Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 23 page

Szerszeń kręcił głową na znak dezaprobaty, po czym

zwrócił się do profilera:

- To jakieś bzdury. Przypomnij pani generał, że to ja prowadzę dochodzenie. I żadnej gosposi szukać nie mam czasu!

Meyer siedział zamyślony.

- Nie wiem, mówię tyle, co pamiętam - broniła się pro­kuratorka. - I nie złość się, to nie moja wina, że jesteś zmę­czony. Jak mi w końcu pokażesz akta, to może ją odszukam. Może intuicyjnie... - dodała na wdechu, bojąc się gromią­cego wzroku Szerszenia.

- Chyba oszalałaś, córko Mandaryna - odburknął pod­inspektor.

- Co ci się stało, że tak się na mnie wyżywasz? - jęk­nęła.

- Cicho już. Nie kłóćcie się - próbował załagodzić ich sprzeczkę Meyer. - Proszę, sama zobacz - podał jej akta i poprosił, by Szerszeń w tym czasie jeszcze raz opowiedział, co przydarzyło się lekarce.

- Trzeba było przepłukać jej żołądek, ot co. Nałykała się prochów, które popiła dużą ilością alkoholu. Omal nie ze­szła. Przyjechałem w samą porę. A ten jej mąż... Hebanowa klata, jebany artysta-onanista. Słuchajcie, on mi się coraz mniej podoba. Po tym wszystkim musiałem się napić. Nawet Zośka to zrozumiała.

- Wiem, wiem - wybuchnął śmiechem Meyer, a Rudy mu zawtórowała. Już zrozumieli, dlaczego Szerszeń jest taki wściekły.

- Masz kaca? - upewniła się prokuratorka.

- Moja panno, prawdziwi mężczyźni kaca nie mie­wają - pouczył ją Szerszeń. - Mnie po prostu wódka zaszkodziła. Pewnie była podrabiana - odparł Szerszeń z bladym uśmiechem. I kontynuował: - No, w każdym razie wszystko skończyło się nadzwyczaj dobrze. Lekarz mówi, że Elwira Poniatowska teraz śpi. Była ponoć tro­chę przestraszona. Może i dobrze, zacznie wreszcie ga­dać. Jak żyję, tego się nie spodziewałem... Dwie kryzy­sowe narzeczone na tym samym oddziale... I Elwirka, i Klaudia - koleżanki z jednej paczki. Za kochankiem do grobu... - szydził.

- Kiedy będzie można z nią porozmawiać? - zapytał Meyer.

- Z kim? - westchnął podinspektor.

- Z Poniatowską.

- Jutro rano. Też się tam wybieram - odpowiedział Szerszeń. - A ty gdzie? - zwrócił się do Weroniki zbiera­jącej się do wyjścia.

- To zabieram - wskazała na akta, które miała już pod pachą. - Idę do domu. I tobie też radzę. Wyśpij się. W ta­kim stanie nic nie zdziałasz. Zresztą, jak mogłeś siadać za kółko... - pokręciła głową.



- Z naszej trójki tylko ja mam teraz auto - nie przejął się jej przytykiem Szerszeń.

- O, wypraszam sobie. Ja je mam - odparła i zaraz do­dała: - Obiecałeś. Ale wezmę je jutro.

- Werka - zatrzymał ją Meyer. - Słuchaj, a w spra­wie twojego auta...

Prokuratorka zastygła w oczekiwaniu.

- Robert przejrzał wczoraj taśmy z więziennego moni­toringu. Ma już tych dwóch młodzików, którzy mogli prze­ciąć opony w Diamante. Mówią, że dostali pięć stów za tę robotę. Wiedzieli, że będziemy w pierdlu co najmniej go­dzinę.

- Dziękuję. A powiedzieli, kto im to zlecił? - zapyta­ła twardo.

- Jeszcze nie - odparł Meyer..- Ale chyba masz jakie­goś kapusia w prokuraturze. Oni wiedzieli, że tam jedzie­my. Ja nie mówiłem nikomu.

- Tutaj wszyscy wiedzieli, to nie była tajemnica. No i w pierdlu - zasępił się Szerszeń.

- Jest jeszcze jedna możliwość - zawiesiła głos Rudy i pomyślała o byłym mężu. Krew odpłynęła jej z twarzy.

- Skurwiel - szepnęła. - Daj znać, jakby się czegoś do­wiedzieli. W co wątpię - wyszła bez pożegnania.

Meyer i Szerszeń spojrzeli na siebie.

- Co jest grane? - zapytał profiler.

- Ona ma męża, adwokata. Straszna z niego szuja.

- Co jej zrobił?

- Stary, czego nie zrobił... - Szerszeń machnął ręką.

- Przede wszystkim odebrał dziecko, a nie chce dać roz­wodu. Ona źle to zniosła. Uciekła w pracę. Chyba ją czymś szantażuje. Uwikłał ją w jakąś grubszą sprawę. Werka nie chce zdradzić jaką. Mówi, że to śmierdzi pudłem na kilo­metr i dlatego nie chce tego ruszać. Czeka na coś. Nie wiem, o co chodzi. A co ty się tak wypytujesz? Spędziliście wczo­raj tyle czasu i nie mogłeś się dowiedzieć? Ty, profiler? - pokiwał palcem podinspektor.

- E, tam - Meyer udał, że nie słyszy kpiny w głosie pod­inspektora. I zaraz dodał: - Waldek, musisz mi pomóc.

- Ja tobie? - zdziwił się Szerszeń i syknął, bo jedna drzazga ze zjedzonej prawie w całości wykałaczki utkwi­ła mu w szczelinie między zębami. Kiedy się z tym wresz­cie uporał, dodał z emfazą: - Guła[26]jesteś, ot co! Ja, stary człowiek, mam cię uczyć! Wziąłbyś ją na kawę, zaprosił na tańce. Ja nie wiem, jak to się teraz robi. Ona cała się rumie­ni na twój widok! Ty myślisz, że nie mam oczu? A u Werki widzę to naprawdę pierwszy raz.

Meyer poderwał się z krzesła.

- Co ty, Waldek, mi dupę zawracasz! Jestem żonaty, nie pamiętasz? - oburzył się.

Szerszeń otworzył usta ze zdziwienia.

- Chodziło mi o landrynę Anki - ciągnął już spokoj­niej Meyer. - Spierdolił się ten silniczek. Niby japońska fura, a szajs. Dentysta widać przyoszczędził. Woda mi za­lała tapicerkę... No co ci będę mówił. Wyglądam jak alfons w tym resoraku. Muszę ten dach zamknąć, a sam nie dam rady. We dwóch musimy iść.

- Aaa, taka zamiana - pokiwał głową Szerszeń i chwy­cił karton z kefirem. Wziął porządnego łyka, po czym spoj­rzał tęsknie na karton i zdecydował się zabrać lekarstwo ze sobą. - No to chodźmy, załatwimy sprawę.

Kiedy wyszli z gabinetu i znaleźli się wwindzie, tak że Meyer nie mógł uciec, by nie słuchać, Szerszeń znów zaczął swoje.

- To świetna dziewczyna. Dobre geny, wdała się w ojca. Rudi był honorowy. Ona też taka jest. Sama cię nie zaczepi jak Mariolka i inne. Nie wlezie ci do łóżka, choć pewnie by chciała. Jak będziesz dalej świętoszkiem, to ci uschnie i tyle będziesz miał z życia. Czy ja ci każę się z nią żenić? Ale na­leży ci się coś od życia.

- Swatką zostałeś? - zaśmiał się Meyer.

- Nie swatką, tylko mam gały i się patrzę. Widzę ciebie i widzę ją. Widzę, co jest.

- Daj spokój - machnął ręką profiler.

- To co? Przyjrzysz się jej? Jakiś spacer, kawa? Nic zo­bowiązującego. ..

- Zobaczymy... Ale odpierdol się już ode mnie.

- No, to rozumiem - klasnął w dłonie podinspektor.

- Konia trzeba trzymać za uzdę, a mężczyznę za słowo - odrzekł i wymaszerował z windy zadowolony, bo drzwi wła­śnie się otworzyły.

 

 

Niebo było czyste, więc Pink Nissan Miera nie zajmo­wał honorowego miejsca pod dachem, tylko stał na samym końcu parkingu.

- Śliczna furka. Cukiereczek - skomentował Szerszeń z uśmiechem. - A Claudia Schiffer była do kompletu?

- Tak, i paczka gumy balonowej - odparł Meyer. Otworzył wóz i nacisnął przycisk, który teoretycznie mial otwierać dach. Rozległo się ciche bzyczenie.

- Może zapal silnik - doradził podinspektor. Stał krok od auta z miną brygadzisty i założonymi rękami.

Meyer włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Potem na­cisnął Auto Open Roof. Dach się nie zamykał.

- Lepiej byś pomógł - mruknął.

- A co ja mogę zrobić?

- Tam są jakieś instrukcje - Meyer wskazał Szerszeniowi schowek, a sam wysiadł i podszedł do bagażnika.

- Ale silnik ładnie pracuje - usłyszał stłumiony głos Szerszenia, który wyjął prawie wszystko, co znajdowało się w skrytce.

- Silnik 1,4. Co najwyżej punto wyprzedzę.

- Dentysta kupił Ani samochód na zakupy. To się na­zywa małżonek - zaśmiał się Szerszeń. W ręku miał plik książeczek. - Która to?

- A ja wiem? - Meyer wyciągnął z bagażnika butelkę z jakimś płynem i uparcie szorował brunatne plamy od ke­czupu. One jednak zamiast znikać, rozmazywały się w wiel­kie Salwadory.

- Jeszcze będę musiał jechać na myjnię - jęknął Hubert.

- Draai de ont... ste... king op ON - usłyszał głos pod­inspektora.

- Co? - Meyer podniósł głowę.

- Open alle ramen.

- Waldek, co z tobą?

- Czytam twoją instrukcję - dodał rozpromieniony Szerszeń. - Druk de schakelaar van... de automatische... dak opening Auto Open Roof op de stand open of gesloten... Draai de onsteking schakelaar op de blokeer stand.

- Przestań! Czytaj po polsku!

- To ty nie znasz tego języka? - spoważniał Szerszeń.

- Skąd niby mam znać? - skrzywił się Hubert.

- To chyba eskimoski.

-Ale Hubert - Szerszeń zawiesił głos po czym wybuch­nął gromkim śmiechem. - Tu nie ma innej.

- Jak nie ma! Anka nie zna żadnego prócz ojczystego. Musi być!

Hubert wyskoczył z samochodu i wyrwał z rąk Szerszenia książeczkę. Szybko przerzucał jej kartki.

- Faktycznie - stwierdził zrezygnowany, wpatrując się w kolorowe obrazki i podpisy w tym obcym języku. Z nie­nawiścią rzucił instrukcję na siedzenie auta. Szerszeń znów wziął ją do ręki.

- Spokojnie. Open to wiadomo - nie tracił zapału Waldek. - I wiesz, ten eskimoski jest trochę podobny do niemieckiego... Houd gedurende 10 seconden. To chyba zna­czy, że przez dziesięć sekund...

- Co przez dziesięć sekund? Co mam, kurwa, robić przez dziesięć sekund? - podniósł głos Meyer.

Szerszeń postawił na bagażniku karton z kefirem i pod­szedł do profilera: - Słuchaj, a nie ma jakiegoś innego klu­cza oprócz tego do stacyjki?

Hubert wsiadł do wozu i nie gasząc silnika, obejrzał klu­czyki.

- Jest taki mały, nie wiem do czego - obracał go w rę­kach, a potem próbował go wcisnąć w metalową dziurkę w kokpicie.

- Nie można awaryjnie zamknąć dachu, będąc w środ­ku - zaczął się wymądrzać Szerszeń. - To musi być gdzieś indziej. W jakimś durnym miejscu... Gdzieś, gdzie nigdy byś na to nie wpadł... Może gdzieś tu - wskazał na kuper auta. Meyer wysiadł z wozu, stanął za samochodem i pod zderza­kiem dostrzegł metalową klapkę.

- Tu wyraźnie jest napisane, że trzeba zacząć od bagaż­nika - ucieszył się Szerszeń.

- Dobra, McGyverze. Co dalej?

- Draai de sleutel in de... - literował wciąż podinspek­tor. - Tegenovergestelde richting van de... wijzers van de klok en open de bagage klep.

Meyer spojrzał na zegarek. Tak dużo czasu zmarnowali, a nadal nie było wiadomo, czy uda się zamknąć ten dach.

- Tu chyba chodzi o to, żeby usunąć ciśnienie hydrau­liczne - z powagą oświadczył Szerszeń.

- Co? A skąd niby to wiesz? - Meyer wykrzywił po­gardliwie twarz. - Jaka hydraulika? W dachu? To żeś mi pomógł - machnął ręką zrezygnowany.

- Przytrzymaj jeszcze raz ten przycisk - wskazał pro- filerowi Auto Open Roof. Hubert posłusznie wykonał po­lecenie. Szerszeń usiłował przekręcić kluczyk, ale stawiał opór, wtedy spróbował w odwrotnym kierunku niż wska­zówki zegara. Nagle klapa bagażnika otworzyła się i zaczął wysuwać się z niego dach. Obaj wpatrywali się w mydel- nicę jak urzeczeni. Nie zauważyli, że podczas zamykania dachu pudełko po kefirze z impetem wpadło na tylne sie­dzenie. Szerszeń zdołał tylko zabrać rękę, ratując ją przed zgnieceniem.

- Jak to zrobiłeś? - zapytał Meyer, kiedy landrynkowy kabriolet znów zmienił się w pudrową mydelniczkę.

- Łatwizna - wzruszył ramionami Szerszeń i skrzy­wił się na widok skaleczenia na przegubie. -Ale więcej nie otwieraj tego gówna.

 

***

Po wyjściu z komendy Weronika nie miała ochoty wra­cać do domu. Mieszkanie wydało jej się przeraźliwie puste. Tak jak puste i beznadziejne wydało się jej własne życie. Była w takim nastroju, że widziała tylko swoje porażki. A wal­ka, którą jeszcze za życia ojca wypowiedziała złym ludziom, przypominała jej teraz walkę z wiatrakami. Śmieszną i nie­ważną w obliczu tego, co naprawdę istotne. „A co jest istot­ne?”, zapytała siebie.

Poznanie Meyera uświadomiło jej, że jest okropnie sa­motna. Od dawna żaden mężczyzna nie poruszył tak jej wyobraźni. Postanowiła do prokuratury przejść się spacer­kiem. Wierzyła, że praca, jak zawsze, będzie najlepszym le­karstwem na smutek. By choć na chwilę oderwać się od roz­myślań na temat Meyera, postanowiła zająć się tym, co teraz jest naprawdę ważne. Porównaniem spraw zabójstw Ottona Troplowitza i Johanna Schmidta.

 

 

Do starej sprawy przesłuchano bodaj całą okolicę. Wszyscy sąsiedzi mówili o tym samym: Otton Troplowitz był bardzo ostrożny. Był nieufny wobec znajomych, a do mieszkania nie wpuszczał obcych. Nie utrzymywał bliskiej więzi z rodziną. Miał obsesję, że bracia i kuzyni tylko czy­hają na jego majątek. Właściwie regularnie bywała u niego jedynie Hildegarda Zielosko, gosposia i pomoc dentystycz­na. Jedna z sąsiadek podejrzewała, że Hildę i Ottona przed laty łączyło coś więcej niż relacja pracodawca-gospodyni, lecz nie miała dowodów. Mąż Hildy, Sylwester Zielosko i jej dzie­ci nigdy nie potwierdzili tej wersji. Zresztą Otton był dzi­wakiem, nastawionym na gromadzenie bogactwa. Miał spi­sać testament, w którym przekazał cały swój majątek jednej z żydowskich fundacji charytatywnych. Po jego śmierci ni­gdy jednak nie odnaleziono tego dokumentu, a spadek odzie­dziczyli znienawidzeni przez niego krewni. Weronika, czy­tając stare protokoły, sporządzane odręcznie, w niektórych miejscach podarte i wyblakłe, miała wrażenie, że porusza się po omacku. Nie znalazła niczego, co można by było po­łączyć ze sprawą śmieciowego barona. Kiedy zaczęła czytać notatki służbowe z okresu przed zabójstwem - lakonicz­ne informacje o wezwaniach policji przez Troplowitza, bo wydawało mu się, że ktoś chce go okraść, pomyślała, że ten człowiek cały czas żył w strachu. „Jakie to smutne”, pomy­ślała. „Posiadał fortunę i nie mógł się nią cieszyć, bo wciąż drżał o swoje życie. Właściwie wyczekał taką śmierć”. Z akt wynikało, że nie tylko sąsiedzi, ale cała dzielnica wiedzia­ła o „skarbie” dentysty. Był jednym z lepszych fachowców w Katowicach, a w tamtych czasach taki fach był na wagę złota. Przejrzała jeszcze raz przesłuchania świadków, któ­rzy zeznawali o walizce pełnej waluty, którą Troplowitz no­sił ze sobą. Wszystko, co mówił Szerszeń, się zgadzało: mo­cował ją łańcuchem do ręki, sam skonstruował specjalne za­pięcie. Chwalił się, że prędzej mu odetną rękę, niż wyrwą jego walizeczkę. „Tylko dlaczego tak się z nią afiszował”, za­stanawiała się prokuratorka. Jeszcze raz przeczytała proto­kół medyków sądowych. Zdziwiła się, jakimi prymitywnymi metodami wtedy pracowano. Obrażenia i przyczyna śmier­ci Ottona Troplowitza zostały opisane jednak dość dokład­nie. Weronika stwierdziła, że Poloczek wiedział o chorobie ofiary. O jego astmie i o tym, że zakneblowanie go może do­prowadzić do śmierci. Kiedy jednak wspominała dzisiejsze spotkanie z zabójcą, wątpiła, czy ten człowiek sam przygo­towałby tak precyzyjny planu napadu. Nawet jeśli wybrał ofiarę i czas napadu, musiał mieć kogoś, kto dostarczał mu informacji o Troplowitzu.

„Hilda?”, prokuratorka zamyśliła się: „Nie, raczej nie uwiódł gosposi, była w wieku jego matki. Ale może miała córkę? A może jakaś sąsiadka z kamienicy przy Stawowej miała córkę? To musiała być młoda dziewczyna. Jak ją zna­leźć? Szerszeń miał rację. To szukanie igły w stogu siana. Bez sensu”. Przeglądała kolejno dokumenty, lecz ani w ak­cie oskarżenia, ani nawet w uzasadnieniu wyroku nie zna­lazła wzmianki o gosposi. Prokuratorka nie była pewna, czy Hilda była w ogóle przesłuchiwana.

- Ciekawe - powiedziała na głos. Sprawdziła raz jesz­cze. O Hildegardzie nie było ani słówka. Nie stawała też przed sądem jako świadek.

- Bardzo ciekawe i podejrzane - Weronika przygryzła wargi. - Muszę ją znaleźć. Trzeba koniecznie ją przesłu­chać. Może coś pamięta? Może powie coś o młodej dziewczynie, która siedemnaście lat temu mieszkała na Stawowej, a która miała chłopaka z półświatka... Takie rzeczy sąsie- dzi wiedzą.

Przewertowała kolejny plik zażółconych dokumentów, aż trafiła na notatkę służbową dotyczącą zakładu denty­stycznego Troplowitza. Policjant powoływał się na zezna­nie Hildegardy Zielosko, która zapewniała, że mężczyzna nie miał żadnych długów. Był rzetelny i wykonywał prote­zy na czas. To wszystko. Tylko jedna kartka. I prawie żad­nych danych o gosposi. W nawiasie obok jej nazwiska pro­tokołujący policjant wpisał jednak adres: Ruda Śląska, ulica Feliksa 5. Weronika nie była pewna, czy to adres Hildegardy. „Przecież z Rudy Śląskiej pochodzi Poloczek! Może to ma jakiś związek?”, dedukowała. Obawiała się jednak, że Hilda nie będzie zbyt wiarygodnym świadkiem. Pierwszy dowód do podważenia przez obronę, jest teraz w podeszłym wieku, o ile jeszcze żyje. W takim wieku ludziom miesza się rzeczy­wistość z fantazjami i przypuszczeniami. Nawet jeśli Hilda pomagała zabójcom - świadomie bądź nie. Ale prokuratorka nie miała nic innego. To był jedyny trop i to jej własny, zna­leziony bez pomocy Szerszenia i Meyera. Chciała go pocią­gnąć. Ciekawiło ją zresztą, jak potoczyły się losy gospodyni po śmierci Ottona Troplowit za. Czy nie zauważono u niej na­głego przypływu gotówki? Uruchomiła Internet i w mapach google odszukała Rudę Śląską. Ulicy Feliksa nie było.

- No tak. Znów pudło - powiedziała na głos zrezygno­wana. Wstała, zapaliła papierosa i chodziła w tę i z powro­tem, mówiąc do siebie.

- Minęło tyle lat. Nazwa ulicy mogła być zmieniona! Trzeba to sprawdzić. Ruda Śląska to bardzo rozległa miejsco­wość. Nie ma sensu, bym jechała tam i rozpytywała miesz­kańców. Może spytać kogoś z urzędu miasta? Albo znaleźć kogoś, kto mieszka lub pochodzi z Rudy?

Usiadła z powrotem przy biurku i zaczęła usuwać spa- my ze swojej skrzynki mailowej. Dawno już nie odczytywała poczty, więc w skrzynce znajdowało się bardzo dużo wia­domości. Pomiędzy wiadomościami zawierającymi reklamy samochodów, biur podróży i sposobów na powiększenie swo­jego „dicka”, natrafiła na mail od starego znajomego. List zo­stał wysłany z naszej klasy, portalu, w którym wszyscy są jedną wirtualną rodziną. Wysyłają sobie zdjęcia dzieci, żon, psów, kotów i najnowszych samochodów, a w jego przypad­ku także świeżo odfoliowanej kosiarki, która „ma taką moc, że wycina nawet niesforne krzewy”. Weronika skrzywiła się z niesmakiem. Pamiętała tego chłopaka ze szkoły. Miał na jej punkcie obsesję. Sputnik - przezwisko wzięło się z tego, że kursował całymi godzinami w okolicy jej domu, licząc, że „przypadkiem" ją spotka. Był tak zdeterminowany w za­lotach, że wreszcie zgodziła się pójść z nim na jego stud­niówkę. Brr... wzdrygnęła się na samo wspomnienie. I jed­nocześnie po raz setny podziękowała Bogu, że uratował ją przed związkiem z tym człowiekiem. Ale teraz Sputnik od­nalazł ją i zapraszał do grona swoich znajomych na portalu. W pierwszej chwili chciała kliknąć w link „odrzuć zapro­szenie”, potem jednak przeczytała kilka słów, jakimi zachę­cał ją do nawiązania kontaktu. Używał młodzieżowego ję­zyka: spox, w porzo, dozo, narka, buźka.

„Co za pojeb. Nic się nie zmienił”, pomyślała Weronika.

I nagle doznała olśnienia. Chwyciła leżące na biurku akta, przewertowała je i znalazła adres Hildy. Notatka służbowa była naprawdę lakoniczna. Widać funkcjonariusz śpieszył się lub nie przywiązywał wagi do zeznań tego świadka. „Tak, notatkę sporządzono, kiedy już mieli Poloczka”, upewniła się, sprawdzając daty. Zauważyła, że ulica Feliksa widnia­ła w notatce dwukrotnie. Za każdym razem przy nazwisku gosposi. Nie pomyliła się. Taka ulica istniała. Może funk­cjonariusz miał przykaż z góry, że notatka z rozmowy z go­sposią Troplowitza to jedynie formalność i Hilda nie będzie już potrzebna? Wpisywał więc dane „na szybko”, byle była podkładka, że czynności wykonano. To dlatego użył skrótu. Jak dziś młodzież skraca wyrazy. Wpisał samo imię - Feliks, pomijając nazwisko - Dzierżyński.

„Bingo! Tak mogło być”, dedukowała prokuratorka.

- No to jesteśmy w domu - ucieszyła się. - Wystarczy ustalić, jak dziś nazywa się ta cholerna ulica po zmianach.

Podeszła do okna i wyciągnęła się, by rozprostować kości. Była naprawdę z siebie zadowolona. Zapomniała o niedaw­nych sentymentalnych rozterkach i cieszyła się, że może dzia­łać. Czuła adrenalinę, która znów napędzała ją do życia.

Kiedy jednak usłyszała trzaśnięcie drzwiami, odrucho­wo położyła rękę na kaburze z bronią. Jednym ruchem od­pięła zatrzask, by uwolnić dostęp do pistoletu. Potem zgani­ła się w myślach za zbyt pochopną reakcję. Usprawiedliwiła to zmęczeniem. Przecież jest w firmie, tutaj nie można wejść ot tak, jedynie przez bramkę. Jest portier, który legitymu­je wszystkich z dowodu osobistego. W pracy oprócz niej prawdo-podobnie nie ma już nikogo. Usłyszała stukot pod­kutych butów i znajomy krok. Tknęło ją, serce podeszło do gardła.

- Niki - szepnęła.

Cała spięła się w sobie. Nagle stukot ucichł. Czekała. Bała się i jednocześnie czuła podniecenie. Zapięła mary­narkę, ale rękę wciąż trzymała tak, by mogła szybko wy­ciągnąć broń. Była gotowa na kolejne starcie. Dziś nie da się wziąć na tarczy. Wtedy drzwi się rozchyliły i do poko­ju wbiegł chłopiec w wieku około siedmiu lat z radosnym okrzykiem: - Mama!

Werka poczuła ulgę. Zniknęło całe napięcie. Z trudem opanowała łzy szczęścia. Roześmiała się i w biegu podniosła małego do góry. Wykręcili razem kilka piruetów. Chłopiec wtulał się w nią, a ona nie mogła wydusić ani słowa.

- Mamusia znów wygląda jak śmierć na chorągwi - oświadczył mężczyzna zamiast powitania. Choć zdanie było złośliwe, dziecko z pewnością nie odczytało jego słów jako krytyki czy naigrawania się. Weronika wiedziała, że mąż przygadał jej tylko po to, by wyprowadzić ją z równowagi. Postanowiła być cierpliwa. Znieść wszystko. Nie wiedziała przecież, jak długo potrwa spotkanie z dzieckiem. Czy synek zostanie z nią na jeden, dwa czy trzy dni, a może Niki zabie­rze go za kilka minut. Przytuliła mocniej synka i spojrzała ponad jego ramieniem na męża. Był jak zwykle w nieskazi­telnym czarnym garniturze i pod krawatem. Wyprostowany, dumny, barczysty. Przekonany o swoim uroku osobistym i charyzmie. Włosy miał zaczesane do tyłu i przylizane bry- lantyną. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i zmrużył drapież­nie czarne oczy. Twarz wykrzywił w okrutnym uśmieszku. Zauważyła, że był opalony, jakby wrócił właśnie z wakacji. Choć go szczerze nienawidziła, musiała przyznać, że jest w świetnej formie. Wciąż wyglądał jak model z reklamy.


Date: 2016-01-05; view: 503


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 22 page | Maja – poniedziałek 24 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)