiąc o szczegółach, których nie musiałeś opo­wiadać, będziesz bardziej wiarygodny? Kreowałeś się na po­mocnika, który jedynie stoi na czatach. Ale wiedziałeś wię­cej niż przywódca. Miałeś nawet przekonującą teorię, co Król zrobił z łupem. I co tak naprawdę między wami zaszło? Gdzie jest ta nieszczęsna dwudziestodolarówka? Czy zosta­ła sprzedana? Kto wziął walizkę z pieniędzmi? I jak udało się Zygmuntowi Królowi wyjechać za granicę? Kto mu po­mógł i dlaczego? A może myślałeś, Alojz, że wydymasz mło­dego naiwniaka, a tak naprawdę on wydymał ciebie? I to jest twoją główną bolączką. Jaki masz teraz plan?

 

 

Meyer zamknął oczy i pomyślał, że podobnie jest ze spra­wą zabójstwa Johanna Schmidta. Tutaj też wszystko wygląda zupełnie inaczej niż na pierwszy rzut oka. Teraz był pewien, że trzeba znaleźć kogoś z otoczenia dentysty, kto jeszcze żyje i pamięta tę sprawę. Może przypomni sobie okolicz­ności, które rzucą na sprawę nowe światło. Trzeba dotrzeć do policjanta, który pracował z ojcem Weroniki. Trzeba od­naleźć gosposię albo kogoś z rodziny Ottona Troplowitza. Miał ochotę zajrzeć do akt sprawy, ale te wzięła Weronika. Zerknął na zegarek. Nie było tak późno. Kilka minut po 20.00. Wykręcił jej numer, ale w trakcie realizowania połą­czenia zrezygnował. - Przejrzałaś już te akta? - napisał jej w sms-ie. Nie odpisała. Zszedł na dół do kuchni, żeby coś przekąsić. Wrócił z kanapkami na górę i by nie tracić czasu, zajął się pisaniem profilu do zupełnie innej sprawy. Właśnie dzięki precyzji i nieprawdopodobnej podzielności uwagi mógł tak dobrze wykonywać swoją pracę. Kiedy Meyer skończył opinię na temat pedofila z Częstochowy, wrócił myślami do sprawy Johanna Schmidta. Pomyślał o tym, że Królikowski albo uciekł z kraju bez walizki Gybisa, albo wykazał się wręcz nieprawdopodobną siłą woli jak na 29-latka. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przez lata pracował na wysypi­sku śmieci jako stróż, a wreszcie ożenił się ze starą Niemką. Czy ktoś, kto posiada fortunę - nawet jeśli dobrze scho­waną - musi robić takie rzeczy? Musi pracować jako noc­ny stróż albo żenić się z podstarzałą wdową? To była raczej desperacja. I jeszcze jedno. Pomyślał, że Poloczek próbuje go oszukać. Może to nie z powodu nazwiska skojarzył ten naszyjnik, może to wymyślił na poczekaniu, specjalnie dla nich, żeby zaciemnić obraz. Wiedział, że tego nie sprawdzi­my, bo i jak. Schmidt nie miał krewnych. Może wreszcie coś innego zwróciło uwagę Poloczka. Tylko co? Jak prymityw­ny złodziej tak błyskawicznie pojął, że Schmidt, potentat recyklingu, jest jego kolegą sprzed lat, z którym zaplanował napad na Troplowitza. A może ktoś mu tę myśl podsunął? Postarał się, by Poloczek chciał zemścić się na byłym wspól­niku i pomógł w zabójstwie Johanna? W tej układance brakowało jednego ogniwa. Osoby łączącej Poloczka z ludźmi z kręgu Johanna Schmidta. Kogoś, kto wiedział o zbrodni na Gybisie siedemnaście lat temu i wciąż ukrywa się w oto­czeniu śmieciowego barona.

Jego rozmyślania przerwał sygnał przychodzącej wiado­mości.

- Mam pomysł - odpisała mu Weronika. A po chwi­li jeszcze: - Możemy pogadać? Wyszedł na schody pro­wadzące do domu i wybrał jej numer. Odebrała po kilku dzwonkach.

Umówili się pod hotelem Silesia. - Możemy zaliczyć obiecany spacer - dodała Rudy.

Meyer zaraz zszedł do garażu i odpalił silnik landryny. Już miał ruszać, ale zmienił zdanie. Wrócił do domu, wszedł do łazienki i skropił włosy czarnym Polo. Kiedy kilka minut później znów siedział w mierze i jechał w kierunku Katowic, pomyślał z uśmiechem, że spełnia właśnie obietnicę daną Szerszeniowi. Umówił się z Weroniką na randkę.

 

***

Zaparkował przy ulicy Korfantego i piechotą ruszył w kie­runku hotelu Silesia. Po chwili dołączyła do niego Rudy. Była bez okularów, rozpuszczone włosy luźno opadały na ramio­na. Sukienka była idealnie dopasowana do jej figury, na ra­mionach miała przewieszony cienki sweterek. Na nogi wło­żyła klapki na niebotycznie wysokich obcasach. Zastanowił się, jak będzie wyglądała ta wycieczka i ile Werka wytrzy­ma w tych butach.

- Witaj - uśmiechnął się.

- Cześć - odparła. Była smutna. Choć próbowała ukryć pod makijażem cienie pod oczami, dostrzegł, że coś ją trapi.

- Coś się stało? - spytał.

- Nie, nic... - odrzekła, ale to tylko upewniło go w swo­im spostrzeżeniu. Werka zaraz zaczęła mówić. - Wiesz, stoimy w miejscu, gdzie zaczęły się Katowice, serce Górnego Śląska.

Wskazała na wielki napis „biura do wynajęcia” na bu­dynku zajmowanym przez PZU.

Meyer rozejrzał się wokół. - Trudno to sobie wyobrazić.

- Zamknij oczy - doradziła mu. Meyer posłusznie przy­mknął powieki.

- Wyobraź sobie, że tego wszystkiego nie ma - zaczę­ła opowieść. - Nie ma wstrętnych peerelowskich wieżow­ców z płyty, nie ma linii tramwajowej, nie ma pseudorynku ani dworca. Jest tylko leśna głusza. Słyszysz szum drzew, a w miejscu, gdzie stoisz, woda obmywa ci stopy.

- Co? - Hubert natychmiast otworzył oczy. - Taka poezja to nie dla mnie.

- Właśnie w tym miejscu, w leśnej głuszy, kilka wieków temu płynęła Rawa - zaśmiała się.

- Przywiodła w to miejsce pewnego przedsiębiorczego człowieka, który założył tutaj kuźnicę.

- Tutaj, przy Korfantego 2? - upewnił się Meyer.

- Dokładnie tu - potwierdziła. - Bogucki, bo tak się nazywał ten człowiek, wykarczował kawałek lasu i zbudo­wał prymitywną kuźnicę. Spiętrzył wodę i powstał staw. Zaczął wydobywać rudy żelaza. Nieopodal szybko postawio­no karczmę. A jak była karczma, zaczęli się pojawiać i osie­dlać ludzie. Chodźmy - chwyciła go za rękę.

- To dlatego ta ulica nazywa się Stawowa. Rzeka szła właśnie tak - Werka odwróciła się i powiodła ręką od ho­telu Silesia, przez katowicki rynek, w kierunku Stawowej. Nagle zatrzymała się w miejscu.

- Używasz wody toaletowej? - zdziwiła się.

- Tak - odparł z miną, z której nie można było zupeł­nie niczego wyczytać.

- Po co? - prokuratorka przybrała minę detektywki.

- Przecież nic nie czujesz.

- Użyłem jej... z próżności.

-Tak? - Weronika uśmiechnęła się szelmowsko. - A jak to się stało, że straciłeś węch?

- Nie ma o czym mówić. Przechodziłem zapalenie za­tok. - Machnął ręką. - Wdała się infekcja i przestałem co­kolwiek czuć - rozłożył ręce profiler.

- Zupełnie nic nie czujesz?

- Nic.

- A jakbym najadła się ryby z cebulą?

- Nic.

- Duuużo cebuli. I czosnku. I paczka papierosów. I set­ka wódki... - licytowała.

- Nic nie pomoże, nie poczuję - roześmiał się. - Tak mnie nie odstraszysz.

- Szkoda... -westchnęła.

- Ale inne zmysły mi się wyostrzyły...

- Tak? A jakie? - zainteresowała się.

- Na przykład smak. Odkąd nie mam węchu, uwielbiam pikantne potrawy.

- Ale jak można jeść bez zapachu?

- Można. Przyzwyczaiłem się. Choć czasem, kiedy coś bardzo mi smakuje, proszę, by mi opowiedziano, jak pach­nie. To, że jest słodkie, gorzkie, ostre - wiem. Ale jak pach­nie, już nie pamiętam. Niemniej utrata węchu okazała się błogosławieństwem w pracy. Mogę sobie siedzieć na miejscu zbrodni, ile dusza zapragnie.

- Skoro nic nie czujesz, to kto kupuje ci wody toale­towe?

Meyer zesztywniał. - Tę dostałem od żony.

Weronika nic nie odpowiedziała. - Ta rzeka, Rawa - od­wróciła się do niego tyłem i kontynuowała opowieść - pły­nęła tędy przez całe stulecia. Zresztą wciąż tu jest. Płynie pod tym chodnikiem, pod tymi budynkami. Komuniści za­murowali ją po wojnie. A tu w czasach pruskich był piękny staw i trasa spacerowa. Kaiserhof znajdował się w central­nym miejscu. Z bajecznym widokiem na wodę.

Ruszyli spacerkiem w kierunku rynku.

- Potem wiadomo-ciągnęła Weronika.-Kuźnia, karcz­ma, zjeżdżający ludzie, wreszcie powstała osada. A tam - Werka wskazała w stronę parku Kościuszki - pod koniec XVIII wieku powstała pierwsza kopalnia węgla. Imienia Beaty.

- Beaty?

- Wtedy przedsiębiorcy nazywali je imionami żon albo córek. Kiedy odkryto metodę wyrabiania stali z użyciem węgla, kopalnie i huty powstawały jak grzyby po deszczu. To miejsce ściągało ambitnych i żądnych bogactw ludzi. Jak w Ameryce na Dzikim Zachodzie. Może stąd bierze się ten śląski etos pracy? Bo przecież ten region tworzyli specyficz­ni ludzie. Pracowici i ambitni. To był raj dla przedsiębiorców. Wielu ludzi zrobiło błyskotliwe kariery - od pucybuta do milionera. Jednym z nich był Franz Winckler.

- Kto? Nie znam człowieka.

- To założyciel Katowic. Dzięki niemu z wioski prze­obraziły się w miasto. Doprowadził tu kolej. Region szyb­ko stał się potęgą gospodarczą. Śląsk miał wtedy charakter europejski. Obok siebie w zgodzie żyli ludzie różnych kul­tur i wyznań.

- Dziś nie byłoby to możliwe.

- Katowice to w ogóle ewenement w skali światowej. Wyobrażasz sobie, że to wielkie miasto powstało zaledwie w ciągu 50 lat? Licząc od dnia, kiedy Nottebohm, słynny architekt, opracował plan zabudowy miasta. Wytyczył dwa znaczące miejsca: rynek i obecny plac Wolności, które łą­czyła reprezentacyjna ulica 3 Maja.

- Zaraz, a co z tym Winclderem? Jakaś dramatyczna hi­storia z trupem w tle? - przerwał jej Meyer.

- Przeciwnie - uśmiechnęła się. - To był niesamowi­ty człowiek. Sam dorobił się fortuny. Skończył szkołę gór­niczą w Tarnowskich Górach i przybył tu, wietrząc wiel­kie pieniądze. I zrobił je. Pomógł mu też ożenek z najpiękniejszą i najbogatszą wdową na tym terenie. Nazywano ją „Różą Śląska”.

- Faktycznie gość był łebski - wtrącił z przekąsem Meyer.

- To nie było tak, jak myślisz... - przerwała mu Werka.

- Winckler był zarządcą jednej z kopalń Franciszka Aresina. Kiedy ten zmarł, ożenił się z wdową po nim - Marią, która słynęła z urody. Ale Franz nie był wtedy biedakiem. To mał­żeństwo zwielokrotniło tylko jego majątek. To pozwoliło na kupienie kolejnych kopalń. Nie mógł jednak wszystkim za­rządzać sam. Mianował więc dyrektorem kolegę ze szkoły górniczej, niejakiego Grund manna.

- Werka, dość!

- Poczekaj - Weronika wskazała hotel Katowice przed pomnikiem Powstańców. - Tam Winckler postawił pała­cyk. Jednopiętrowy budynek, w którym mieściła się siedzi­ba jego przedsiębiorstwa. On przetrwał nawet wojnę.

- To co się z nim stało?

- Rosjanie go zburzyli w ramach walki z systemem. A był piękny, w archiwum miejskim są zdjęcia.

Przechodzili właśnie przez ogromny plac, kiedy Weronika zapytała:

- A wiesz, dlaczego w Katowicach nie ma rynku?

- Przecież to jest rynek - Meyer wskazał na tablicz­kę ulicy.

- No tak, ale nie ma rat usza, pięknych kamienic wokół - jak na przykład we Wrocławiu czy w Krakowie.

- No właśnie, dlaczego?

- Pod koniec wojny sowieccy żołnierze zajęli budynki wo­kół rynku. W jednym z nich znajdował się skład monopolowy. Tam urządzili swoją siedzibę sztabu. Pili dotąd, aż zabrakło trunków, a w tym czasie dokonywali różnych szaleństw.

- Kozacka fantazja?

- Na przykład podpalili rynek. Wszystko spłonęło. Do gołej ziemi.

Meyer i Weronika minęli rynek i znaleźli się na skrzyżo­waniu ulic Staromiejskiej i Św. Jana.

- Jestem głodny, może gdzieś usiądziemy? Nie bolą cię już nogi? - zapytał Hubert.

- Nie, dlaczego - odparła. Ale po chwili zreflektowała się: - Nudzisz się? Jeśli chcesz, możemy gdzieś usiąść.

- Nie, opowiadasz bardzo ciekawie. Po prostu martwi­łem się o twoje stopy - wskazał na jej obcasy.

- Spokojnie - zaśmiała się. - Spójrz tutaj - wskazała na figurkę świętego Jana. Na wmurowanej tabliczce można było odczytać rok 1816. Oboje przykucnęli. Rudy opowiada­ła dalej. - W tym miejscu były rogatki. To jest autentycz­na figura, ale wróciła tutaj dopiero 10 lat temu. Całą woj­nę przeczekała w szopie rolnika z Brynowa. Gdyby jej nie ukrył, już by jej nie było.

Hubert dostrzegł, że w świetle gazowych latarni jej twarz mieni się drobinkami złota.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytał.

Wzruszyła ramionami.

- Mówiłam ci, dorabiałam sobie na studiach jako prze­wodnik wycieczek - odparła.

- Kiedy opowiadasz o tym mieście, jesteś wtedy taka miła - pochylił się w jej kierunku.

- Słucham? - udała zdziwioną. Poprawiła ręką ko­smyk, który wciąż opadał jej na twarz i dostrzegł, że drży jej ręka. Kiedy zbliżył się do niej jeszcze bardziej, uchyliła się gwałtownie. Usłyszeli trzask i Weronika straciła równo­wagę. Meyer pochwycił ją w ostatniej chwili. Jej sukienka podsunęła się do góry, odsłaniając uda. To bardziej zaintere­sowało Huberta niż przyczyna trzasku. Złamany obcas do­strzegł dopiero wtedy, kiedy Weronika podniosła do góry zniszczony but.

- No to koniec spaceru - ucieszył się. - I mam pretekst, by wziąć cię na ręce i zanieść do najbliższej knajpy.

Ku jego zdziwieniu roześmiała się.

- Jakoś dojdę - bąknęła i kuśtykając, ruszyła w kierun­ku Staromiejskiej. -Ale będziesz musiał podwieźć mnie do domu. Przyjechałam tramwajem.

- Masz fart jak nikt. Czy jeździłaś kiedyś landrynko­wą mydelniczką?

 

Maja - piątek

 

 

Halina Borecka po nocnym siedzeniu przy internetowej ru­letce miała zwyczaj spania do południa. Zwykle wyłączała komórkę, lecz tym razem musiała zapomnieć. Sygnał telefo­nu gwałtownie wyrwał ją z objęć Morfeusza i księgowa była jeszcze bardzo zaspana, kiedy po omacku chwytała aparat le­żący przy łóżku. Otworzyła jedno oko i zerknęła na wyświe­tlacz. Wybudziła się momentalnie. Poczuła ciarki na plecach. Niebieski pulpit telefonu migał wyraźnie: Johann Schmidt, Johann Schmidt, Johann Schmidt... Przetarła oczy i wpa­trywała się w nazwisko swojego byłego pracodawcy. Po kilku dzwonkach komórka ucichła. Borecka zerknęła na elektro­niczny zegar na nocnej szafce. Dochodziła siódma. Spała więc zaledwie cztery godziny. Jeszcze chwilę leżała w łóżku, prze­kręcała się z boku na bok, udając, że to wszystko nie miało miejsca, kiedy usłyszała pojedynczy sygnał. Dzwoniący po­zostawił wiadomość w skrzynce głosowej. Księgowa wstała i zataczając się z niewyspania, weszła do łazienki. Próbując umyć zęby, zbierała myśli. Wtedy telefon znów zaczął dzwo­nić. Ruszyła w kierunku dręczącego ją aparatu i drżącą dło­nią nacisnęła przycisk z zieloną słuchawką.


Date: 2016-01-05; view: 511


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 24 page | Ekspertyza pierwsza 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.016 sec.)