- Co ma wisieć nie utonie - oświadczył młodemu policjantowi, który nie zrozumiał, o co chodzi, więc tylko pokiwał głową. Widział przecież, że dziś podinspektor jest cierpiący, wolał nie pytać o nic więcej.
- Dwadzieścia po dwunastej - Weronika Rudy sprawdziła godzinę w komórce. - Późno.
Mówiła podniesionym głosem, próbując przekrzyczeć huk silnika wywrotki, którą dojechali z placu budowy do zakładu karnego. To był najszybszy sposób, by się tam dostać. Prokuratorka była zaniepokojona. Pomiędzy jej brwiami pojawiła się bruzda.
- Ja tu wysiądę i zacznę załatwiać nasze wejście na oddział. W trybie wyjątkowym. A pan zaparkuje - wydała polecenie pastorowi, który zatrzymał pojazd przy krawężniku.
Meyer musiał wyjść z kabiny, by prokuratorka wydostała się na zewnątrz. Szarmancko podał jej rękę, pomagając bezpiecznie stanąć jej na twardym gruncie. Zanim jednak Weronika wygramoliła się z wozu, wprost wpadła w jego ramiona. I nie odsunęła się, lecz oparła całym ciałem, aż zawróciło mu się w głowie.
- Przyholuj go za chwilę. Boję się, żeby nie nawiał. Jakoś mu nie ufam... Spróbuję, może da się załatwić pomieszczenie z lustrem weneckim. Chciałabym wiedzieć, jeśli zaczną się naradzać. Do końca życia nie darowałabym sobie takiego błędu - szepnęła mu do ucha i prawie biegiem ruszyła do bramy więzienia.
Meyer z powrotem wsiadł do wywrotki i ruszyli.
- Czy wy żyjecie ze sobą? - krzyknął pastor, bo warkot silnika uniemożliwiał normalną rozmowę.
Meyer najpierw chciał udać głuchego, ale po chwili się zreflektował. Tyszka jest wprawdzie niewykształcony, ale nie głupi. A na pewno bardzo sprytny. Lepiej mieć go po swojej stronie. Zwłaszcza że wcale nie musi im pomagać.
- Co pan ma na myśli? - odkrzyknął pytaniem na pytanie.
- Czy to pana kobieta?
- Nie, w żadnym wypadku - odpowiedział. Chciał oczywiście zapytać, dlaczego kosmaty olbrzym tak sądzi, ale wiedział, że to pociągnie za sobą dalsze pytania. A to przecież on jest tutaj od zadawania pytań.
- Co pan sądzi o Poloczku? Długo się znacie? - próbował zmienić temat.
- Słaby - mruknął Tyszka.
- Co? Nie słyszę.
- Jest słaby - krzyknął głośniej Tyszka. - Ale nie zły. To znaczy nie jest zly do końca. Nikt zresztą nie jest. Bóg zawsze daje nam kolejną szansę. Wiem, czego ode mnie oczekujecie, ale nie dokonam cudu.
- Jeśli nie będzie chciał, to nikomu nie powie - przyznał profiler.
- Zrobię jednak, co w mojej mocy - obiecał pastor.
- Okay - skinął głową Meyer. - Dziękuję panu.
Tyszka uśmiechnął się i na moment jego nawiedzone oczy stały się prawdziwe - diaboliczne. Meyer poczuł zimne dreszcze na karku. „Koniecznie muszę zbadać jego przeszłość”, myślał, kiedy parkowali i olbrzym skupiał się na ustawieniu wywrotki tak, by nie zatarasować nią całego wyjazdu z parkingu. Z dojściem do więziennej bramy zajęło im to prawie kwadrans. Weronika już na nich czekała po drugiej stronie kraty. Była uśmiechnięta. Meyer wiedział, że załatwiła wszystko, tak jak planowała. Dzięki temu będą mogli słuchać i obserwować przebieg rozmowy Poloczka z pastorem. Nagle olbrzym pochylił się w kierunku Meyera, wzrokiem wskazał Weronikę i oświadczył świszczącym szeptem: - Niezwykła z niej dziewczyna, choć z dużym potencjałem mroku.
Meyerowi wydawało się, że puścił do niego oko. Nie był tego pewien, bo liczne kosmyki włosów opadały olbrzymowi na oczy. A może to był tik nerwowy? Dopiero wtedy spostrzegł, że Tyszka ma pod pachą żółtą reklamówkę z krzykliwym logo Biedronki. Kiedy trzasnęła krata i strażnik otworzył ją na oścież, pastor wyjął z niej Biblię i przybrał poważny wyraz twarzy. Po diabolicznym spojrzeniu nie było już ani śladu.
Waldemar Szerszeń kilkakrotnie naciskał dzwonek przed fortecą, jaką okazała się posiadłość Schmidta. Przez domofon jednak nikt nie odpowiadał. Zajrzał więc w szparę między furtką a ogrodzeniem i dostrzegł biały budynek. Rozejrzał się, na ile pozwalała na to „przysłowiowa dziura w płocie”, i stwierdził, że chyba faktycznie nikogo w środku nie ma.
Zaniepokoił się. Z tego, co mówił Meyer, dzielnicowy, który przesłuchiwał Magdę na okoliczność jej alibi na czas dokonania zbrodni na jej ojczymie, była to dziewczyna niezbyt rozgarnięta, niezaradna i raczej potrzebująca opieki. Martwił się, czy i tej babie nie przyszło do głowy nic głupiego. Ratowanie trzeciej kobiety z otoczenia Schmidta byłoby już ponad jego siły. Zwłaszcza dzisiaj. Wziął już dwa środki przeciwbólowe, ale wciąż czul, jakby lokomotywa toczyła się wokół jego czaszki. Jeszcze raz potrząsnął klamką furtki. Zamknięte. Przyłożył ponownie oko do szpary pomiędzy furtką i ogrodzeniem, gdy zaskoczył go damski głos do złudzenia przypominający gdakanie kury.
- Ładnie to tak podglądać?
Odwrócił się i dostrzegł kobietę ubraną zbyt uroczyście jak na tak wczesną porę dnia. Na nogach miała dziwne buty na nieprawdopodobnie wysokiej platformie, które wydały mu się raczej ortopedycznymi. Zupełnie nie pasowały do sukni z dekoltem, krótkiej peleryny z falbankami oraz krzykliwej biżuterii, którą kobieta była obwieszona jak choinka. Była młoda, lecz ten stój sprawiał, że wyglądała jak stara ciotka. W ręku miała białą torebkę w jakieś kolorowe wzorki. Podobne modele nosiły przesłuchiwane przez niego kobiety lekkich obyczajów. Zmierzył ją wzrokiem i wyciągnął w jej kierunku legitymację.
- Podinspektor Szerszeń. Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach.
Pogardliwy uśmieszek natychmiast znikł z twarzy kobiety, a zamiast niego pojawił się niepokój. Szerszeń miał nawet wrażenie, że cofnęła się kilka kroków.
- O, przepraszam - wyjąkała wreszcie. - Jestem sąsiadką tych państwa... - wskazała płot. Zawiesiła głos, bo z tych państwa jedno już nie żyło. Kobieta jednak nie należała do strachliwych. Zaraz odzyskała rezon. - To jeden z ładniejszych domów w tej dzielnicy i prawdopodobnie w całym regionie. Było tu już jedno włamanie, więc Magda prosiła mnie, żebym rzuciła okiem, czy nikt się nie kręci. A ja mam dużo czasu... Raz dziennie robię sobie spacer po okolicy z Rilkym.
Szerszeń dopiero teraz spostrzegł małego, łysego psa, który spokojnie zmieściłby się nie tylko w jej okropnej białej torebce, ale i w jego kieszeni w kurtce. Poczuł, że śniadanie podchodzi mu do gardła. Starał się jednak zachować spokój. Miał nadzieję, że uda mu się siłą woli opanować odruch wymiotny. Przeklinał swoją obowiązkowość. Gdyby pospał kilka godzin dłużej, nie musiałby teraz cierpieć.
- Tak? - stanął na baczność i wyciągnął notes. Kazał kobiecie podać nazwisko, adres zamieszkania, rok urodzenia.
- Gdzie jest teraz pani Magda?
- Jak to gdzie? - zdziwiła się sąsiadka. - W pracy.
- W jakiej pracy? To ona pracuje? - Szerszeń pociągnął wąsa. Praca zupełnie nie pasowała mu do osobowości dużego dziecka, jak określali tę 24-letnią kobietę wszyscy, którzy mieli z nią kontakt.
- Tak, od dwóch lat - odparła rezolutnie sąsiadka.
- I muszę przyznać, że świetnie sobie radzi, zwłaszcza po śmierci ojca. No właściwie z matką też nie wiadomo, jak będzie... To ciężka sytuacja. Nie spodziewałam się, że Magda tak szybko się pozbiera... Kiedy dowiedziała się o zabójstwie, była w kompletnej rozsypce. Musiałam u niej nocować, wciąż płakała.
- Tak, tak - mruknął Szerszeń i podniósł rękę, by jej przerwać. O tym wszystkim wiedział. Nie mógł słuchać piskliwego głosy tej kobiety. Już zorientował się, że to jest właśnie sąsiadka w futrze, o której mówił Meyer. To ona została z Magdą, kiedy Klaudia pojechała zidentyfikować zwłoki męża. Wyglądało na to, że sąsiadka faktycznie ma czasu aż nadto i by go zagospodarować, chętnie by sobie z kimś pogadała. „Ale nie ze mną. I nie teraz”, pomyślał. Nie miał do stracenia ani chwili. Musiał wreszcie przesłuchać pasierbicę śmieciowego barona.
- Gdzie ona pracuje? - zapytał.
Sąsiadka spojrzała na niego, jakby miał na sobie skafander ufoludka.
- W Koenig-Schmidt.
- Co? W firmie ojca?
Sąsiadka pokiwała głową.
- A w jakim charakterze?
- Jest prezesem zarządu spółki - dodała.
Szerszeń gorączkowo przerzucał kartki notesu, aż wreszcie schował go do kieszeni. Bardzo się starał, by sąsiadka nie dostrzegła, że ta informacja po prostu zbiła go z nóg.
- Od dawna?
- Od dwóch lat, mówiłam. Ale prezesem jest od dnia śmierci jej ojca, czyli od trzech dni. Formalnie. Tak napisał w testamencie. W razie nagłej choroby uniemożliwiającej sprawowanie funkcji lub gwałtownej śmierci. W ten sposób zabezpieczył się, by nikt prócz Magdy nie mógł zasiąść na jego stołku. A tak naprawdę to Magda zajmuje jego gabinet dopiero od wczoraj - odparła sąsiadka.
„Zaskakująco szybko się pozbierała jak na taką ofermę”, pomyślał Szerszeń.
- Schmidt zawsze twierdził, że to ona przejmie po nim schedę - trajkotała tymczasem sąsiadka. Im dłużej mówiła, tym jej głos stawał się coraz bardziej piskliwy. - Już wcześniej pomagała we wszystkim ojczymowi. A od dwóch lat była tam oficjalnie zatrudniona. Dostawała całkiem niezłą pensję. Dopóki jednak on był u władzy, wszyscy traktowali ją bardziej jak asystentkę szefa niż następczynię. Zresztą nikt oprócz Schmidta w nią nie wierzył. Nawet ona sama. Teraz to się musiało zmienić. Magda nie miała wyjścia. Przedsiębiorstwo nie może działać bez szefa.
- A kim pani jest z wykształcenia? - zapytał niecierpliwie Szerszeń.
- Nie skończyłam studiów - odrzekła radośnie sąsiadka. - Przez dwa lata studiowałam administrację na Uniwersytecie Śląskim. Tam się z Magdą poznałyśmy. Ona zaczęła te studia, bo nie dostała się na kierunek, który sobie wymarzyła, ale po roku udało jej się zdać egzamin i przeniosła się. To jednak wystarczyło, że się polubiłyśmy. Zwłaszcza że ja zaraz wyszłam za mąż i zamieszkałam niedaleko...
O tam - pokazała starą willę obrośniętą bluszczem.
„Ciekawe, kim jest twój mąż, sprytna sroczko. I ile ma lat?”, przemknęło przez myśl podinspektorowi.
- Co w takim razie studiuje Magda Schmidt? - zapytał.
- Studiowała. Prawo. W styczniu tego roku otrzymała tytuł magistra. Obroniła się z najwyższą oceną.
- Już skończyła? - upewnił się Szerszeń.
- Była jedną z najzdolniejszych studentek. Skończyła ekspresowo, choć zaczęła z opóźnieniem. I nie używa nazwiska ojczyma, tylko własnego - Wiśniewska. Większość ludzi nie ma pojęcia, że jest córką tego Schmidta i odziedziczyła po nim fortunę.
- To dlatego skończyła wcześniej studia? Żeby móc pracować u ojca?
- Chyba tak. Jest bardzo ambitna.
- Dziękuję. Bardzo mi pani pomogła.
Szerszeń szybko wsiadł do auta i ruszył w kierunku Sosnowca. Myślał teraz tylko o tym, by jak najsprytniej ominąć korki. Chciał jak najszybciej znaleźć się na ulicy Roździeńskiego, gdzie mieściła się siedziba przedsiębiorstwa śmieciowego barona i zobaczyć nową panią prezes na włościach.
Dziewczyna w recepcji Koenig-Schmidt Sauberung&Re- cycling sp. z.o.o. była ubrana w przepisowy granatowy kostium, na głowie miała dziwną czapeczkę, jak stewardesa, i wzorowo wykonywała swoją pracę. Kiedy tylko Szerszeń pojawił się przed pulpitem i okazał swoją legitymację, nie mrugnęła nawet okiem. Wskazała mu miejsce dla oczekujących - wygodne beżowe fotele wokół szklanego stolika na metalowych nóżkach, po czym zaproponowała kawę. Skinął głową i zanim parująca filiżanka stanęła przed nim, recepcjonistka miała już dla niego nowiny.
- Pani prezes ma spotkanie z radą nadzorczą. Prosiła, by poczekał pan kilka minut. Zrobią przerwę i wtedy pana poproszę.
Rozsiadł się wygodnie i trawił wszystkie informacje dotyczące Magdy, które zburzyły jej dotychczasowy wizerunek nieudacznicy i „dużego dziecka”. Rozejrzał się wokół. Firma mieściła się w starym industrialnym budynku, ale w środku zadbano o nowoczesny wystrój. Tak przynajmniej ocenił, rozglądając się po poczekalni. Wnętrze było estetyczne, ale chłodne. Ani jednej rośliny, ściany były idealnie białe, pozbawione ozdób. Tylko na jednej z nich, nad recepcją, umieszczono wielkie, złote litery i logo firmy. Wydawało się, że poza kobietą za pulpitem i Szerszeniem, nie było tu nikogo. Wstał i podszedł do ciężkich, metalowych drzwi wejściowych.
- To jest wejście na halę - poinformowała recepcjonistka. - Niestety, nie można tam wchodzić bez uprzedzenia. Chyba że ma pan nakaz. Chodzi o przepisy sanitarne...
Pokiwał głową i zanotował w myślach jej szybką reakcję. Ponownie usiadł na fotelu i podniósł do ust filiżankę, ale była pusta.
- Jeszcze kawy? A może herbaty, wody? - natychmiast zareagowała dziewczyna. Pokręcił głową. „Chyba że macie gorący żurek”, pomyślał.
Wtedy metalowe drzwi skrzypnęły i do pulpitu recepcjonistki podszedł mężczyzna około trzydziestki. Dość wysoki blondyn, o sympatycznej twarzy, lecz sprytnych, rozbieganych oczkach. Był ubrany w dżinsową kurtkę i t-shirt w kolorowe paski. W ręku miał kluczyki do auta.
- Cześć, Zan - zwrócił się do dziewczyny z szerokim uśmiechem. - I gdzie moja prezesówna. Znów się guzdra?
Recepcjonistka spłoniła się i strategicznie milczała. Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu i dopiero wtedy dostrzegł Szerszenia, który obserwował sytuację.
- Wojtek, będzie trochę spóźnienia. Pan także czeka na Magdę - dodała ciszej.
- Aha - mężczyzna wyglądał na wyraźnie spłoszonego. - Policja? - zadał pytanie szeptem. Szerszeń bardziej się tego domyślił, niż usłyszał. Recepcjonistka skinęła głową i wróciła do swoich zajęć.
- Zawołasz mnie, kiedy pani prezes będzie już gotowa - trzydziestolatek jak oparzony odwrócił się na pięcie, a do ust nerwowo włożył sobie papierosa. Drugą ręką szukał po kieszeniach zapalniczki. Określenie „pani prezes” powiedział z naciskiem. Szerszeń nie był pewien, czy zawierało kpinę, czy to wzmocnienie było przeznaczone tylko dla jego uszu. By przykryć nim brak szacunku, jakim zdradził się, sądząc, że oprócz Zan i niego nie ma w pomieszczeniu żywej duszy. Szerszeń zastanawiał się, kim jest Wojtek i dlaczego pozwala sobie na takie uwagi. Zdawał sobie sprawę, że pracownicy firmy niechętnie przyjęli do wiadomości nowinę, że poważnym przedsiębiorstwem ma zarządzać dwudziestolatka, co gorsza, córka śmieciowego barona, która jeszcze do niedawna była przez wszystkich lekceważona.
Wstał z fotela i podszedł do recepcjonistki.
- Gdzie tutaj można zapalić? - odezwał się najsłodszym głosem, na jaki się potrafił zdobyć.
- Tam jest palarnia. Kierowca prezesa właśnie tam jest. Może pan także zapalić przed wejściem. Są popielniczki - odparła.
Szerszeń wyjął z kieszeni wykałaczkę i włożył ją między zęby. Nie zamierzał wcale palić, lecz przyjrzeć się Wojtkowi. Kiedy otworzył drzwi palarni, miał wrażenie, że mężczyzna zbladł na jego widok.
- Można? - spytał i przybrał pozę dobrotliwego wujka.
- Proszę - Wojtek wskazał miejsce na parapecie i zaciągnął się papierosem.
- Pan jest znajomym pani Magdy? - zapytał, uśmiechając się, choć papierosowy dym powodował mdłości.
Kierowca wpatrywał się w niego chwilę, po czym odparł zmieszany: - Raczej nie. Choć teraz spędzam z nią dużo czasu. Odkąd została szefową...
- I jak się panu tutaj pracuje?
- Bardzo dobrze. Porządna firma. Płacą na czas, całkiem nieźle. Jak dla mnie, bomba - odparł wesołkowato. Widząc stoicki spokój na twarzy policjanta, dodał: - Wcześniej pracowałem w pogotowiu. Sam pan rozumie: praca na zmiany, w stresie, do tego nisko płatna. Tutaj dla mnie jest raj.
Teraz Szerszeń zareagował tak, jak mężczyzna się spodziewał. Po chwili jednak uśmiech zamarł na twarzy policjanta. Wojtek się zaniepokoił.
- A znał pan też Johanna Schmidta? - padło pytanie.
- Oczywiście. To on mnie zatrudnił.
- Jakim był szefem?
- Bardzo dobrym. - Mężczyzna udzielił odpowiedzi, jakby stał przed tablicą w szkole. - Bardzo... - dodał.
- Lepszym niż Magda?
- No, tego nie da się porównywać. Ja tylko prowadzę auto...
- Ale słucha pan także, co się dzieje. Może pan nie mówi, ale wiele wie...
- O nie, nauczyłem się, że im mniej wiem, tym lepiej dla mnie - odparł błyskawicznie.
Szerszeń zamilkł i wpatrywał się w niego w skupieniu, po czym wskazał na papierosa.
- Chyba pet się panu tli.
Mężczyzna aż podskoczył. Szybko zgasił nadwęglony filtr w popielniczce.
- Pracował pan 2 maja? - w tym momencie zapytał Szerszeń.
- Byłem już raz przesłuchiwany - odparł Wojtek.
- Spisano z tego protokół.
- Tak?
Mężczyzna zamilkł. Był wyraźnie zdenerwowany. Szerszeń wpatrywał się w niego z uwagą i nie wypowiedział ani słowa.
- Pan Schmidt zwolnił mnie około 14.00 Stwierdził, że sam będzie prowadził auto. - Kierowca odwrócił wzrok. Zaraz też pośpieszył z wyjaśnieniem. - Źle się czułem, a on miał jakieś prywatne sprawy do załatwienia. Chyba nie chciał przyzwoitki.
- Gdzie to było? Jakie prywatne sprawy?
- Nie wiem, ale on chyba miał... kochankę. Tak tylko podejrzewam. Nie wiem nic na pewno... Zaparkowałem na placu Szewczyka. I tam się rozstaliśmy. Pojechałem do znajomej z dawnej roboty.
- Oddał mu pan kluczyki?
- Nie, miał swoje. Ja mam drugi komplet.
Ich rozmowę przerwało pukanie do drzwi.
- Panie podinspektorze, zapraszam. Pani prezes prosi - powiedziała recepcjonistka. Szerszeń miał wrażenie, że Wojtek odetchnął z ulgą. Przy samym wyjściu odwrócił się i zapytał.
- Pana nazwisko?
- Rosiński - odparł kierowca. - Wojciech Rosiński.
- Z przyjemnością ponownie zapoznam się z pańskim zeznaniem.
***
Siedzieli tylko we trójkę: Szerszeń, Meyer i Rudy. Profiler i prokuratorka dwie godziny temu weszli do gabinetu podinspektora. Weronika na jego widok aż się cofnęła. Podinspektor wyglądał okropnie. Jakby przez jedną dobę postarzał się o kilka lat. Pod oczami miał worki, białka oczu były zaczerwienione, a cera ziemista. Prokuratorka i profiler zrelacjonowali przebieg przesłuchania Poloczka, a Szerszeń poinformował o nocnej wyprawie po Poniatowską i dzisiejszej wizycie u córki Schmidta. Meyer w milczeniu przeglądał akta sprawy zabójstwa Troplowitza. Weronika piła kolejną kawę i zapalała kolejnego papierosa. Zastanawiali się, jak powiązać oba zabójstwa dokonane w Kaiserhofie przy Stawowej, by śledztwo mogło ruszyć do przodu. Wokół nich leżało pełno kartek, na których zapisywali krótkie charakterystyki osób występujących w każdej ze spraw. Oprócz tego pełno było luźnych fiszek z pytaniami, które rodziły się podczas tej narady. Właściwie wyczerpali wszystkie hipotezy śledcze. Wciąż nie mogli wyjść z impasu. Od jakiegoś czasu w gabinecie Szerszenia panowała cisza.
- Z zeznań Poloczka wynika, że napad na Troplowitza planowali aż cztery miesiące. Musieli go obserwować - po raz kolejny zaczął ten sam wątek podinspektor.
- Już to przerabialiśmy. Naprawdę nie mam siły. Chcę iść do domu - stęknęła Werka i oparła głowę na dłoni.
Szerszeń spojrzał na nią z wyrzutem. „Jakby pójście do domu cokolwiek zmieniało”, pomyślał. A na głos dodał:
- To idź. Kto cię tutaj trzyma? Jesteś prokuratorem. I tak zrobiłaś aż nadto.
Zadziałało natychmiast. Prokuratorka nadęła się i natychmiast skupiła na tym, co mówił:
- Żaden z nich nie mieszkał w tej okolicy. Doskonale jednak znali jego zwyczaje, wiedzieli, że w sylwestra będzie w domu - do tego nie wystarczy zwykła obserwacja, choćby trwała miesiącami. Musieli mieć wtykę. Poloczek i Król, czyli jak zakładamy nasz Schmidt, musieli mieć kogoś, kto dał im cynk i ułatwił wejście. Trzeba tego kogoś znaleźć.
- Według Poloczka wszystko ogarniał Królikowski - Meyer podjął wątek rzucony przez Szerszenia. - Ponoć miał kogoś, kto dostarczał mu informacji. Poloczek dokładnie nie wie, kto to ani jak Król zbierał dane. Wiedział tylko, że wchodzą na legendę.
- Może trzeba odszukać świadków, którzy przewijali się w sprawie? Może Poloczek albo Królikowski mieli jakieś kobiety? Trzeba by do nich dotrzeć - zasugerowała nieśmiało Werka.
- Chyba żeś z byka spadła. A po co? - żachnął się Szerszeń.
- Faceci zwierzają się swoim kobietom... - ucięła.
- Ty myślisz, że ja nie mam co robić? Czy zdajesz sobie sprawę, co proponujesz? Weryfikację wersji wydarzeń jakichś panienek z Rudy? To już wolę pijaków i lamusów maglować. A zresztą to o kant dupy potłuc. Wszyscy się wyprowadzili, choćby do najgorszych bloków. Minęło 17 lat! Nie zamierzam ich szukać po domach opieki, a tym bardziej po noclegowniach dla bezdomnych. Nawet jeśli była taka panna, pary nie puści. Nie ma interesu. Ani słowa nie piśnie - wkurzył się Szerszeń. Był jeszcze bardziej zły niż zwykle, cały czas czuł, jak ból głowy rozsadza mu czaszkę.
- Ale to nie jest taka zła koncepcja... Poza tym zastanawiam się, czy ta dziewczyna, jeśli w ogóle była, faktycznie nie została wtajemniczona - zastanawiał się na głos Meyer.
- Hubert, kiedyś nie było profilerów i inaczej się prowadziło śledztwa. Liczyły się twarde dane, a nie jakieś przypuszczenia. Jakby miała z tym związek, siedziałaby za współudział. Nikogo oprócz Poloczka i Królikowskiego nie brano pod uwagę. Sprawdziłem to. Chcecie, to sami szukajcie igły w stogu siana. Ja, wybaczcie, nie jestem w pionie archeo - obruszył się Szerszeń i nerwowo skubał wąsa.
- Pamiętam, że kiedy ojciec pracował nad tą sprawą, było tam dużo takich niewyjaśnionych wątków.
- To wiemy - mruknął Szerszeń i otarł rękawem białą smugę na wąsach. - Tylko jakich dokładnie?
Werka wzruszyła ramionami. - Nie pamiętam. Skąd mam wiedzieć? Nie sądziłam wtedy, że będę pracować jako prokurator przy trupie Schmidta. Słuchajcie, a może odszukać tę gosposię? Ona była chyba spokrewniona z Troplowitzem?