Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 21 page

- Wow! - gwizdnęła Rudy. - Brzmi nieźle.

- Wciąż miała jakieś granty z zagranicy. Była ceniona. Jeździła do Anglii, na zaproszenie uniwersytetu w Keele.

- Gdzie?

- Keele. Meyer pokazywał mi w komputerze. Zresztą kilka razy byli tam razem. I do Szwajcarii non stop wyjeż­dżała, chyba do Lozanny. W Stanach też była. Werka, ja nie rozumiałem połowy rzeczy, o których ona mówiła. Miała łeb jak sklep. Jeśli o mnie chodzi, nie wytrzymałbym z taką babą ani dnia - uśmiechnął się do Weroniki. - Dla mnie liczy się coś innego.

- Wiem, żeby siedziała w domu i gotowała.

- No właśnie!

- E tam, gadasz - żachnęła się Werka. - A twoja Zofijka?

- No widzisz, gdyby nie to pieprzone równouprawnie­nie, nasze małżeństwo byłoby zdecydowanie bardziej uda­ne. Nie musiałbym sam prać swoich skarpet. A mój autorytet wystarczyłby jej, by składać hołdy i nie przerywać, kie­dy mówię, zwłaszcza przy gościach.

Werka wybuchła śmiechem. - A, o to chodzi? Urażona męska duma?

- Gdyby siedziała w domu, wszystko byłoby prostsze, i dla mnie, i dla niej. U Meyera też. Kinga nigdy nie ugoto­wała mu obiadu. Jednej kanapki nawet mu nie zrobiła - pod­inspektor był wyraźnie oburzony. Na żonę Meyera, na wła­sną, na wszystkie żony w tej komendzie i w promieniu tysią­ca kilometrów. A najbardziej na feministki, które - w jego mniemaniu - były wszystkiemu winne. Weronika przeczu­wała, w jakim kierunku zmierza ten monolog.

- Oglądają te seriale, te wszystkie Seksy w mieście, Mody na sukces, Rancza, teleturnieje. I teraz wszystkie chcą nosić spodnie - ciągnął Szerszeń. - A potem mają pretensje, że facet nie ma się jak wykazać. Zamiast robić obiady i sprzą­tać, idą do pracy, żeby udowodnić nam, że strzelają i gonią przestępców szybciej niż faceci. Niedługo będą specjalne lo­dówki do trzymania kosmetyków, pianek na powieki, pa­znokcie, grube uda. Czy te mazidła się czymś w ogóle róż­nią? - Szerszeń już się nie hamował. Popłynął, wsiadł na swojego konika. Weronika wiedziała, że nie obędzie się bez narzekań na gejów, lesbijki i prostytutki.

- Ja sama używam do tego lodówki - świadomie dola­ła oliwy do ognia.

- O nie! Po tobie się nie spodziewałem. A jedzenie?

- Jem na mieście.

- Tak jak wszystkie lesbijki. Jak myślisz, skąd się wzię­ła ta dewiacja? Nie rozumiem, żeby baba z babą... A zresz­tą nawet normalne nie dają facetom się wykazać. Może to dlatego uciekają w gejostwo.



- W co?

- No w pedalstwo. Dziś chyba tylko prostytutki trzyma­ją się zasad. I dziwisz się, że chodzimy na kurwy. W ich to­warzystwie możemy poczuć się jak stuprocentowe samce.

- Pozory. Przecież one są uległe do czasu, aż wyjmiesz portfel. Waldek, ale ty, na kurwy? Nie wierzę...

- Tego nie powiedziałem - Szerszeń uśmiechnął się tajemniczo. - Nie muszę, znam te wszystkie dziewczyny. Wciąż je przesłuchuję. A zresztą... one przynajmniej nie udają... Większość facetów ma takie życie jak ten, co mu żonę porwali.

Prokuratorka zmarszczyła brwi.

- Nie rozumiem...

- Nie znasz? - rozpromienił się Szerszeń. Aż się palił, żeby opowiedzieć Weronice ten dowcip.

- No już, opowiadaj - zachęciła go, czym częściowo odkupiła swoje winy za lodówkę z kosmetykami.

- Więc mężowi zaginęła żona. Kamień w wodę! On sza­leje: wydzwania na policję, pogotowie, szuka po szpitalach, dręczy rodzinę i znajomych. Nic. Po dwóch dniach wpada do domu i słyszy w kuchni hałas. Zagląda i co widzi? Jego żona krząta się, przygotowując mnóstwo kanapek. „Kochanie, od zmysłów odchodzę, co się stało, gdzie byłaś, pół mia­sta cię szuka!” - pyta zatroskany. „Ach, skarbie, nie uwie­rzysz. ..” - odpowiada żona. „Porwało mnie kilku facetów, zawiozło na chatę i przymusiło do seksu: seks w pojedyn­kę, dwójkami, trójkami, orgie... pozycje z przodu, od tyłu, afrodyzjaki, gadżety, mówię ci - koszmar! I tak przez cały tydzień!”. Mąż się dziwi: „Zaraz, zaraz, jaki tydzień? Nie było cię dwa dni?”... „No tak, ale ja wpadłam tylko po te kanapki!”. I takie właśnie są niektóre kobiety. Ma taka do­brego męża, ale orgii się jej zachciewa - skomentował pod­inspektor.

Kiedy Weronika przestała się śmiać, wrócił do tematu żony Meyera. Uśmiech na twarzy prokuratorki zastygł.

- Kiedy ona zaczęła mieć te stany wycofania, traciła kontakt z rzeczywistością, robiła dziwne rzeczy. W pew­nym momencie zaczęło to zagrażać jej życiu. Hubert w kół­ko martwił się, czy ona sobie czegoś nie zrobi. Ponoć mieli powykręcane wszystkie klamki z okien, pochowane noże i takie tam. No, a teraz jest w Bostonie, w klinice.

- I co, wyleczą ją? - zapytała z drżeniem w glosie Weronika.

Szerszeń wzruszył ramionami. - Ona nie chce się le­czyć. Zgodziła się, by badali jej przypadek. To bardzo rzad­ka choroba. Jak by to powiedzieć, poświęciła się dla nauki, jej ciało za życia jest poddawane eksperymentom. Jej mózg właściwie... Leki uśmierzają tylko ból. Ponoć systematycz­nie zwiększają jej dawki.

- To straszne.

Szerszeń pokiwał głową. - Oni się pobrali, kiedy była już chora. Meyer zdecydował się na to, choć wiedział, że ni­gdy nie stworzy z nią normalnego związku. Zaraz po ślubie gwałtownie jej się pogorszyło i zawiózł ją do tego Bostonu. Niedługo minie rok. Rzadko się widują. Jak dla mnie, ten związek to fikcja.

- Jak ona wygląda? - wyszeptała Werka.

- Wysoka, piegowata, czerwone włosy. W życiu takich nie widziałem. Ponoć naturalne.

- Była piękna? - spytała Werka i odważnie podniosła głowę. Szerszeń wpatrywał się w nią chwilę w milczeniu, aż wreszcie odpowiedział:

- Niektórym się podobała. Miała w sobie coś kosmicz­nego. Była magnetyczna.

Prokuratorka nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Zmarszczyła brwi i zastanowiła się, dlaczego ten surowy po­licjant użył takiego epitetu. Magnetyczna, to słowo jeszcze długo pozostało w jej głowie. Wciąż jednak nie mogła sobie wyobrazić żony Meyera. Myślała tylko, że to wszystko, ta historia, taka kobieta - idealnie do niego pasuje. Nie mógł znaleźć sobie nikogo zwyczajnego, bo sam jest wyjątkowy.

W nocy Weronika przypomniała sobie tę rozmowę i roz­trząsała, czy w tym całym melodramacie nie ma przeryso­wań. To wszystko było nieprawdopodobne. Potem płakała.

O niej nikt nigdy nie powiedział nic takiego. Magnetyczna. To słowo mieściło w sobie wszystkie komplementy. Rozpamiętywała swoje nieudane związki. Rozpaczała, dla­czego na jej drodze nie stają tacy mężczyźni jak Meyer. Kiedy w końcu udało jej się zasnąć, zadzwonił Meyer. Martwił się, by nie zaspała. Zerwała się na równe nogi, słysząc w słuchaw­ce jego głos. Na dodatek sprawiał wrażenie wesołego i wy­poczętego. Jakby nie była szósta, lecz co najmniej dziesiąta rano. Zwlokła się z łóżka, z trudem zbierając myśli, czując się pijana z niewyspania, z kacem nikotynowym w ustach. W lusterku zobaczyła swoje zapuchnięte odbicie demasku­jące jej zmęczenie oraz udrękę. Poczuła żal, a potem wście­kłość. Na siebie, na pragnienia, które nie miały szans się spełnić. Nie w obliczu takiej tragedii.

 

 

Teraz rozpamiętywała noc, walcząc uparcie z sennością i zawrotami głowy. Dwie kawy, które wlała w siebie, nie zdały się na nic. Przed oczami wirowały jej mroczki, a gło­wa pulsowała. Trzymała się prosto tylko z jednego powo­du - obok był Meyer. Jego obecność działała na nią mobi­lizująco. Do tego stopnia, że nie zwracała uwagi nawet na błoto, po którym zmuszeni byli stąpać. Nagle zatrzymała się i gwałtownie odwróciła, tak że nieoczekiwanie na nią wpadł. Chwycił ją w talii, by nie straciła równowagi i nie wpadła w tę breję pod nogami. Spojrzała na niego bardziej zaskoczona niż zaniepokojona. Zatrzymał jej wzrok i szel­mowsko się uśmiechnął. Dostrzegł, że na moment uroczo rozchyliła usta. Przez chwilę wyglądała jak przestraszona dziewczynka, a nie zarozumiała służbistka, którą próbo­wała jeszcze przedwczoraj odgrywać. „Urocza”, pomyślał. „I farbowana”. Przypomniał sobie, jak kilka lat temu jeden z jego kolegów - policjant z Nowego Jorku, który przyje­chał na konferencję do Katowic - zadał mu pytanie: Czy w Polsce wszystkie kobiety mają blond włosy? Była to nad­zwyczaj trafna uwaga. Jak teraz spostrzegł, włosy Weroniki też nie są naturalne. Swoją drogą, ciekawe, czy takie jesz­cze się gdzieś zdarzają. Jednak odkrycie naprawdę mikro­skopijnych miedzianych odrostów tuż przy skórze sprawiło, że wydała mu się bardziej ludzka. Uśmiechnął się na samą myśl, że Weronika jest tak naprawdę rudzielcem, a on prze­cież uwielbiał kobiety o czerwonych włosach. „Tylko dlacze­go się ich wstydzi”, zastanawiał się.

- Przepraszam - szepnęła. Spojrzał na nią raz jesz­cze. Wiosenne słońce wyeksponowało na jej twarzy piegi. Makijaż nie był w stanie ich ukryć. Ogarnęła go błogość. Nieśmiały uśmiech błąkał mu się w kąciku ust, bo zrozu­miał coś jeszcze. W jej oczach przez moment dostrzegł głę­boki smutek, jakieś wołanie o pomoc. Chwilę później gwał­townie odwróciła wzrok i zacisnęła usta. „Czy to właśnie tę tajemnicę próbowała ukryć, udając nieprzyjemną? Z czego ten smutek się brał?”, zastanawiał się. Wyzwolił ją z uści­sku. Natychmiast odsunęła się na bezpieczną odległość. Odchrząknęła i wskazała palcem zakończonym krótko ob­ciętym paznokciem bez lakieru. - To tutaj. Jesteśmy.

 

 

Na wielkiej tablicy ie zdjęciem projektu architektonicz­nego widniała nazwa firmy budowlanej i adres, który dopie­ro miał się pojawić w spisie administracyjnym.

Rozmiękczona ścieżka, którą przeszli, doprowadziła ich do wielkiego dołu, w którym uwijało się kilku robotni­ków. Każde auto osobowe natychmiast by się tu zakopało. Powstawało tu osiedle dla średniej klasy zamożności. Na ra­zie jednak nie przypominało w niczym billboardu przy szo­sie. Kręcili się tu tylko mężczyźni umorusani w białym ce­mencie, którzy dopiero stawiali fundamenty.

- Pan Tyszka? - krzyknął do nich Meyer, ale żaden nie zareagował. Za to jak na zawołanie przyspieszyli pracę.

- Tyszka, to pan? - wskazał jednego z nich na chybił trafił. Wskazany wąsacz pokręcił głową i spojrzał na ścianę lasu. W jej głębi stał idealnie wpisujący się w leśną atmosferę drewniany domek. On także nie przypominał projektu, który widzieli na reklamie przy głównym trakcie. W pobli­żu domku nie zauważyli jednak nikogo.

- Poczekaj tu - powiedział Meyer do Weroniki, a ta z ulgą usiadła na palecie materiałów budowlanych. Ściągnęła jeden z butów i uważnie oglądała zniszczone obcasy. Hubert obszedł budynek dookoła, ale nie było w nim żywej duszy. Już miał wrócić do robotników stawiających fundamenty no­woczesnego osiedla, kiedy usłyszał głos. Podniósł głowę i do­strzegł postać mężczyzny. Wystarczył jeden rzut oka i na­tychmiast domyślił się, że to właśnie jego szukają. Tyszka wyraźnie odróżniał się od pozostałych robotników.

- Krystian Tyszka? - krzyknął profiler, by się upew­nić.

Brodaty mężczyzna skinął głową.

- Policja, proszę zejść na dół. Mam pilną sprawę.

Mężczyzna kiwnął ręką, jakby dawał do zrozumienia, że słyszał rozkaz, ale potrzebuje chwili. By przyśpieszyć swoją pracę, uderzył kilkakrotnie ręką w belkę dachu, którą wła­śnie mocował. Meyer nie mógł w to uwierzyć. Ten człowiek do wbijania gwoździ używa własnej ręki, nie młotka. Profiler stał oniemiały. Zastanawiał się, co kryje przeszłość pastora i za co ten gladiator został przed laty skazany.

Po chwili Tyszka stał naprzeciwko niego. Meyer był wyso­kim mężczyzną. Rzadko zdarzało mu się, by ktoś patrzył na niego z góry. Tymczasem Tyszka przewyższał go nie o głowę, ale o co najmniej dwie. Hubert poczuł się dziwnie. Pomyślał, że stąd kompleksy niskich ludzi. Całe życie muszą podnosić głowę, by z kimś porozmawiać. Może dlatego są tak ambit­ni. Muszą całe życie udowadniać każdej napotkanej osobie, że należy traktować ich z szacunkiem. Tyszka z pewnością nigdy nie miał tego problemu. Przeciwnie, prawdopodobnie niezwykle rzadko zdarzało się, by spotykał kogoś o podob­nym wzroście. Był po prostu olbrzymem. Na dodatek wyróż­niał go nie tylko wzrost i plecy w rozmiarze XXL, lecz także bujne, kędzierzawe owłosienie. Tłuste, czarne loki wiły się jak spirale wokół jego ogorzałej twarzy. Do tego nosił długą brodę niczym Chrystus. Kontrast stanowiły jego niezwykle jasne, świetliste oczy nawiedzonego człowieka.

- Słucham pana - zagrzmiał basem kosmaty ol­brzym.

- Jestem psychologiem policyjnym. Nadkomisarz Hubert Meyer - wyciągnął rękę i nie czekając na odpowiedź, kon­tynuował. - Mamy mało czasu. Przyjechałem, przyjechali­śmy, tam jest pani prokurator - wskazał na Weronikę, któ­ra wpatrywała się w nich w niemym oczekiwaniu. - Krótko mówiąc, chodzi o Alojza Poloczka.

Olbrzym naprężył się, przez co wydawał się jeszcze więk­szy.

- Coś się stało?

- Musimy z nim porozmawiać. Doszło do zabójstwa. Jego zeznanie mogłoby nam pomóc znaleźć mordercę.

- Czy Alojz ma coś z tym wspólnego? - wyglądało na to, że pastor naprawdę się zaniepokoił.

- Nie wiem. Ale musimy z nim porozmawiać o sprawie, za którą został skazany, a on mówi, że Bóg...

- Teraz chce być dobrym człowiekiem - dokończył za Meyera olbrzym.

- Tylko że my potrzebujemy jego wiedzy, a jego religij­na amnezja nie pozwala mu zeznawać.

- Jaka moja w tym rola?

- Tylko pan może go do tego przekonać.

- To niemożliwe - wzruszył ramionami Tyszka.

Meyer nie potrafił podać żadnego innego argumentu.

Czuł, że olbrzym jest niechętny i nie zamierza im pomagać. Spojrzał na Weronikę, która zorientowała się, że pojawił się problem, i szybko ruszyła w ich kierunku.

- Czy Poloczek należy do waszego kościoła? - spyta­ła, z trudem łapiąc oddech. Pastor zerknął na nią i odparł trochę zniesmaczony:

- „Spichlerz” to nie kościół, lecz zbór. Nasze zgromadze­nie... Nie, Alojz nie należy do nas. Nie musi. Wystarczy, że zmienił swoje życie... Nie to, że nie chcę wam pomóc, tylko teraz pracuję, a potem mam spotkania z wiernymi, przygo­towujemy kwestę i jeszcze nabożeństwo wieczorne... Może jutro rano?

- To wszystko wiemy. Pana żona nam wyjaśniła - we­szła mu w słowo Rudy. - Widzi pan... Nie znam się na Piśmie Świętym, nie podam żadnego cytatu z Biblii, ale u nas Pan Bóg radził pomagać bliźnim. A jeśli chodzi o tę sprawę, to dokonano brutalnej zbrodni. Musimy znaleźć zabójców. To nie jest kwestia wyboru. Oni muszą ponieść karę - mó­wiła szybko, nie dając Tyszce czasu do namysłu i nie czeka­jąc, aż pastor wejdzie w dyskusję na temat wiary.

Meyer widział, że obrała dobrą strategię. Tyszka najpierw chciał zaprotestować, ale kiedy go zagadała, zrezygnował z tego planu. Słuchał jej z wyrozumiałością, jak ksiądz słu­cha spowiadającej się grzesznicy. Wtedy Werka wyciągnę­ła najcięższe działa - swoją kobiecość i dodała błagalnym tonem: - Panie Krystianie, w panu nasza jedyna nadzieja. Tylko pan może przekonać Poloczka. On w pana wierzy.

Twarz pastora pozostała nieruchoma. Nie drgnął w niej żaden mięsień. W końcu, jakby był zmęczony słuchaniem, westchnął ciężko i wytarł wielkie ręce o roboczy kombine­zon na szelkach. Podkoszulek, który miał na sobie, był mo­kry od potu.

- On wierzy w Boga, nie we mnie - odrzekł wreszcie. Widać jednak było, że Weronika strzeliła celnie.

- Proszę z nami jechać - poprosiła. Wtedy uświadomi­ła sobie absurdalność tej prośby. Spojrzała na Meyera, szu­kając u niego ratunku. Zrozumiał ją bez słowa, zmarszczył brew i zaczął rozglądać się wokół rozpaczliwie. Nie mieli auta. Zanim na piechotę wydostaną się z tej głuszy, miną kolej­ne dwie godziny. Nie daj Boże pastor zapragnie się przebie­rać. .. Czas ich gonił. Olbrzym zaś nie odpowiadał. Nie mówił „tak”, ale też nie powiedział definitywnie „nie” Myślał i my­ślał. Widać w jego wielkiej głowie ten proces zachodził dłu­żej. Może rozważał wszystkie za i przeciw, może zastanawiał się, jak im odmówić. Wtedy zadzwoniła komórka Weroniki. Prokuratorka odebrała i słuchała dłuższą chwilę. Po drugiej stronie aparatu ktoś bardzo długo mówił podniesionym gło­sem. Twarzy Rudy odzwierciedlała jej emocje. To wznosiła oczy ku niebu, to zaciskała usta, wydymała wargi, pociera­ła czoło ręką, kopała w kamień leżący na ziemi, aż wreszcie odezwała się stłumionym stanowczym głosem:

- Nie mogę rozmawiać. Jestem w pracy.

Ktoś dalej perorował, a ona słuchała. Meyer wpatrywał się w nią i czuł, że stało się coś nieprzyjemnego. Był pewien, że gdyby to była błahostka, nie odebrałaby telefonu w ta­kiej sytuacji. Nie wiedział jednak, czego dotyczył problem: pracy czy jej życia prywatnego. Obstawiał raczej to drugie. Nie należał do wścibskich osób, lecz teraz w napięciu ocze­kiwał, aż Weronika zakończy rozmowę z kimś, kto miał dla niej bardzo złe wieści. W pewnym momencie zaczęła odda­lać się od nich na bezpieczną odległość. Obaj milczeli i wpa­trywali się w jej postać. Doskonale usłyszeli groźbę wypo­wiadaną świszczącym szeptem.

- Jeśli jeszcze raz w środku nocy przyjedziesz pod mój dom i będziesz mnie zadręczał, odstrzelę ci łeb, obiecuję. Wszyscy będą wiedzieli, że zrobiłam to w obronie koniecz­nej. Mam gdzieś twoje znajomości! Zatrudnię twojego naj­lepszego kumpla i wiem, że mi nie odmówi opieki prawnej. Po tym, co zrobiłeś, nienawidzi cię bardziej niż ja. Mam na­dzieję, że się rozumiemy.

Po usłyszeniu tej kwestii osoba po drugiej stronie rozłą­czyła się.

 

***

- Jaki jest jej stan? - zapytał lekarza Waldemar Szerszeń i zamarł w oczekiwaniu. W słuchawce zapanowała cisza.

Wykorzystał tę chwilę, by chwycić karton z kefirem, który na jego biurku zajmował dzisiejszego ranka honorowe miejsce. Po wczorajszych wydarzeniach nie wytrzymał i upił się tak, że dzisiaj miał koszmarnego kaca. Ledwie zwlókł się z łóżka.

- Zważywszy na to, ile substancji psychoaktywnych za­żyła, jest bardzo dobrze - odrzekł lekarz.

- Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo? - upewnił się podinspektor, walcząc z okropnym bólem głowy, który rozsadzał mu czaszkę.

- Stan jest stabilny i zakładamy, że się poprawi.

„Mam nadzieję, że mój też”, pomyślał.

- Ale wciąż jeszcze nie odzyskała przytomności? - spytał.

- Będziemy ją obserwować - obiecał lekarz.

- Proszę mnie informować - oświadczył Szerszeń i deli­katnie odłożył słuchawkę. Dziś każdy dźwięk głośniejszy od szeptu zadawał mu ból. Chwycił się za głowę i pomyślał, że to ironia losu. Obie kobiety Schmidta leżą teraz na jednym oddziale. Obie nieprzytomne. Na dodatek nie wiedział, jak do tego doszło. Kiedy zapytał lekarza o przyczynę zapaści Poniatowskiej, usłyszał jedno słowo: Clonazepam. Szerszeń nie musiał prosić lekarza o wyjaśnienia. Doskonale znał tę na­zwę. To popularny i niezbyt drogi medykament do kupienia na receptę w każdej aptece. Głównie bywa stosowany u cho­rych na padaczkę. Ma też działanie przeciwlękowe i usypiają­ce. Narkomani często wspomagają się „pestkami klonu[24]” na głodzie. Jedna, dwie tabletki nie mogą spowodować u zdro­wej osoby żadnego uszczerbku prócz uczucia senności. Ale nie całe opakowanie! Lekarz powiedział Szerszeniowi, że prawdopodobnie tyle kobieta musiała połknąć, żeby mieć we krwi tak dużą zawartość benzodiazepin[25]! Podinspektor rozumiał już, dlaczego, dzwoniąc do niego, mówiła tak beł­kotliwie. Sugerowała mu wyraźnie, że boi się o swoje ży­cie. Nie wzięła więc sama tych tabletek. A kto był w tym mieszkaniu oprócz niej? Tylko Michał Douglas, jej mąż. Czy to on jej podał śmiercionośną miksturę? Skąd wiedział, że Clonazepam w dużych ilościach i po zmieszaniu z alkoho­lem może upośledzać zdolności psychofizyczne, usypiać, a nawet powodować utratę przytomności? Poniatowska bowiem oprócz tej pochodnej benzodiazepiny zażywała też inne środki psychotropowe zapisane jej przez lekarkę. Prawdopodobnie ta mieszanka leków i alkoholu spowodo­wały jej stan. Miała duże szczęście, że Szerszeń wczoraj wieczorem dotarł na czas. Elwira mogła już nigdy się nie obudzić. Bo jej mąż po wyjściu z przesłuchania miał inne priorytety niż rozmowy z żoną. Na wspomnienie Douglasa onanizującego się w łazience, Szerszeń poczuł obrzydzenie, choć naprawdę niewiele było rzeczy, które mogły wzbudzić w nim to uczucie.

Teraz jednak uświadomił sobie coś zdecydowanie gorsze­go. Sprawa śmieciowego barona zaczęła go przerastać. Czuł jak nitki tego śledztwa rwą się i wymykają z jego rąk. Nie panował nad pojawiającymi się wciąż nowymi wątkami tej sprawy. Sam zaś miał wrażenie, że stoi w martwym punk­cie, szuka po omacku i wciąż błądzi. Czuł, że opuszczają go siły. NoWe informacje powiązane ze śmiercią Schmidta wy­skakiwały jak króliki z kapelusza iluzjonisty. Szerszeń nie cierpiał takich niespodzianek. „Muszę się wziąć w garść. Działać!”, postanowił. Na wczoraj zaplanował na przykład przesłuchanie córki Schmidta, lecz z powodu wieczornej re­animacji Elwiry Poniatowskiej spędził pół nocy w szpitalu, a drugie pół na piciu do lustra. Czynności związane z Magdą Wiśniewską wciąż na niego czekały.

Dopiero dziś rano dostał też wiadomości od Meyera i Rudy, którzy musieli zostać w Raciborzu. Kiedy dyżurny przekazał mu, co stało się z autem Weroniki, zaniepokoił się.

„Kapuś” to była jego pierwsza myśl. Natychmiast wykręcił numer Meyera. Hubert na szczęście odebrał po pierwszym sygnale. Niestety, Szerszeń prawie go nie słyszał. W tle roz­legał się okropny huk, jakby prokuratorka i profiler stali przy taśmie produkcyjnej na terenie jakiejś fabryki. Szerszeń le­dwie to wytrzymywał.

- Jedziemy do więzienia. Poloczek ma fobię religijną. Nie chciał zeznawać, liczymy, że pastor jego kościoła go przeko­na. Właśnie tam jedziemy - Meyer przekrzykując hałas, próbował naświetlić sytuację, w jakiej się znaleźli.

- Prawie nie słyszę. Powodzenia - odparł Szerszeń i z ulgą się rozłączył. Zdecydował, że o przygodzie z Ponia­towską opowie im po powrocie. Kiedy wychodził z gabine­tu, pierwszy raz od długiego czasu pożałował, że nie ma ko­mórki. Nie mógł przecież wciąż siedzieć za biurkiem. Musiał pojechać do mieszkania Schmidta - przesłuchać jego pa­sierbicę. „Ile rzeczy wiedziałbyś wcześniej, gdybyś miał prze­nośny telefon?”, jakiś diabełek w głowie ewidentnie z niego kpił. Szerszeń nie byłby jednak sobą, gdyby zaraz nie odgo- nił tej niesfornej myśli i ponownie nie utwierdził się w prze­konaniu, że z tak błahego powodu nie będzie przecież zmie­niał swoich zasad. Przy swoim biurku znów posadził Jacka i rozkazał mu zapisywać wszystkie wieści.


Date: 2016-01-05; view: 496


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 20 page | Maja – poniedziałek 22 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)