Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 20 page

Werka zdjęła marynarkę i uwolniła włosy. Rozsiadła się przy stole i zatopiła w myślach. Zdawała się nie dostrzegać, że po chwili do stolika podszedł Meyer:

- Jest tylko kurczak z rożna i frytki - zakomunikował.

Kiwnęła głową. - Wybornie.

- Już zamówiłem - postawił przed nią chłodne piwo, które Werka wypiła duszkiem prawie w jednej trzeciej.

Kiedy odstawiła szklankę i otarła usta brzegiem dłoni, roześmiał się. Zgromiła go wzrokiem.

- Jeśli zapytasz, dlaczego zostałam prokuratorem, udu­szę cię.

- Nie miałem zamiaru. Choć... - zawiesił głos. Nie spuszczał z niej wzroku. Czuła się jak na uwięzi. - Z twoją figurą i urodą widziałbym cię raczej w innej roli.

- Jakiej? - pomiędzy jej brwiami pojawiła się lwia zmarszczka.

- Choćby aktorki.

- Wolne żarty - ucięła.

W dalszym ciągu wpatrywał się w nią, a figlarny uśmiech nie schodził mu z twarzy. Po chwili, już z powagą, dodał:

- Twoje metody pracy nieco odbiegają od polskiej normy.

- Podobnie jak twoje.

- Jeden - jeden.

- Słuchaj, ten Poloczek... On jest świrem czy tylko uda­je? Mam wrażenie, że tracimy czas.

Meyer miał ochotę odpowiedzieć, że przebywanie z nią wcale nie jest stratą czasu, ale ugryzł się w język i od­rzekł: - Jego fobia religijna wydaje się prawdopodobna, choć szkoda, że nie znamy sprawy dokładnie.

- Wiadomo.

- Trzeba będzie wszystko konfrontować. To trudniej­sze.

- Ja pamiętam to zabójstwo Troplowitza - wyrwało się jej nieoczekiwanie, bo nie zamierzała mu się zwierzać. Teraz zganiła się w myślach i z niechęcią spojrzała na pra­wie pustą szklankę, która stała przed nią jak wyrzut sumie­nia. Po chwili jednak postanowiła kontynuować. - Byłam w liceum, kiedy mój ojciec nad nią pracował.

Jego twarz pozostała nieruchoma. Jakby nie wykazywał śladu zainteresowania. Spięła się w sobie.

- Jesteś Ślązaczką?

- Rodowitą katowiczanką, od trzech pokoleń - odpar­ła z dumą.

- Tak? - zaciekawił się Meyer. - To rzadkość. A ja je­stem góralem.

Zaśmiała się. - Wszyscy myślą, że jesteś Ślązakiem.

- Tak, scenarzyści - zawiesił glos. - Widziałaś ten cholerny film?

- Sprawa Niny Frank?

- Ani słowa więcej. Bez komentarza...

- Okay, okay. Słyszałam, że nie lubisz tego filmu - za­śmiała się Weronika. Wyglądała teraz nie jak trzydziestopięciolatka z przedwczesnymi kurzymi łapkami wokół oczu, lecz młoda dziewczyna. Jej śmiech był zaraźliwy, więc po chwili napięte rysy twarzy Meyera też się wygładziły.



- Nie chce mi się tego prostować - machnął ręką.

- A zresztą mój dziadek pochodził ze Śląska. Rozumiem gwarę. Czasami to wygodne.

Zamilkli oboje.

- Mogę cię kiedyś oprowadzić po Katowicach. Dobrze znam historię miasta. Byłam na studiach przewodniczką.

- Chętnie.

- Słuchaj, zabójstwo Troplowitza to była straszna zbrod­nia. Ojciec rozmawiał o niej z macochą szeptem, żebym ja i moje rodzeństwo nie mieli koszmarów. Teraz ten Schmidt... To też nietuzinkowa zbrodnia. Wychodzi na to, że zabój­stwo śmieciowego barona zostało dokonane w tym samym lokalu. Jakie jest według ciebie prawdopodobieństwo przy­padku?

- Ogromne. Nie popadajmy w paranoję.

- To przecież niemożliwe. Czas, miejsce, ofiara, motyw. Poloczek, Królikowski, Schmidt. To jakieś fatum? - wyrzu­ciła jednym tchem Weronika.

- Jedyne, co łączy te dwie sprawy, to postać Schmidta. Jeśli Poloczek nie wsadza nas na minę. Swoją drogą, przyj­rzałbym mu się. I temu pastorowi też. Ale wracając do two­jego pytania - takie rzeczy się zdarzają. Rzadko, ale po­wtarzalność zjawisk, ruch koła historii, siła numerów. Świat według maga.

- Nie rozumiem.

- Innym razem, Werka. Chcesz drugie piwo?

Kiwnęła głową. Meyer wstał od stolika. Marynarkę zawie­sił na oparciu krzesła. Kiedy odchodził, nie mogła się oprzeć, by nie przyjrzeć się jego sylwetce. Smukłej, jakby wyciosanej z ciężkiego materiału, a jednak sprężystej. Szerokie plecy nadawały jego postaci kształt odwróconego trójkąta. Szedł lekko zgarbiony. Bardziej drapieżnik gotowy do skoku - czuj­ny i nieufny niż dumny paw. Pod czarnym polo dostrzegła li­nię łopatek i wtedy pierwszy raz poczuła zmysłowe łaskota­nie w podbrzuszu. Podobał jej się. Dlatego za wszelką cenę starała się nie dać tego po sobie poznać i udawała cyniczną.

Meyer wrócił z piwem, po czym z apetytem zabrał się za kurczaka z frytkami. Połknął go szybko, a następnie wytarł ręce w serwetkę i wskazał na jej talerz. - Nie jesz? - wska­zał na jej niemal nienaruszoną porcję.

Pokręciła głową. Meyer przypatrywał się jej chwilę, nie­świadomy myśli krążących w jej głowie, po czym pochylił twarz w jej kierunku. Nabrała powietrza i odchyliła się na krześle, nie mogąc wytrzymać jego spojrzenia. Tymczasem on tylko zmarszczył brew i niedbale wytarł usta. Każdy gest profilera sprawiał, że czuła się coraz bardziej podekscytowa­na. Chwyciła marynarkę i narzuciła ją na siebie, choć w knaj­pie panował niemiłosierny upał.

- Przeziębiłaś się? - spojrzał na nią z troską, co ją kom­pletnie rozbroiło.

On z kolei myślał racjonalnie: „Nic nie je. Zaraz mi tu zzielenieje i gotowa jeszcze zemdleć.

A wtedy - wiadomo - miałby kłopot. Cholera jasna z tymi babami”, zaklął w myślach. Spojrzał na nią spode łba, jedna z jego brwi podniosła się do góry.

- Słuchaj, nie musisz się odchudzać. Z taką figurą mo­głabyś zjeść i dwie porcje.

Nie mogła w to uwierzyć - ewidentnie komplement! Tylko jak miała go rozumieć? Poczuła się jak klacz ocenia­na na targu przez przyszłego kupca, a jednak połechtało to jej próżność. „Może nie jestem mu tak do końca obojętna?”, pomyślała. Zbyła uwagę milczeniem, a talerz ostentacyjnie odsunęła od siebie. Meyer natychmiast wziął kilka porzu­conych przez nią frytek.

- Kradzione lepiej smakują - uśmiechnął się tak, że gdy­by Werka nie siedziała, z pewnością upadłaby z wrażenia. Po chwili jednak zmroził ją jego chłodny ton głosu, przypo­minający raczej rozkaz niż niewinne pytanie:

- Co wiesz od ojca?

Zesztywniała. Mówił jak generał oczekujący od żołnie­rza nie tylko zadowalających działań na polu walki, ale i la­pidarnego raportu, który wniesie coś nowego do planowa­nej strategii. Poczuła się zaatakowana.

- I czego dowiedziałaś się od ojca? - popędził ją, by udzieliła odpowiedzi.

Znów rozkaz generała, znów dostała po nosie. Teraz po­czuła się jak idiotka. Czuła też żal i złość, przede wszystkim na siebie. Bo on jest fachowcem, oczekuje konkretów, a nie rozmazanych wspomnień. Drugi raz w ciągu krótkiego czasu Meyer wprawił ją w stan kompletnego zagubienia, choć nie udało się to nikomu od lat. Po rozwodzie postanowiła, że już nigdy nie dopuści, by facet ją upokorzył. Bardzo dbała o to, by stawiać granice i także w sytuacjach intymnych kontrolowała swoje emocje. Nie traciła zimnej krwi i nie przestawała ana­lizować. Nie pozwalała sobie na zupełny emocjonalny odlot. Wiedziała, że przyjemność trwa chwilę, za to cierpienie z po­wodu błędnie ulokowanych uczuć uniemożliwi jej normalne funkcjonowanie w pracy i życiu. Nikt nie zranił jej bardziej niż mężczyźni, w których się zakochiwała. Zdecydowała, że naj­skuteczniejsza z tej opresji okaże się ucieczka. Zresztą nie czu­ła się na silach, by teraz rozprawiać o zbrodni na Troplowitzu, a tym bardziej o jej ojcu. Była kompletnie bezwolna, jak ro­ślina w wodzie, poddająca się morskim prądom. Uzbroiła się więc w maskę chłodu. Postanowiła, że będzie zimna jak lód, choć przychodziło jej to z wielkim trudem.

- Niewiele. I drugie niewiele od Waldka. Chciałabym dokładniej przejrzeć akta.

- Tak. Właśnie, Waldek - Hubert był wyraźnie zawie­dziony. - Zadzwonię.

Znów spróbował połączyć się z Szerszeniem, ale ten nie odbierał.

- To do niego niepodobne - stwierdził. Werka wzru­szyła ramionami i zapaliła papierosa, by zająć czymś drżą­ce ręce.

Profiler zadzwonił jeszcze raz do komendy, a potem do domu Szerszenia. Szerszeniowa powiedziała, że mąż wciąż jest w terenie. Miał jednak wrażenie, że się zaniepokoiła. Pod koniec rozmowy dodała nawet, że właściwie od kilku godzin nie wie, co się z nim dzieje. Meyer zasugerował, że prawdo­podobnie Waldek jest na czynnościach. To uspokoiło trochę Zofię. Objaśnił jej więc pokrótce własną sytuację i prosił, by przekazała wszystko mężowi, kiedy pojawi się w domu.

- Niech dzwoni o każdej porze. Jesteśmy tutaj uziemie­ni - dodał.

Bufetowa przyniosła kolejne piwa. Tym razem Wera piła powoli, za wszelką cenę próbując się skoncentrować, ale to jej zupełnie nie wychodziło.

- Nie sądzisz, że Poloczek udaje? - przerwała wresz­cie ciszę.

- Nie wiem. Ale chyba nie.

- Wiesz, gdybym była na jego miejscu... Próbowałam to sobie wyobrazić. Wprawdzie nigdy nie wpadłam w fobię, ale gdybym siedziała za czyjąś zbrodnię, czy zachowałabym się w ten sposób?

- Jaki?

- No, wybaczyłabym wspólnikowi, który wrobił mnie w morderstwo, i nie chciała się odegrać, choćby w taki spo­sób, żeby...

- Opowiedzieć wszystko śledczym? Gadać od rzeczy, byle tylko zamącić?

- Tak.

- To mnie akurat nie dziwi. Facet znalazł ujście dla swoich emocji, uciekając w religię. On już nie ma potrzeby dzielenia się tym. Pamiętaj, to nie on sam, tylko jakiś jego były fumfel nam zakapował. Zrobił Połoczkowi niedźwie­dzią przysługę.

- A może on wykorzystuje Boga, by się zasłonić przed nami?

- Dlatego trzeba przyjrzeć się Kiszce-Tyszce.

Werka roześmiała się.

- Pastor może być groźny?

- Może mieć na niego duży wpływ - Meyer wyprosto­wał plecy i ziewnął. - Nie znamy go, nie wiadomo, za co sie­dział. Nie wiem, jakiej klasy szulerem jest Poloczek, ale nie cierpię znaczonych kart, a taką właśnie talię dostaliśmy.

Jeszcze chwilę porozmawiali i wreszcie zdecydowali się rozejść do swoich pokojów. Kiedy wspinali się schodami na górę, Weronika zawstydziła się swoich myśli przy stole. Miała wrażenie, że się pomyliła. Hubert zachowywał się wobec niej szarmancko, ale jak się zorientowała, taki miał po prostu spo­sób bycia. Był przystojny i nie musiał się zbytnio starać, by wzbudzać zainteresowanie kobiet. Ich pokoje sąsiadowały ze sobą. - Dobranoc - powiedziała, nie patrząc na Huberta, i natychmiast włożyła klucz do zamka. Chciała jak najszyb­ciej znaleźć się w swoim łóżku. Klucz jednak nie pasował do jej zamka. Drzwi do pokoju Meyera stały już otworem. Nie wszedł jednak do środka, widząc, jak Weronika mocuje się z kluczem. Nie zamykając swoich drzwi, podszedł do niej i spróbował go przekręcić. Klucz ani drgnął. Zerknął na nu­mer pokoju i blaszkę przy kółeczku. Ósemka. Wszystko się zgadzało. Pochylił się i spróbował jeszcze raz.

- Recepcjonistka chyba się pomyliła - odwrócił głowę w jej stronę. Jego twarz znalazła się na wysokości jej twarzy. Zastygł w tej pozycji. Weronika poczuła, że zrobiło się jej go­rąco, ale nie odwróciła wzroku. Patrzyli na siebie. Podniósł rękę i odgarnął kosmyk jej włosów z policzków. Dopiero wte­dy przymknęła powieki.

- Pójdę wymienić, nigdzie nie odchodź - odezwał się.

- Ciekawe, gdzie miałabym pójść? - szepnęła.

- Wejdź do mnie - wskazał na drzwi. - Zaraz wra­cam.

 

***

Winda znów nie działała i Michał Douglas musiał iść schodami. Nie znosił tej okolicy. Na osiedlu Tysiąclecia w Katowicach mieszkały tysiące ludzi. Przed trzepaka­mi i ławkami wysiadywała młodzież. Pozostali byli uwię­zieni w swoich kajutach i tępo wpatrywali się w telewizo­ry, zagłuszając w ten sposób potrzebę autentycznego życia. Telewizja zabija osobowość, mawiał. I tylko ze względu na Elwirę i charakter jej pracy zgodził się na postawienie w sa­lonie pudła wielkości wspaniałego akwarium. Tymek spę­dzał przed nim nieraz całe godziny. Elwira jeszcze dłużej. On sam wolał zamknąć się w swoim pokoju z piwkiem i czy­tać. Głównie książki historyczne. Uwielbiał wyobrażać so­bie, jak on poprowadziłby akcję i jakich błędów w konkret­nej bitwie można by było uniknąć. Miał swoich ulubionych dowódców. Na przykład taki Anders. Wieszają na nim psy, a przecież gdyby nie on, finał pod Monte Cassino mógłby być zupełnie inny. Nigdy nie uwierzy tym maluczkim, któ­rzy plują na pomniki jego ulubionego generała. Jedenaste pię­tro nikomu jednak nie przychodzi łatwo. Choć Michał był wysportowany, około siódmej kondygnacji dostał zadysz- ki. W końcu całkiem niedawno spędzał wyjątkowo owoc­nie czas w toalecie klubu „Alien”. Uśmiechnął się na samo wspomnienie tych zdarzeń. Niestety, jego kochanek miał mało czasu. Dziś w nocy wylatywał do Portugalii, do cen­trali banku, w której pracował jako jeden z niższej rangi ma­nager. Choć wykorzystali każdą minutę, Douglas czuł jed­nak niedosyt. Te kilka szybkich numerków tylko pobudzi­ły jego apetyt. Zatrzymał się przy małym okienku z kratą i niewielkim sztucznym kwiatkiem oraz firanką we wzór Horacio, by odpocząć i zaczął rozpamiętywać.

- Jednak jestem sentymentalny - stwierdził półgłosem i powąchał swoje dłonie. Pachniały spermą. W ustach też czuł jeszcze jej smak. Miał nadzieję, że Elwira wypiła pod­suniętą jej miksturę i śpi. Nie miał sił ani ochoty odpowia­dać na jej pytania, którymi prawdopodobnie by go zasypa­ła. Przeciągnął dłonią po swoich włosach, tak jak to lubił ro­bić jego kochanek - na samym czubku zawsze je chwytał i z całej siły unosił do góry, by zadać mu ból. Ta pieszczota była tylko wstępem do ich ostrych gierek. Jeszcze niedaw­no sam nie wiedział, że tak kręci go ostrzejszy seks. Kiedy o tym myślał, poczuł narastające podniecenie. Ruszył do góry, by jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu i zrobić to, na co teraz miał największą ochotę. Twardniejącemu penisowi zaczynało brakować miejsca w spodniach, kiedy wspinał się do góry. Gdy wreszcie dotarł do mieszkania te­ściów, czuł, że eksploduje. Trzęsły mu się ręce, kiedy otwie­rał drzwi. W mieszkaniu panowała ciemność. Odetchnął z ulgą. Wszystko szło po jego myśli. Szybko, nie sprawdza­jąc, gdzie jest żona i czy śpi, wszedł dd łazienki, ściągnął spodnie, stringi i wyjął trochę obolałego, lecz wciąż spraw­nego członka. Rozstawił szeroko nogi, zerknął na niego tro­skliwie i opierając się o lustro zaczął nim coraz szybciej po­ruszać. Napięcie powoli ustępowało przyjemności, a potem rozkoszy zbliżającego się spełnienia. Nie kierowała nim żą­dza, raczej pragnienie ulgi. Choć wszystko trwało nie wię­cej niż cztery minuty, te doznania były bardzo silne. Pod koniec naprawdę stracił kontakt z rzeczywistością i teraz liczyło się jedynie znalezienie ujścia dla tego podniecenia. Był tak skupiony na tym, co robił, że nie zwrócił uwagi na skrzypienie drzwi, nie słyszał kroków na korytarzu ani nie dostrzegł, że ktoś zapalił światło w korytarzu, który nawet w środku dnia sprawiał wrażenie ciemnego. Wreszcie osią­gnął orgazm. Kiedy wodospad spermy wytrysnął z niego, opryskując ubranie i umywalkę, do której bezskutecznie pró­bował trafić, krzyknął jak ranny lew. Potem oparł się o ścia­nę i powoli zaczął się osuwać. Nieśpiesznie otworzył oczy. Przed nim, w strużce światła z otwartych drzwi łazienki, stała postać. W pierwszej chwili przestraszył się. Był prze­konany, że zamknął nie tylko zamek w drzwiach wejścio­wych, ale z pewnością także drzwi od łazienki, w której się onanizował. Minęła chwila, zanim rozpoznał, że stoi przed nim podinspektor Waldemar Szerszeń. Patrzył wprost na Michała, a na twarzy miał pogardę. Na jego rękach leżała Elwira. Była bezwładna i nie dawała znaków życia.

- Zakładaj gacie - rozkazał podinspektor, z trudem ła­piąc oddech. Wejście na 11. piętro dało mu się we znaki.

Michał otworzył usta ze zdziwienia i chciał coś powie­dzieć.

- Ona schodzi-Szerszeń huknął na niego, aż Douglasowi zadźwięczało w uszach. - Nie mamy czasu na wzywanie ka­retki. Odpalaj silnik i podjedź pod samą klatkę.

Posłusznie ruszył po schodach za podinspektorem, któ­ry głośno sapał z wysiłku. Elwira choć była drobną kobietą, mogła być dotkliwym ciężarem dla niemłodego już mężczy­zny z nadwagą, jakim był Szerszeń. Douglas dogonił go, kie­dy gliniarz był już na ósmym piętrze. Kiedy Douglas pró­bował mu pomóc - odebrać ciało żony - funkcjonariusz spojrzał na niego jak na robaka i rzucił:

- Jeśli ona zejdzie, obiecuję, że nie wyjdziesz z pierdla do końca życia. Gwarantuję to - za nią i za śmieciowego króla.

 

 

Maja - czwartek

 

 

Szli po grząskim biocie. W kałużach rozmiękczonej dro­gi przeglądało się poranne słońce. Zapowiadał się kolejny gorący dzień. Orzeźwiający wietrzyk łaskotał zachmurzo­ne oblicza Werki i Huberta. Minęli rząd metalowych bara­ków i prowizoryczne boisko do piłki nożnej. Wiedzieli, że do przejścia pozostał im już niewielki dystans. Kiedy dro­ga zmieniła się w wąską ścieżkę, Hubert puścił Weronikę przodem. Prokuratorka rozgrzana szybkim marszem zdję­ła marynarkę. Szedł kilka kroków za nią i obserwował jej wyprostowaną sylwetkę, długą szyję i biustonosz widoczny pod półprzezroczystą bluzką. Weronika bez wahania zata­piała swoje szpilki w grząskim podłożu, choć ciężko było jej pogodzić się z faktem, że po tej wyprawie buty nada­dzą się już tylko do śmietnika. Po chwili jednak zatrzyma­ła się, przykucnęła i podwinęła przydługie dżinsy, by nie uwalaly się w błocie. Meyer pomyślał, że zrobiła to specjal­nie, by mógł podziwiać jej szczupłe pędny i wyobrażać so­bie jeszcze więcej fragmentów jej ciała. Uśmiechnął się w du­chu, choć powinien być niezadowolony. Sprawa zabójstwa Johanna Schmidta pojawiła się nieoczekiwanie i nie wyglądało na to, by czynności miały się szybko zakończyć, a zale­głości w związku z innymi sprawami rosły z każdym dniem. Teraz jednak nie chciał się tym martwić. Pierwszy raz od tygodni porządnie się wyspał. Nie dręczyły go ani koszma­ry dotyczące niewyjaśnionych spraw, nad którymi praco­wał, ani jego osobiste kłopoty. Wstał rześki i spokojny, za­nim zadzwonił budzik ustawiony na godzinę siódmą. Czuł pozytywną energię. Cieszył się, że jest na świeżym powie­trzu. Zaczął nawet pogwizdywać.

- Ale ci wesoło. Tylko pozazdrościć - mruknęła Rudy.

Nie odezwał się. Co miał jej odpowiedzieć? Ze od daw­na nie czuł się tak wolny? Ze czuje się szczęśliwy? Jakby urwał się z nudnych zajęć i poszedł na wagary. Co by sobie o nim pomyślała?

- Nie jesteś zbyt rozmowny. Czy ty czasem mówisz coś o sobie? - Weronika miała widać odmienny nastrój.

Ona z kolei nie zmrużyła oka. Kręciła się na wielkim ho­telowym łóżku do świtu, paliła jednego papierosa za dru­gim i rozmyślała. O przesłuchaniu zabójcy, które miała na­dzieję wniesie coś do sprawy, własnym ojcu i jego historii, kamienicy przy Stawowej, a przede wszystkim o Meyerze. Szerszeń powiedział jej, że psycholog jest tak oddany pracy, bo nie ma innego wyjścia. Jego pierwsze małżeństwo rozpa­dło się kilka lat temu. Powód? Zdrada. Weronika aż pod­skoczyła, kiedy usłyszała to słowo. Spróbowała się uśmiech­nąć, by Szerszeń nie zorientował się, że Hubert interesuje ją bardziej niż inny kolega z pracy.

- No tak, banał - mruknęła.

- Ale Meyer długo po niej nie rozpaczał - kontynuował opowieść Szerszeń. - Zanim sąd orzekł rozwód, Hubert spo­tkał swoją studencką miłość - Kingę. I zostali już razem. Wydawała mi się trochę szalona, choć muszę przyznać, że miała niezwykły umysł.

- Co robiła? - Werka poczuła się dziwnie, rozmawiając o prywatnych sprawach Meyera. Starała się zachować spokój i nie dać po sobie poznać, co naprawdę czuje. - To znaczy... kim ta kobieta była? Jest właściwie. Przecież ona żyje...

Szerszeń spojrzał na nią przeciągle i już wiedziała, że zo­stała zdemaskowana. Choć nie grzeszył zbytnią empatią, ta­kie niuanse wyczuwał w mig, niczym pies gończy. Był w koń­cu detektywem, mistrzem w przesłuchiwaniu. „Stary wyga doskonale wie, co się ze mną dzieje”, pomyślała z rozpaczą. Odwróciła wzrok, co jednak tylko upewniło podinspekto­ra w podejrzeniach.

- No tak... - zawiesił głos i wsadził do ust wykałaczkę.

- Bo ona, jak by to powiedzieć... Niektórzy mówią, że zwa­riowała, ale to nie to. Nie wiem, jak się nazywa ta jej choro­ba. Coś z neuroprzekaźnikami. Raz ma stany kompletnego bzika, a potem jest normalna.

- Remisje? - zmarszczyła brwi prokuratorka. Poczuła się idiotycznie. Ona myśli o seksie, a Meyer jest w tak tra­gicznej sytuacji. Koszmar. „Jezu, jaką jestem idiotką”, zga­niła się w duchu. Nabrała powietrza i spytała:

- Schizofrenia?

- Nie, no co ty. To bym zapamiętał.

- To co jej dokładnie jest?

- No mówię przecież, że jest w klinice w Bostonie. Tam ją leczą. Jakiś tajemniczy przypadek. A zresztą myślisz, że od Huberta dowiesz się czegoś poza tym, co powie w chwi­li słabości?

- A tych nie ma za wiele - dodała.

- Właśnie - przyznał jej rację Szerszeń. - Ja tam jej nie lubiłem. Dla mnie była trzepnięta, zanim pojawiły się te nawroty. Ale szkoda mi Meyera. Ona jest dla niego waż­na. To taka jedyna miłość w życiu. Niektórzy faceci są sen­tymentalni. A może to takie obsesyjne poczucie odpowie­dzialności? Każdy na jego miejscu dawno położyłby na niej krzyżyk, ale nie on. Opiekował się nią, załatwiał lekarzy. Ze stoickim spokojem znosił jej różne wybryki. Bo począt­kowo go oszukiwała. Zaprzeczała, że jest chora. Nie chciała się leczyć. Mówiła, że wie, co jej jest. To mial być jakiś znak, by dokończyła swoje badania. Wreszcie nie poddała się operacji. Podpisała stosowne oświadczenie...

- Co? - Weronika nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Była skołowana. Na sam dźwięk imienia Kinga było jej nie­dobrze. Nie potrafiła jednak ukryć wzburzenia. - Dlaczego miałaby wiedzieć lepiej od lekarzy, co jej jest?

- Kinga była doktorem czy docentem w Instytucie Psychologii Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zaj­mowała się badaniem mózgu. Specjalizowała się w przekaź­nikach neuronów, czy innych pierdoletów. Chodziło o moż­liwości szybkiego przyswajania informacji i miała jakieś nowatorskie metody. Dla Meyera przeniosła się do nasze­go śląskiego instytutu. Przyjęli ją z otwartymi ramionami. Ponoć jest jedynym naukowcem w Polsce, a i jednym z nie­wielu w Europie, którzy mają takie osiągnięcia. Ale nie py­taj jakie, bo nie wiem.


Date: 2016-01-05; view: 530


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 19 page | Maja – poniedziałek 21 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)