Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 22 page

- Co ma wisieć nie utonie - oświadczył młodemu poli­cjantowi, który nie zrozumiał, o co chodzi, więc tylko poki­wał głową. Widział przecież, że dziś podinspektor jest cier­piący, wolał nie pytać o nic więcej.

 

 

- Dwadzieścia po dwunastej - Weronika Rudy spraw­dziła godzinę w komórce. - Późno.

Mówiła podniesionym głosem, próbując przekrzyczeć huk silnika wywrotki, którą dojechali z placu budowy do zakładu karnego. To był najszybszy sposób, by się tam do­stać. Prokuratorka była zaniepokojona. Pomiędzy jej brwia­mi pojawiła się bruzda.

- Ja tu wysiądę i zacznę załatwiać nasze wejście na od­dział. W trybie wyjątkowym. A pan zaparkuje - wydała pole­cenie pastorowi, który zatrzymał pojazd przy krawężniku.

Meyer musiał wyjść z kabiny, by prokuratorka wydosta­ła się na zewnątrz. Szarmancko podał jej rękę, pomagając bezpiecznie stanąć jej na twardym gruncie. Zanim jednak Weronika wygramoliła się z wozu, wprost wpadła w jego ra­miona. I nie odsunęła się, lecz oparła całym ciałem, aż za­wróciło mu się w głowie.

- Przyholuj go za chwilę. Boję się, żeby nie nawiał. Jakoś mu nie ufam... Spróbuję, może da się załatwić pomieszcze­nie z lustrem weneckim. Chciałabym wiedzieć, jeśli zaczną się naradzać. Do końca życia nie darowałabym sobie takie­go błędu - szepnęła mu do ucha i prawie biegiem ruszyła do bramy więzienia.

Meyer z powrotem wsiadł do wywrotki i ruszyli.

- Czy wy żyjecie ze sobą? - krzyknął pastor, bo war­kot silnika uniemożliwiał normalną rozmowę.

Meyer najpierw chciał udać głuchego, ale po chwili się zreflektował. Tyszka jest wprawdzie niewykształcony, ale nie głupi. A na pewno bardzo sprytny. Lepiej mieć go po swojej stronie. Zwłaszcza że wcale nie musi im pomagać.

- Co pan ma na myśli? - odkrzyknął pytaniem na py­tanie.

- Czy to pana kobieta?

- Nie, w żadnym wypadku - odpowiedział. Chciał oczywiście zapytać, dlaczego kosmaty olbrzym tak sądzi, ale wiedział, że to pociągnie za sobą dalsze pytania. A to przecież on jest tutaj od zadawania pytań.

- Co pan sądzi o Poloczku? Długo się znacie? - próbo­wał zmienić temat.

- Słaby - mruknął Tyszka.

- Co? Nie słyszę.

- Jest słaby - krzyknął głośniej Tyszka. - Ale nie zły. To znaczy nie jest zly do końca. Nikt zresztą nie jest. Bóg zawsze daje nam kolejną szansę. Wiem, czego ode mnie ocze­kujecie, ale nie dokonam cudu.



- Jeśli nie będzie chciał, to nikomu nie powie - przy­znał profiler.

- Zrobię jednak, co w mojej mocy - obiecał pastor.

- Okay - skinął głową Meyer. - Dziękuję panu.

Tyszka uśmiechnął się i na moment jego nawiedzone oczy stały się prawdziwe - diaboliczne. Meyer poczuł zim­ne dreszcze na karku. „Koniecznie muszę zbadać jego prze­szłość”, myślał, kiedy parkowali i olbrzym skupiał się na usta­wieniu wywrotki tak, by nie zatarasować nią całego wyjaz­du z parkingu. Z dojściem do więziennej bramy zajęło im to prawie kwadrans. Weronika już na nich czekała po drugiej stronie kraty. Była uśmiechnięta. Meyer wiedział, że zała­twiła wszystko, tak jak planowała. Dzięki temu będą mogli słuchać i obserwować przebieg rozmowy Poloczka z pasto­rem. Nagle olbrzym pochylił się w kierunku Meyera, wzro­kiem wskazał Weronikę i oświadczył świszczącym szep­tem: - Niezwykła z niej dziewczyna, choć z dużym poten­cjałem mroku.

Meyerowi wydawało się, że puścił do niego oko. Nie był tego pewien, bo liczne kosmyki włosów opadały olbrzy­mowi na oczy. A może to był tik nerwowy? Dopiero wte­dy spostrzegł, że Tyszka ma pod pachą żółtą reklamówkę z krzykliwym logo Biedronki. Kiedy trzasnęła krata i straż­nik otworzył ją na oścież, pastor wyjął z niej Biblię i przy­brał poważny wyraz twarzy. Po diabolicznym spojrzeniu nie było już ani śladu.

 

 

Waldemar Szerszeń kilkakrotnie naciskał dzwonek przed fortecą, jaką okazała się posiadłość Schmidta. Przez domofon jednak nikt nie odpowiadał. Zajrzał więc w szparę między furtką a ogrodzeniem i dostrzegł biały budynek. Rozejrzał się, na ile pozwalała na to „przysłowiowa dziura w płocie”, i stwierdził, że chyba faktycznie nikogo w środku nie ma.

Zaniepokoił się. Z tego, co mówił Meyer, dzielnicowy, któ­ry przesłuchiwał Magdę na okoliczność jej alibi na czas do­konania zbrodni na jej ojczymie, była to dziewczyna nie­zbyt rozgarnięta, niezaradna i raczej potrzebująca opieki. Martwił się, czy i tej babie nie przyszło do głowy nic głu­piego. Ratowanie trzeciej kobiety z otoczenia Schmidta by­łoby już ponad jego siły. Zwłaszcza dzisiaj. Wziął już dwa środki przeciwbólowe, ale wciąż czul, jakby lokomotywa to­czyła się wokół jego czaszki. Jeszcze raz potrząsnął klamką furtki. Zamknięte. Przyłożył ponownie oko do szpary po­między furtką i ogrodzeniem, gdy zaskoczył go damski głos do złudzenia przypominający gdakanie kury.

- Ładnie to tak podglądać?

Odwrócił się i dostrzegł kobietę ubraną zbyt uroczy­ście jak na tak wczesną porę dnia. Na nogach miała dziwne buty na nieprawdopodobnie wysokiej platformie, które wy­dały mu się raczej ortopedycznymi. Zupełnie nie pasowały do sukni z dekoltem, krótkiej peleryny z falbankami oraz krzykliwej biżuterii, którą kobieta była obwieszona jak cho­inka. Była młoda, lecz ten stój sprawiał, że wyglądała jak stara ciotka. W ręku miała białą torebkę w jakieś kolorowe wzorki. Podobne modele nosiły przesłuchiwane przez niego kobiety lekkich obyczajów. Zmierzył ją wzrokiem i wycią­gnął w jej kierunku legitymację.

- Podinspektor Szerszeń. Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach.

Pogardliwy uśmieszek natychmiast znikł z twarzy kobie­ty, a zamiast niego pojawił się niepokój. Szerszeń miał na­wet wrażenie, że cofnęła się kilka kroków.

- O, przepraszam - wyjąkała wreszcie. - Jestem są­siadką tych państwa... - wskazała płot. Zawiesiła głos, bo z tych państwa jedno już nie żyło. Kobieta jednak nie na­leżała do strachliwych. Zaraz odzyskała rezon. - To jeden z ładniejszych domów w tej dzielnicy i prawdopodobnie w ca­łym regionie. Było tu już jedno włamanie, więc Magda prosiła mnie, żebym rzuciła okiem, czy nikt się nie kręci. A ja mam dużo czasu... Raz dziennie robię sobie spacer po oko­licy z Rilkym.

Szerszeń dopiero teraz spostrzegł małego, łysego psa, któ­ry spokojnie zmieściłby się nie tylko w jej okropnej białej torebce, ale i w jego kieszeni w kurtce. Poczuł, że śniadanie podchodzi mu do gardła. Starał się jednak zachować spokój. Miał nadzieję, że uda mu się siłą woli opanować odruch wy­miotny. Przeklinał swoją obowiązkowość. Gdyby pospał kil­ka godzin dłużej, nie musiałby teraz cierpieć.

- Tak? - stanął na baczność i wyciągnął notes. Kazał ko­biecie podać nazwisko, adres zamieszkania, rok urodzenia.

- Gdzie jest teraz pani Magda?

- Jak to gdzie? - zdziwiła się sąsiadka. - W pracy.

- W jakiej pracy? To ona pracuje? - Szerszeń pocią­gnął wąsa. Praca zupełnie nie pasowała mu do osobowości dużego dziecka, jak określali tę 24-letnią kobietę wszyscy, którzy mieli z nią kontakt.

- Tak, od dwóch lat - odparła rezolutnie sąsiadka.

- I muszę przyznać, że świetnie sobie radzi, zwłaszcza po śmierci ojca. No właściwie z matką też nie wiadomo, jak bę­dzie... To ciężka sytuacja. Nie spodziewałam się, że Magda tak szybko się pozbiera... Kiedy dowiedziała się o zabój­stwie, była w kompletnej rozsypce. Musiałam u niej noco­wać, wciąż płakała.

- Tak, tak - mruknął Szerszeń i podniósł rękę, by jej przerwać. O tym wszystkim wiedział. Nie mógł słuchać pi­skliwego głosy tej kobiety. Już zorientował się, że to jest wła­śnie sąsiadka w futrze, o której mówił Meyer. To ona zosta­ła z Magdą, kiedy Klaudia pojechała zidentyfikować zwło­ki męża. Wyglądało na to, że sąsiadka faktycznie ma czasu aż nadto i by go zagospodarować, chętnie by sobie z kimś pogadała. „Ale nie ze mną. I nie teraz”, pomyślał. Nie miał do stracenia ani chwili. Musiał wreszcie przesłuchać pasier­bicę śmieciowego barona.

- Gdzie ona pracuje? - zapytał.

Sąsiadka spojrzała na niego, jakby miał na sobie skafan­der ufoludka.

- W Koenig-Schmidt.

- Co? W firmie ojca?

Sąsiadka pokiwała głową.

- A w jakim charakterze?

- Jest prezesem zarządu spółki - dodała.

Szerszeń gorączkowo przerzucał kartki notesu, aż wresz­cie schował go do kieszeni. Bardzo się starał, by sąsiadka nie dostrzegła, że ta informacja po prostu zbiła go z nóg.

- Od dawna?

- Od dwóch lat, mówiłam. Ale prezesem jest od dnia śmierci jej ojca, czyli od trzech dni. Formalnie. Tak napisał w testamencie. W razie nagłej choroby uniemożliwiającej sprawowanie funkcji lub gwałtownej śmierci. W ten sposób zabezpieczył się, by nikt prócz Magdy nie mógł zasiąść na jego stołku. A tak naprawdę to Magda zajmuje jego gabinet dopiero od wczoraj - odparła sąsiadka.

„Zaskakująco szybko się pozbierała jak na taką ofermę”, pomyślał Szerszeń.

- Schmidt zawsze twierdził, że to ona przejmie po nim schedę - trajkotała tymczasem sąsiadka. Im dłużej mówiła, tym jej głos stawał się coraz bardziej piskliwy. - Już wcze­śniej pomagała we wszystkim ojczymowi. A od dwóch lat była tam oficjalnie zatrudniona. Dostawała całkiem niezłą pensję. Dopóki jednak on był u władzy, wszyscy traktowa­li ją bardziej jak asystentkę szefa niż następczynię. Zresztą nikt oprócz Schmidta w nią nie wierzył. Nawet ona sama. Teraz to się musiało zmienić. Magda nie miała wyjścia. Przedsiębiorstwo nie może działać bez szefa.

- A kim pani jest z wykształcenia? - zapytał niecier­pliwie Szerszeń.

- Nie skończyłam studiów - odrzekła radośnie są­siadka. - Przez dwa lata studiowałam administrację na Uniwersytecie Śląskim. Tam się z Magdą poznałyśmy. Ona zaczęła te studia, bo nie dostała się na kierunek, który sobie wymarzyła, ale po roku udało jej się zdać egzamin i przenio­sła się. To jednak wystarczyło, że się polubiłyśmy. Zwłaszcza że ja zaraz wyszłam za mąż i zamieszkałam niedaleko...

O tam - pokazała starą willę obrośniętą bluszczem.

„Ciekawe, kim jest twój mąż, sprytna sroczko. I ile ma lat?”, przemknęło przez myśl podinspektorowi.

- Co w takim razie studiuje Magda Schmidt? - zapy­tał.

- Studiowała. Prawo. W styczniu tego roku otrzymała tytuł magistra. Obroniła się z najwyższą oceną.

- Już skończyła? - upewnił się Szerszeń.

- Była jedną z najzdolniejszych studentek. Skończyła ekspresowo, choć zaczęła z opóźnieniem. I nie używa na­zwiska ojczyma, tylko własnego - Wiśniewska. Większość ludzi nie ma pojęcia, że jest córką tego Schmidta i odziedzi­czyła po nim fortunę.

- To dlatego skończyła wcześniej studia? Żeby móc pra­cować u ojca?

- Chyba tak. Jest bardzo ambitna.

- Dziękuję. Bardzo mi pani pomogła.

Szerszeń szybko wsiadł do auta i ruszył w kierunku Sosnowca. Myślał teraz tylko o tym, by jak najsprytniej ominąć korki. Chciał jak najszybciej znaleźć się na ulicy Roździeńskiego, gdzie mieściła się siedziba przedsiębior­stwa śmieciowego barona i zobaczyć nową panią prezes na włościach.

 

 

Dziewczyna w recepcji Koenig-Schmidt Sauberung&Re- cycling sp. z.o.o. była ubrana w przepisowy granatowy ko­stium, na głowie miała dziwną czapeczkę, jak stewardesa, i wzorowo wykonywała swoją pracę. Kiedy tylko Szerszeń pojawił się przed pulpitem i okazał swoją legitymację, nie mrugnęła nawet okiem. Wskazała mu miejsce dla oczekują­cych - wygodne beżowe fotele wokół szklanego stolika na metalowych nóżkach, po czym zaproponowała kawę. Skinął głową i zanim parująca filiżanka stanęła przed nim, recep­cjonistka miała już dla niego nowiny.

- Pani prezes ma spotkanie z radą nadzorczą. Prosiła, by poczekał pan kilka minut. Zrobią przerwę i wtedy pana poproszę.

Rozsiadł się wygodnie i trawił wszystkie informacje do­tyczące Magdy, które zburzyły jej dotychczasowy wizerunek nieudacznicy i „dużego dziecka”. Rozejrzał się wokół. Firma mieściła się w starym industrialnym budynku, ale w środ­ku zadbano o nowoczesny wystrój. Tak przynajmniej oce­nił, rozglądając się po poczekalni. Wnętrze było estetycz­ne, ale chłodne. Ani jednej rośliny, ściany były idealnie bia­łe, pozbawione ozdób. Tylko na jednej z nich, nad recepcją, umieszczono wielkie, złote litery i logo firmy. Wydawało się, że poza kobietą za pulpitem i Szerszeniem, nie było tu ni­kogo. Wstał i podszedł do ciężkich, metalowych drzwi wej­ściowych.

- To jest wejście na halę - poinformowała recepcjonist­ka. - Niestety, nie można tam wchodzić bez uprzedzenia. Chyba że ma pan nakaz. Chodzi o przepisy sanitarne...

Pokiwał głową i zanotował w myślach jej szybką reak­cję. Ponownie usiadł na fotelu i podniósł do ust filiżankę, ale była pusta.

- Jeszcze kawy? A może herbaty, wody? - natychmiast zareagowała dziewczyna. Pokręcił głową. „Chyba że macie gorący żurek”, pomyślał.

Wtedy metalowe drzwi skrzypnęły i do pulpitu recepcjo­nistki podszedł mężczyzna około trzydziestki. Dość wysoki blondyn, o sympatycznej twarzy, lecz sprytnych, rozbiega­nych oczkach. Był ubrany w dżinsową kurtkę i t-shirt w ko­lorowe paski. W ręku miał kluczyki do auta.

- Cześć, Zan - zwrócił się do dziewczyny z szerokim uśmiechem. - I gdzie moja prezesówna. Znów się guzdra?

Recepcjonistka spłoniła się i strategicznie milczała. Męż­czyzna rozejrzał się po pomieszczeniu i dopiero wtedy do­strzegł Szerszenia, który obserwował sytuację.

- Wojtek, będzie trochę spóźnienia. Pan także czeka na Magdę - dodała ciszej.

- Aha - mężczyzna wyglądał na wyraźnie spłoszone­go. - Policja? - zadał pytanie szeptem. Szerszeń bardziej się tego domyślił, niż usłyszał. Recepcjonistka skinęła gło­wą i wróciła do swoich zajęć.

- Zawołasz mnie, kiedy pani prezes będzie już gotowa - trzydziestolatek jak oparzony odwrócił się na pięcie, a do ust nerwowo włożył sobie papierosa. Drugą ręką szukał po kie­szeniach zapalniczki. Określenie „pani prezes” powiedział z naciskiem. Szerszeń nie był pewien, czy zawierało kpinę, czy to wzmocnienie było przeznaczone tylko dla jego uszu. By przykryć nim brak szacunku, jakim zdradził się, sądząc, że oprócz Zan i niego nie ma w pomieszczeniu żywej duszy. Szerszeń zastanawiał się, kim jest Wojtek i dlaczego pozwa­la sobie na takie uwagi. Zdawał sobie sprawę, że pracownicy firmy niechętnie przyjęli do wiadomości nowinę, że poważ­nym przedsiębiorstwem ma zarządzać dwudziestolatka, co gorsza, córka śmieciowego barona, która jeszcze do niedaw­na była przez wszystkich lekceważona.

Wstał z fotela i podszedł do recepcjonistki.

- Gdzie tutaj można zapalić? - odezwał się najsłod­szym głosem, na jaki się potrafił zdobyć.

- Tam jest palarnia. Kierowca prezesa właśnie tam jest. Może pan także zapalić przed wejściem. Są popielniczki - odparła.

Szerszeń wyjął z kieszeni wykałaczkę i włożył ją między zęby. Nie zamierzał wcale palić, lecz przyjrzeć się Wojtkowi. Kiedy otworzył drzwi palarni, miał wrażenie, że mężczyzna zbladł na jego widok.

- Można? - spytał i przybrał pozę dobrotliwego wuj­ka.

- Proszę - Wojtek wskazał miejsce na parapecie i za­ciągnął się papierosem.

- Pan jest znajomym pani Magdy? - zapytał, uśmiecha­jąc się, choć papierosowy dym powodował mdłości.

Kierowca wpatrywał się w niego chwilę, po czym odparł zmieszany: - Raczej nie. Choć teraz spędzam z nią dużo czasu. Odkąd została szefową...

- I jak się panu tutaj pracuje?

- Bardzo dobrze. Porządna firma. Płacą na czas, całkiem nieźle. Jak dla mnie, bomba - odparł wesołkowato. Widząc stoicki spokój na twarzy policjanta, dodał: - Wcześniej pra­cowałem w pogotowiu. Sam pan rozumie: praca na zmiany, w stresie, do tego nisko płatna. Tutaj dla mnie jest raj.

Teraz Szerszeń zareagował tak, jak mężczyzna się spo­dziewał. Po chwili jednak uśmiech zamarł na twarzy poli­cjanta. Wojtek się zaniepokoił.

- A znał pan też Johanna Schmidta? - padło pytanie.

- Oczywiście. To on mnie zatrudnił.

- Jakim był szefem?

- Bardzo dobrym. - Mężczyzna udzielił odpowiedzi, jakby stał przed tablicą w szkole. - Bardzo... - dodał.

- Lepszym niż Magda?

- No, tego nie da się porównywać. Ja tylko prowadzę auto...

- Ale słucha pan także, co się dzieje. Może pan nie mówi, ale wiele wie...

- O nie, nauczyłem się, że im mniej wiem, tym lepiej dla mnie - odparł błyskawicznie.

Szerszeń zamilkł i wpatrywał się w niego w skupieniu, po czym wskazał na papierosa.

- Chyba pet się panu tli.

Mężczyzna aż podskoczył. Szybko zgasił nadwęglony filtr w popielniczce.

- Pracował pan 2 maja? - w tym momencie zapytał Szerszeń.

- Byłem już raz przesłuchiwany - odparł Wojtek.

- Spisano z tego protokół.

- Tak?

Mężczyzna zamilkł. Był wyraźnie zdenerwowany. Szer­szeń wpatrywał się w niego z uwagą i nie wypowiedział ani słowa.

- Pan Schmidt zwolnił mnie około 14.00 Stwierdził, że sam będzie prowadził auto. - Kierowca odwrócił wzrok. Zaraz też pośpieszył z wyjaśnieniem. - Źle się czułem, a on miał jakieś prywatne sprawy do załatwienia. Chyba nie chciał przyzwoitki.

- Gdzie to było? Jakie prywatne sprawy?

- Nie wiem, ale on chyba miał... kochankę. Tak tylko podejrzewam. Nie wiem nic na pewno... Zaparkowałem na placu Szewczyka. I tam się rozstaliśmy. Pojechałem do zna­jomej z dawnej roboty.

- Oddał mu pan kluczyki?

- Nie, miał swoje. Ja mam drugi komplet.

Ich rozmowę przerwało pukanie do drzwi.

- Panie podinspektorze, zapraszam. Pani prezes pro­si - powiedziała recepcjonistka. Szerszeń miał wrażenie, że Wojtek odetchnął z ulgą. Przy samym wyjściu odwró­cił się i zapytał.

- Pana nazwisko?

- Rosiński - odparł kierowca. - Wojciech Rosiński.

- Z przyjemnością ponownie zapoznam się z pańskim zeznaniem.

 

***

Siedzieli tylko we trójkę: Szerszeń, Meyer i Rudy. Pro­filer i prokuratorka dwie godziny temu weszli do gabine­tu podinspektora. Weronika na jego widok aż się cofnęła. Podinspektor wyglądał okropnie. Jakby przez jedną dobę po­starzał się o kilka lat. Pod oczami miał worki, białka oczu były zaczerwienione, a cera ziemista. Prokuratorka i profiler zrelacjonowali przebieg przesłuchania Poloczka, a Szerszeń poinformował o nocnej wyprawie po Poniatowską i dzisiej­szej wizycie u córki Schmidta. Meyer w milczeniu przeglą­dał akta sprawy zabójstwa Troplowitza. Weronika piła ko­lejną kawę i zapalała kolejnego papierosa. Zastanawiali się, jak powiązać oba zabójstwa dokonane w Kaiserhofie przy Stawowej, by śledztwo mogło ruszyć do przodu. Wokół nich leżało pełno kartek, na których zapisywali krótkie charak­terystyki osób występujących w każdej ze spraw. Oprócz tego pełno było luźnych fiszek z pytaniami, które rodziły się podczas tej narady. Właściwie wyczerpali wszystkie hi­potezy śledcze. Wciąż nie mogli wyjść z impasu. Od jakie­goś czasu w gabinecie Szerszenia panowała cisza.

- Z zeznań Poloczka wynika, że napad na Troplowitza planowali aż cztery miesiące. Musieli go obserwować - po raz kolejny zaczął ten sam wątek podinspektor.

- Już to przerabialiśmy. Naprawdę nie mam siły. Chcę iść do domu - stęknęła Werka i oparła głowę na dłoni.

Szerszeń spojrzał na nią z wyrzutem. „Jakby pójście do domu cokolwiek zmieniało”, pomyślał. A na głos dodał:

- To idź. Kto cię tutaj trzyma? Jesteś prokuratorem. I tak zrobiłaś aż nadto.

Zadziałało natychmiast. Prokuratorka nadęła się i na­tychmiast skupiła na tym, co mówił:

- Żaden z nich nie mieszkał w tej okolicy. Doskonale jednak znali jego zwyczaje, wiedzieli, że w sylwestra będzie w domu - do tego nie wystarczy zwykła obserwacja, choć­by trwała miesiącami. Musieli mieć wtykę. Poloczek i Król, czyli jak zakładamy nasz Schmidt, musieli mieć kogoś, kto dał im cynk i ułatwił wejście. Trzeba tego kogoś znaleźć.

- Według Poloczka wszystko ogarniał Królikowski - Meyer podjął wątek rzucony przez Szerszenia. - Ponoć miał kogoś, kto dostarczał mu informacji. Poloczek dokład­nie nie wie, kto to ani jak Król zbierał dane. Wiedział tyl­ko, że wchodzą na legendę.

- Może trzeba odszukać świadków, którzy przewija­li się w sprawie? Może Poloczek albo Królikowski mieli ja­kieś kobiety? Trzeba by do nich dotrzeć - zasugerowała nieśmiało Werka.

- Chyba żeś z byka spadła. A po co? - żachnął się Szerszeń.

- Faceci zwierzają się swoim kobietom... - ucięła.

- Ty myślisz, że ja nie mam co robić? Czy zdajesz sobie sprawę, co proponujesz? Weryfikację wersji wydarzeń ja­kichś panienek z Rudy? To już wolę pijaków i lamusów ma­glować. A zresztą to o kant dupy potłuc. Wszyscy się wypro­wadzili, choćby do najgorszych bloków. Minęło 17 lat! Nie zamierzam ich szukać po domach opieki, a tym bardziej po noclegowniach dla bezdomnych. Nawet jeśli była taka pan­na, pary nie puści. Nie ma interesu. Ani słowa nie piśnie - wkurzył się Szerszeń. Był jeszcze bardziej zły niż zwykle, cały czas czuł, jak ból głowy rozsadza mu czaszkę.

- Ale to nie jest taka zła koncepcja... Poza tym zastana­wiam się, czy ta dziewczyna, jeśli w ogóle była, faktycznie nie została wtajemniczona - zastanawiał się na głos Meyer.

- Hubert, kiedyś nie było profilerów i inaczej się prowa­dziło śledztwa. Liczyły się twarde dane, a nie jakieś przy­puszczenia. Jakby miała z tym związek, siedziałaby za współ­udział. Nikogo oprócz Poloczka i Królikowskiego nie brano pod uwagę. Sprawdziłem to. Chcecie, to sami szukajcie igły w stogu siana. Ja, wybaczcie, nie jestem w pionie archeo - obruszył się Szerszeń i nerwowo skubał wąsa.

- Pamiętam, że kiedy ojciec pracował nad tą sprawą, było tam dużo takich niewyjaśnionych wątków.

- To wiemy - mruknął Szerszeń i otarł rękawem białą smugę na wąsach. - Tylko jakich dokładnie?

Werka wzruszyła ramionami. - Nie pamiętam. Skąd mam wiedzieć? Nie sądziłam wtedy, że będę pracować jako proku­rator przy trupie Schmidta. Słuchajcie, a może odszukać tę gosposię? Ona była chyba spokrewniona z Troplowitzem?

- Jaką gosposię? - złapał się za głowę Szerszeń.

- Tę pomoc dentystyczną - dodała Weronika.


Date: 2016-01-05; view: 520


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 21 page | Maja – poniedziałek 23 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.016 sec.)