Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 9 page

- Niemka dała mu nowe nazwisko i nową tożsamość?

- Drugi, lepszy życiorys. Ale marna zapłata ją za to spotkała.

Meyer zmarszczył czoło. Nie bardzo rozumiał.

- Jakiś tajemniczy wypadek? - spytał.

- A i owszem - mruknął Szerszeń. - Jednak sierżant Waleska nie wyciągnęła z niej, co się zdarzyło.

- A księgowa nie wie? - spytał Meyer.

- Nie sądzę... - Szerszeń założył nogi na stół. Podniósł do ręki notatkę sporządzoną przez policjantkę. - Borecka wyraziła się: „Wokół pana Schmidta jest wiele tajemnic. Największego pecha miała jednak jego pierwsza żona. Druga małżonka powinna była wyciągnąć z jego przeszłości lekcję, ale tego nie zrobiła”.

- Czyli księgowa wie, co się stało z Ursulą, lecz nie chce powiedzieć? - upewnił się Meyer.

- Nie chce lub nie ma w tym żadnego interesu - pod­kreślił Szerszeń. - Zresztą Baśka mówiła, że ta kobieta to chodzący kalkulator. I Schmidt chyba coś na nią miał. Mówię ci, trzeba się tej babie przyjrzeć. Tylko ostrożnie. Ona jest chytra. Rozmawiając z Waleską, nie mówiła wie­le o sobie ani ich wspólnych relacjach ze Schmidtem. Jakby chciała coś ukryć.

- Coś masz na myśli? - Meyer zawiesił głos.

- Nic konkretnego. Będę wiedział, jak to znajdę, a wła­ściwie, jak ty znajdziesz - spojrzał na Huberta wymownie.

- Bo przecież to ty będziesz z nią rozmawiał. Musisz z niej też wyciągnąć, czy Schmidt miał coś wspólnego ze śmier­cią Ursuli. Mam wrażenie, że maczał w tym palce i księgo­wa wie na ten temat wszystko.

- Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany - żachnął się Meyer. - Schmidt to wprawdzie rasowy skurwiel, ale nie­koniecznie morderca.

- Trzeba to jednak sprawdzić - rozłożył ręce Szerszeń.

- Cholernie tajemnicze to wszystko, dziwaczny życio­rys. Nieprawdopodobna historia... - westchnął profiler.

- No dobra, ale co było dalej?

- Podobno to dzięki niemu firma zaczęła dobrze prospe­rować. Unowocześnił technologię, obniżył koszty, zaczął też działać w Polsce i na innych zagranicznych rynkach. Według danych od księgowej przełom miał miejsce w 1996 roku. To wtedy mała firemka Schmidt Ordnung dostała spory za­strzyk gotówki od jakiegoś szwajcarskiego koncernu i z dnia na dzień urosła do miana korporacji. Schmidt zmienił też na­zwę na Koenig-Schmidt Sauberung&Recycling GmbH. Przez całe lata nie wracał do Polski, jedynie „bywał” w interesach.



- Jako Johann Schmidt?

- Tak. Wtedy też zaczął odwiedzać katowickie burdele. Tutaj mam już jakieś tropy. Dziewczyny z „Alabamy” go pa­miętają. I z „Kaskady”. Kurwy z dworca i te najtańsze siksy z Mariackiej też. Ponoć szybko zyskał miano dupcyngiela. Ruchał wszystko, co nie ucieka. Pamiętasz starą Wojakową?

- Babcię Lodzię?

- Tę samą.

- Ona jeszcze żyje?

- Chłopie, jeszcze pracuje!

- Eee... Ze też znajduje klientów.

- To wyobraź sobie, że Schmidt brał Babcię Lodzię, jak go przycisnęło. I to nie raz.

- Taki baron? Przecież mógł mieć każdą - skrzywił się Meyer. -Ale żeby Lodzię...?

- Lodzia teraz ma z sześć dych. Wygląda jak mumia, nie ma już ani jednego zęba i śmierdzi jej z japy. No, ale z gu­stami się nie dyskutuje... W każdym razie Lodzia dużo nam opowiedziała. Te siksy nie umieją współpracować. Więc od Lodzi wiem, że Schmidt lubił perwersyjnie. Bywał też agre­sywny. I musiał natychmiast, wiesz. Jak miał potrzebę, to musiał to zrobić. Nie było „czekaj”. Tylko rżnięcie już, na­tychmiast. To dlatego było mu wszystko jedno z kim. Tylko facetów nie tykał. Zawsze płacił, często walutą. Dlatego kurwy dobrze go pamiętają. Już wtedy trochę się go bały. Mówiły, że jest chory.

Meyer zgniatał w palcach kolejnego papierosa.

- To ich małżeństwo też było trochę dziwne - rzucił nagle.

Szerszeń zerknął zdziwiony na profilera.

- Czyje?

- No Schmidta i pielęgniarki.

- Co przez to rozumiesz?

Meyer wzruszył ramionami.

- Dlaczego żona tak bogatego faceta wciąż pracuje w szpitalu? Mogła założyć jakąś fundację, galerię sztuki... Szczytny cel, szlachetne działanie...

- Nie wiem - machnął ręką Szerszeń. - A może to była jakaś przykrywka?

- Nie, raczej nie. Ale przyznasz, że to nie pasuje do ukła­danki. Z tego, co mówisz, to oni byli razem od sześciu lat. Kiedy się pobrali?

Szerszeń zaczął grzebać w papierach.

- Nie wiem - odparł zgodnie z prawdą.

- Nieważne. Byli małżeństwem. Ona ma jego nazwisko. Czy gdybyś był żoną takiego faceta, to nie chciałbyś rzucić ciężkiej i mało płatnej pracy?

- Hubert, nie jestem kobietą ani nie zamierzam nią być. Chuj mnie to obchodzi. To teraz nie jest najważniejsze - przerwał mu poirytowany Szerszeń. I dodał: - Wyjaśnij mi raczej, dlaczego ta baba godziła się na takie upokorze­nia i znosiła jego ekscesy? To pierdolenie, picie, szlajanie się po burdelach. Przepuszczanie kasy na kurwy z agencji... Do tego kurwy amatorki w domu, dziwki na telefon, mo­lestowanie kobiet w pracy, zdrady z sekretarkami, a nawet sprzątaczkami. Kiedy wczoraj jechaliśmy do prosektorium, Klaudia Schmidt opowiedziała mi trochę. Dał jej popalić. On nawet zerżnął niepełnosprawną, która segreguje butel­ki typu PET w jego fabryce. Wyobrażasz sobie? A mimo to Klaudia z nim była.

Meyer wykrzywił twarz z obrzydzenia.

- On był naprawdę chory - powiedział. - A dlaczego z nim była? Może chciała go zmienić, uleczyć - po prostu go kochała. Wiesz, jakie są kobiety.

- Ja tam wolę inną wersję - żachnął się Szerszeń. - Jak to ładnie określiła Wera, Klaudia była ze Schmidtem z mi­łości... ale do pieniędzy.

- Nie wiem, czy ktoś wytrzymałby coś takiego dla pie­niędzy.

- Sam ją widziałeś. Na Matkę Teresę mi nie wygląda­ła. Zresztą śmierdziało od niej wódą na kilometr. To zwy­kła blachara, a nie kobieta naukowiec. O, przepraszam. Nie chciałem cię urazić - Szerszeń zawiesił głos. - Masz ja­kieś wieści od Kingi?

Hubert wzruszył ramionami. Milczeli chwilę obaj.

- No i co, że jest głupia - podjął wreszcie wątek profi­ler. - Ale nawet jeśli poślubiła go dla kasy, to nie mogła być bardziej wyrachowana od tej drugiej, pseudokochanki.

- Myślisz o lekarce? - upewnił się Szerszeń.

- A są jeszcze inne na podorędziu?

- To dopiero rura. Zwłoki nie kobieta. Zimna jak lód i ponaciągana - Szerszeń wykrzywił twarz w grymas.

- Ale jedna warta drugiej. Klaudia to pustak, ale nie jest w ciemię bita. Od razu wyczuła koniunkturę. Podstarzała pielęgniarka. Wiedziała, że drugi raz taka okazja jej się nie trafi. Pewnie uznała, że jak ona pomoże jemu, on pomo­że jej. Wyciągnie ją z biedy. Tak mogło być. Ale się przeli­czyła. Schmidt się z nią ożenił, ale kasą nie chciał dzielić. Podobno nawet w knajpie płacili osobno. Niestety, nie mogę tego wszystkiego zweryfikować. Pani Schmidt jest chwilo­wo niedysponowana. Szlag by to trafił.

- A wiemy, skąd pochodził nasz polski Johann?

- Niestety. Najwięcej luk mam właśnie z tego okresu. Z czasów jego młodości, zanim stał się Schmidtem, i cza­su jego pobytu w Niemczech. O tym Borecka wie niewiele. Ale może się dowiemy. Pracuję nad tym. Nie ukrywam, że liczę też na twoje zdolności. Bo jest jeszcze to - Szerszeń wyciągnął z ust wykałaczkę i rzucił na biurko wymiętą ga­zetę. Był to jeden z brukowców. Meyerowi wystarczył rzut oka na zdjęcie i tytuł, by stwierdzić, że dzisiejsze zamiesza­nie w komendzie zawdzięczają publikacji w tabloidzie. Wziął gazetę do ręki i zaczął czytać.

„Kaiserhof zbrodni”, „Ludzie, którzy mieszkają w kamie­nicy przy Stawowej 13, tracą życie w makabrycznych oko­licznościach”. Dalej wypowiadali się eksperci, mieszkańcy okolicznych kamienic i jasnowidz, który zapewniał, że to miejsce jest przeklęte. „Dlaczego lekarka Elwira Poniatowska- -Douglas podstępnie przejęła słynną kamienicę, dawny hotel Kaiserhof przy Stawowej 13, choć miasto planowało przebu­dować go na zabytkowy market? W ten sposób zaprzepaści­ła możliwość utworzenia sześćset miejsc pracy, jak zapew­niał niedoszły inwestor...”.

Meyer czytał opublikowany tekst ze zmarszczonymi brwiami. Większość podanych informacji była tak nie­prawdopodobna, że podejrzewał, iż została wyssana z pal­ca. Zainteresował go jedynie wątek, na który powoływali się w ostatniej części artykułu.

„17 lat temu dokonano tutaj brutalnej zbrodni na znanym stomatologu i techniku dentystycznym Ottonie Troplowitzu. Bogaty Żyd zmarł tragicznie w sylwestrową noc 1990/1991 roku. Padł rekordowy łup. Krewni Troplowitza oszacowa­li zrabowane kosztowności i gotówkę na trzy miliardy sta­rych złotych. Według anonimowych informatorów policyj­nych dokładnie w tej samej części mieszkania zamordowano Johanna Schmidta, zwanego śmieciowym królem”.

Meyer odłożył gazetę na biurko.

- To prawda?

- Z czym? - Szerszeń odparł pytaniem na pytanie.

- Z Gybisem[9].

- Atak, było takie zabójstwo. Pamiętam je. Mężczyzna zmarł, bo był chory na astmę. Zakneblowany i skrępowany udusił się w dawnej służbówce. Żadne fatum, przypadek. Ale to nam bardzo utrudni dochodzenie. Krewni rozkradli jego majątek i powyjeżdżali. Nie ma żadnych tropów.

- Nie wiedziałem, że ta kamienica nazywa się Kaiserhof.

- To jeszcze z czasów pruskich. Mieścił się tam presti­żowy hotel.

- Cesarski Dwór?

- Tak, jedna z najlepszych lokalizacji. Stare dzieje. Pismaki lubią takie opowieści z dreszczykiem. Dziwne, że nie nasmarowali, że w tym domu straszy - zaśmiał się pod­inspektor.

- Czy wierzysz, że to ma jakiś związek z naszą spra­wą? - zapytał Meyer.

Szerszeń dłubał wykałaczką i milczał. Pytanie było więc retoryczne.

- Co teraz planujesz?

- Teraz to ja muszę przesłuchać podejrzanego. Michała Douglasa - tego amoroso, dekoratora czy stylistę. Co to w ogóle za gówniany zawód? Stylista - prychnął Szerszeń.

- Ty pojechałbyś do księgowej. Dobrze by było, gdybyś wy­dobył z niej coś na temat wątku niemieckiego. Gybisem i do­mem z duchami zajmiemy się później. Wera już przy tym grzebie. Jej ojciec prowadził tę sprawę.

- Jej ojciec był prokuratorem? - zainteresował się Meyer.

Podinspektor pokręcił głową.

- Rudi, bo tak go nazywaliśmy, był gliną. Bardzo zresztą dobrym. Nie splamił się politycznie i dlatego miał przesrane. Już nie żyje. Wera niewiele pamięta o sprawie Troplowitza. Była zbyt młoda. Zdawała wtedy maturę, z ojcem miała chy­ba kiepski kontakt... Wczoraj nawet była u mnie, jak wy­szedłeś. Rozmawialiśmy.

- Tak? Coś podobnego... - bąknął Meyer i poczuł, jak zasycha mu w gardle. Na szczęście Szerszeń był zbyt sku­piony na swoim wywodzie, by zauważyć konsternację psy­chologa.

- Sama do mnie zadzwoniła, wiesz? - ciągnął Szerszeń.

- Nawet się zdziwiłem. To ona skojarzyła te dwie spra­wy. Dlatego dzisiejszy brukowiec mnie nie zaskoczył. Mam wrażenie, że ta stara sprawa była dla niej ważna. Ale nie wiem dlaczego. Możesz ją podpytać, jak będziecie jechali do Raciborza.

- No właśnie - przerwał mu Meyer. - Powiesz mi w końcu, po co mam jechać do tego więzienia i o co ta cała chryja, bo przecież nie z powodu brukowca.

Szerszeń spoważniał. - No pewnie, że tak. Ale najpierw przyciśnij księgową. I to teraz. Ona może nam się wymknąć. Nie mam podstaw, by ją aresztować, a tylko ty umiesz po­dejść taką lisicę. Poloczek poczeka. Nigdzie się nie śpieszy.

- Poloczek?

- Zabójca Ottona Troplowitza. Tego dentysty zamordo­wanego 17 lat temu w Kaiserhofie. Wracaj tu jak najszyb­ciej. Jestem do wieczora.

Meyer wyjął notes i zapisał adres Haliny Boreckiej. Wyszedł z gabinetu Szerszenia i skierował się do wind. W ostatniej chwili zmienił zdanie i zbiegł schodami. Był już prawie na dole, kiedy przypomniał sobie, że nie wziął dyktafonu.

- Kurwa mać - przeklął i w wyobraźni usłyszał ko­mentarz Szerszenia, który w takich sytuacjach zawsze ma­wiał: - Kto nie ma w głowie, tego pięty bolą.

Uśmiechnął się do siebie i wspiął się na czwarte pię­tro. Schody w komendzie wybudowano z betonowych płyt z prześwitami. Osoba idąca niżej widziała tego, kto prze­mieszcza się na wyższym piętrze. Nogi tej kobiety rozpoznał bezbłędnie. Doskonały kształt pęcin i świeża brzoskwinio­wa opalenizna. Wysokie obcasy i minispódniczka dodatko­wo je wydłużały. Kiedy kobieta zeszła niżej, poczuł łasko­tanie w przełyku. Naturalne sprężynki blond loków okala­ły już nie tak filigranową twarz, jaką pamiętał z czasów ich romansu. Dostrzegł cienie pod oczami, zauważył, że bruz­dy wokół ust pogłębiły się. Z jej sylwetką wciąż jednak bez wstydu mogła nosić mini i głębokie dekolty. Ucieszył się na widok Marioli. Nie widzieli się chyba dwa lata.

- Zeszczuplałeś - powitała go uwodzicielskim uśmie­chem.

- A ty, Mari, wyglądasz na swoją córkę - skłamał i uśmiechnął się. W jego oczach pojawił się szelmowski błysk.

- Jak zwykle słodkie kłamstewka. Cały Hubert - rozpro­mieniła się, słysząc niezasłużony komplement. - Wyglądała­bym dużo lepiej, gdybyś mnie nie porzucił.

Weszli na piętro i stanęli przy windach.

- Co słychać? - powiedzieli jednocześnie i wybuchli śmiechem. Dawniej często im się to zdarzało. Myśleli jed­nocześnie o tym samym.

- Praca, praca - machnął ręką profiler.

- Widziałam cię kilka razy w telewizji... I ten film... Same sukcesy - Mariola nawijała na palec jeden ze sprę­żystych kosmyków.

- Sama wiesz, jak jest... Niewdzięczna robota. Ani spek­takularna.

- Tak, nic się tu nie zmieniło. Ty się nie zmieniłeś...

- A co się miałem zmienić? - nastroszył się.

- Wam, mężczyznom, czas tylko sprzyja... -wybrnęła.

- Pewnie jesteś zajęty... Ja wyszłam za mąż, wiesz?

- Gratulacje - mruknął. Nie spytał jednak, kim jest ów szczęśliwiec. Prawdę mówiąc, zupełnie go to nie obcho­dziło.

- Ale może kiedyś jakaś kawa... - zaczęła Mariola.

- Bo może teraz... wiesz, jakbyś... Chciałabym pogadać, posłuchać, co u ciebie...

W pewnym momencie podeszła do niego i zaczęła mu poprawiać krawat.

- Wiele rzeczy robisz bezbłędnie - zamruczała, po czym roześmiała się perliście. - Ale tego chyba nigdy się nie nauczysz.

Długimi, smukłymi palcami zakończonymi różowymi pa­znokciami sprawnie rozplątała węzeł i zaczęła go zawiązywać ponownie. Czuł, że przy okazji dotyka jego ramion. Potem długo, jakby napawając się tym dotykiem, manewrowała przy jego kołnierzyku. Otrzepała jego ramiona z niewidzialnych pyłków i nie spuszczała z niego wzroku. Mrugała przy tym długimi rzęsami. Stała tak blisko, jak to tylko było możliwe. Czuł ciepło jej oddechu, widział, jak porusza się jej klatka piersiowa. Dotknęła jego szyi i zamruczała mu do ucha: - Jesteś jeszcze przystojniejszy niż kiedyś, naprawdę...

W tym momencie drzwi windy otworzyły się i wysia­dła z nich Weronika Rudy. W lewej ręce trzymała skórza­ną teczkę, prawą obejmowała segregator z dokumentami. Teraz go przełożyła pod lewą pachę, by móc poprawić oku­lary na nosie. Meyer spotkał jej spojrzenie godne bazyliszka. Chłodno skinęła mu głową na powitanie. W jednej chwili dotarło do niego, jak wyglądali z Mariolą. Gwałtownie od­sunął się od byłej sekretarki komendanta głównego i swojej eks-kochanki. Kobiety zmierzyły się wzrokiem. Na twarzy Marioli zagościł uśmiech zwyciężczyni. Wyciągnęła rękę i świadoma każdego gestu poprawiła idealnie już zawiąza­ny krawat. Tylko po to, by zaznaczyć swoje terytorium, po­myślał profiler. Prokuratorka, widząc ten ruch, wydęła war­gi z pogardą. Ostentacyjnie oceniła skalę jakości nóg sekre­tarki oraz długość jej spódnicy. Przeniosła wzrok na Meyera i uśmiechnęła się ironicznie. Zanim zdołał cokolwiek powie­dzieć, ruszyła w kierunku gabinetu Szerszenia.

- Ta z kijem w gardle to twoja znajoma? - zapytała Mariola, kiedy po Weronice Rudy nie było już śladu. Meyer spoj­rzał na nią nieufnie, więc dodała: - Ładna. I młodziutka.

- To prokuratorka - machnął ręką Hubert. Sam nie wiedział, dlaczego był poirytowany. - Prowadzi jedno ze śledztw, przy którym pracuję... Chyba za mną nie przepa­da - dodał.

- Tak? - Mariola przekrzywiła głowę na bok niczym sprytna kocica. - A ja myślę, że przeciwnie. Bardzo jej się podobasz.

- Szczerze wątpię - odpari sucho profiler.

- I wcale jej się nie dziwię... - Mariola znów próbowa­ła się do niego zbliżyć i dotknąć.

Meyer cmoknął ją w policzek i odsunął się ostentacyj­nie. - Miło było cię spotkać na starych śmieciach, ale mu­szę lecieć. W kontakcie.

Zawrócił i ruszył szybkim krokiem do swojego gabine­tu po dyktafon.

- Hubert, przecież nie masz mojego telefonu! - krzyk­nęła Mariola, lecz udał, że nie słyszy.

 

***

Podinspektor Szerszeń nie lubił miękkich mężczyzn. Nie znosił fircyków, bawidamków ani mdląco-przylepnych gogusiów w kółko się uśmiechających, którzy według jego mniemania nie zasługiwali na chlubne miano: facet. I do tej właśnie kategorii zaliczył Michała Douglasa, męża Elwiry Poniatowskiej. Ten człowiek budził w Szerszeniu atawistycz­ną niechęć. Na dodatek, kiedy doprowadzono stylistę na przesłuchanie i stary policyjny wyga zauważył, że mężczy­zna wciąż ma na sobie białe buty, nie był w stanie tej nie­chęci ukryć. Skąd miał wiedzieć, że białe trampki Lacoste to ostatni krzyk mody i symbol luksusu?

Jako partnera w przesłuchaniu Szerszeń dobrał so­bie najtwardszego z dochodzeniowców w śląskiej komen­dzie - Marka Stefanowskiego, zwanego Stefanem. Liczył, że wspólnie rozwalą tego mięczaka. Wyzna im wszystko jak na spowiedzi, w przeciwnym razie rozpłaszczą go na pod­łodze i rozwałkują. Kiedy Stefan dowiedział się o planach Szerszenia, wściekł się. Właśnie zamierzał pójść do domu i porządnie się wyspać. Tej nocy skończył służbę koło trze­ciej nad ranem. Zanim rozliczył się z aparatury podsłucho­wej i złożył zwierzchnikom raport ze swojego spotkania z „Garbusem”, najsłynniejszym po „Masie” świadkiem ko­ronnym, którego zeznania pogrążyły bossów śląskiej mafii, świt zmienił się w gorący poranek. Morze wódki wypi­tej ze skruszonym gangsterem, który prawdopodobnie tak leczył swój nieustający strach przed tym, że utną mu gło­wę bez ostrzeżenia, już wyparowało Stefanowi z głowy i za­miast podniecenia policjant zaczął odczuwać wielkiego kaca. Najgorsze, co można zrobić policjantowi w takiej sytuacji, to skierować go do jakiejś zwykłej sprawy zabójstwa. Stefan wierzył, że przed nim drżą przedstawiciele półświatka, i był przekonany, że jego nazwisko przejdzie do historii, ponieważ nawet gangsterzy cenili jego dochodzeniowy talent i uwa­żali za groźnego przeciwnika. Nic dziwnego, że rozkaz ko­mendanta, który kazał mu zająć się zwykłym, niedotyczącym gangsterskich porachunków zabójstwem, zinterpreto­wał jako potwarz. Szedł teraz ze szklanką kawy i zamierzał zmiażdżyć świadka. Choćby był Bogu ducha winny i nie miał z tą zbrodnią nic wspólnego, a jest tylko tchórzliwym nieudacznikiem.

Wyglądało na to, że Michał Douglas miał tego dnia okropnego pecha, choć z całą pewnością nie zdawał sobie z tego sprawy. Siedział grzecznie na krzesełku przed poko­jem przesłuchań, zupełnie nieporuszony tym, że korytarzem przechadzają się same kobiety i dyskretnie zerkają na nie­go jak na smakowite ciasteczko. Wieść o obłędnie przystoj­nym podejrzanym dotarła aż na siódme piętro. Kena, jak go natychmiast ochrzciły policyjne plotkarki - protokólant­ki, psycholożki i sekretarki, chciały zobaczyć prawie wszyst­kie. Wiadomo było, że podinspektor Szerszeń każe mu cze­kać na przesłuchanie, by go dodatkowo zmęczyć, więc przez korytarz wydziału kryminalnego przewalił się tego przed­południa cały kwiat katowickiej komendy. Na Douglasie to jednak nie robiło żadnego wrażenia. Siedział nieporuszo­ny, obojętnie wpatrując się w tablice korkowe na koryta­rzu, na których umieszczono zdjęcia poszukiwanych prze­stępców. Jemu także wykonano podobne fotografie i pobra­no odciski palców - przed godziną policjant usadowił go na małym krzesełku i uwiecznił jego wizerunek z obu bo­ków i z przodu. Mężczyzna skupiał się więc teraz bardziej na oglądaniu swoich wytuszowanych opuszek, bo policjan­tom nie przyszło do głowy, by pozwolić mu je umyć, niż na oglądaniu damskich sylwetek, które kursowały przed nim jak po wybiegu.

Dopiero na widok nadchodzących z dwóch stron koryta­rza policjantów, którzy niczym rewolwerowcy piorunowali się wzrokiem, głupio się uśmiechnął. Dla wszystkich w tej komendzie było jasne, że Szerszeń i Stefan tak przemaglują męża słynnej lekarki seksuolog, iż ten jego uśmieszek bły­skawicznie zniknie mu z twarzy.

Stefan cenił Szerszenia, który nauczył go wielu policyj­nych chwytów i sposobów wyciągania informacji. Nie rozu­miał jednak, dlaczego podinspektor wzywa na to przesłucha­nie właśnie jego. Chciał spytać, ale wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi. Z trudem powstrzymywał irytację.

Podinspektor zresztą był zbyt zajęty obserwowaniem Douglasa, by wdawać się w rozmowy ze Stefanem. Lubił przed przesłuchaniem przyjrzeć się człowiekowi. Jak wyglą­da, jak się zachowuje, by potem - kiedy padają trudne py­tania dotyczące zbrodni - móc stwierdzić, czy w jego ru­chach i wypowiedziach jest konsekwencja. Patrzył na smu­kłe, jakby wyrzeźbione ciało Michała Douglasa, na jego nowoczesny strój: te cholerne białe buty, które tak go draż­niły, koszulkę z jakimś - był pewien, choć nie znał angiel­skiego - bluźnierczym nadrukiem i jasną marynarkę w te­nisowe prążki, która tylko eksponowała oliwkową cerę po­dejrzanego. Próbował dopasować go do pani doktor i nijak nie był w stanie wyobrazić sobie ich razem. Nie chodziło o różnicę wieku - ze słów Elwiry Poniatowskiej wynika­ło, że Douglas był od niej młodszy o 13 lat - lecz o różnicę stylu bycia i osobowości. Tak, Szerszeń był pewien: w tym związku to ona nosiła spodnie. Dzięki temu Michał mógł wciąż pozostawać dzieckiem, które nie martwi się o swój byt. Jak bardzo podinspektor Szerszeń żałował, że obok nie ma Huberta. Był przekonany, że profiler zauważyłby rzeczy, których oni nie dostrzegą. Trudno, Meyer będzie musiał po­rozmawiać z Douglasem potem.

 

***

Halina Borecka mieszkała na osiedlu Paderewskiego, bar­dzo blisko komendy. Drzwi do bloku były otwarte. Meyer schodami ruszył na drugie piętro. Kiedy zapukał do drzwi, księgowa była nieco zdziwiona.

- Szybki pan jest, panie Meyer - przywitała go lek­ko zarumieniona i uśmiechnięta. Szerokim gestem zapro­siła go do środka.


Date: 2016-01-05; view: 534


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 8 page | Maja – poniedziałek 10 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)