Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 8 page

 

 

Maja – wtorek

 

 

Meyer dotarł do komendy kilka minut po jedenastej. Był tak zmęczony, że nie usłyszał budzika. Do pracy jechał z poczu­ciem winy. Odprawa skończyła się o dziesiątej, a on plano­wał przed nią rozmówić się z Szerszeniem. Nie zjadł śnia­dania, licząc, że pójdą razem do policyjnego bufetu. Przy drzwiach pokoju podinspektora Szerszenia kręciło się kilka osób, a ze środka co chwila rozlegał się poirytowany znajo­my głos. Stek niewyszukanych wyzwisk, cisza, wreszcie trza­skanie drzwiami. Meyer postanowił najpierw przyjrzeć się sytuacji. Stanął na samym końcu korytarza, przy otwartym oknie z widokiem na Katowice, gdzie znajdowała się tym­czasowa palarnia, i zaciągając się pierwszym dziś papiero­sem, zastanawiał się, co nieoczekiwanego mogło się stać, że wywołało taką burzę. Znał Waldka od lat i wiedział, że ten człowiek - choć hałaśliwy i rubaszny w obyciu - w sytu­acjach kryzysowych zachowywał stoicki spokój. Naprawdę trudno było wyprowadzić go z równowagi. To zresztą fascy­nowało w nim Meyera. Jeśli o kimś można było powiedzieć, że umie zapanować nad swoimi emocjami, był nim właśnie Waldemar Szerszeń. Pokrzykiwał i żartował tylko wtedy, gdy wiedział, że może sobie na to pozwolić. Kontrolował sytu­ację i nic nie umykało jego uwagi. Teraz zachowywał się zu­pełnie inaczej. Meyer wyraźnie słyszał w głosie Szerszenia panikę. Dlatego utwierdził się w przekonaniu, że zdarzyło się coś poważnego. Wypalił papierosa i zdecydował, że czas sprawdzić przyczynę wściekłości kolegi.

Nagle drzwi pokoju otwarły się z hukiem i wyszedł z nich sam komendant wojewódzki policji i kilku policjantów z kry­minalnego. Wyglądał jak Napoleon w otoczeniu swojej świ­ty. Szef bowiem był nikczemnego wzrostu, który próbował zniwelować butami na grubych podeszwach, lecz niewiele to dawało. Mikrą posturę nadrabiał przekonaniem o własnej wielkości. Obrzucił wściekłym wzrokiem korytarz, policjan­ci rozpierzchli się do swoich pokojów. Wtedy wzrok komen­danta spoczął na sylwetce profilera.

- Niech pan się pospieszy z tą swoją dedukcją - oświad­czył władczo. - Czasu jest coraz mniej - po czym odma- szerował w kierunku wind, głośno stukając obcasami.

Meyer nie zdążył zapytać, co się stało, ani dlaczego ko­mendant osobiście pofatygował się do gabinetu prowadzące­go dochodzenie w sprawie zabójstwa Schmidta. Poczuł nie­przyjemne mrowienie na karku. Nienawidził działania pod presją i nie cierpiał, kiedy zdarzało się coś nieoczekiwane­go, zanim dokonał gruntownej analizy materiału dowodowe­go. Niestety, bywało tak bardzo często. I wtedy przeklinał dzień, w którym zdecydował się zostać policjantem. To nie jest praca, którą można odłożyć na później. Momentalnie zapomniał o głodzie oraz o tym, że obiecywał sobie nie pa­lić na czczo, regularnie odżywiać, wysypiać i wreszcie tak nie denerwować. Ruszył do gabinetu Szerszenia. Kiedy mi­jał drzwi z prowizoryczną, przyklejoną scotchem kartonową tabliczką: „Zespół do walki z handlem ludźmi”, te nagle się otworzyły i Meyer w ostatniej chwili uchylił się, by nie do­stać nimi w twarz. Zaraz zza nich wychylił się wymoczko- waty mężczyzna z chytrym uśmieszkiem na twarzy



- Sorry, mistrzu - zrobił niewinną minkę, udając, że dopiero teraz zauważył profilera. Meyer był jednak przeko­nany, że komisarz Piotr Kolarski czaił się na niego, odkąd zauważył go przy popielniczce, i tylko czekał, żeby uderzyć go drzwiami. I choć nie do końca udała się Kolarskiemu ta złośliwość, wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wąskie usta rozciągnął w triumfującym uśmiechu i zadarł do góry głowę, wlepiając swoje wyłupiaste oczy w profilera. Hubert był od niego zdecydowanie wyższy, tak że dokład­nie mógł przyjrzeć się plackowatemu łysieniu na czaszce Kolarskiego. Zamiast włosów policjant miał bowiem kęp­ki blond puchu, który przypominał opierzenie młodego kurczęcia.

- Koniecznie zajrzyj dziś do nas, mistrzu - kpił dalej Kolarski. Słówko „mistrzu” powtarzał z przekąsem. - Mamy dziś kilka dziewuszek do przewiezienia. Kto jak kto, ale ty wiesz, że one lecą na takie różowe zabawki. Ulubiony kolor królowej Dody... I twój...

- Pierdol się, Kolarz - Meyer wykrzywił twarz w nieprzy­jemny grymas.

- Profiler landrynka, uhm, mniam - mlaskał obleśnie Kolarz, znajdując wreszcie pretekst, by popastwić się nad Meyerem. Kilka lat temu smalił cholewki do sekretarki ko­mendanta głównego - Boskiej Marioli, jak przezywano ko­bietę ze względu na jej urodę lalki Barbie i nogi do nieba. Sekretarka nie odwzajemniła jednak jego uczuć i traktowa­ła go jak popychadło. Z nieudolnych umizgów Kolarza śmia­ła się zaś cała komenda. Mimo to Kolarski podczas jednej z policyjnych gali, na oczach blisko kilkuset kolegów z wo­jewództwa śląskiego, zdecydował się jej oświadczyć. Padł na kolana, wyciągnął w jej kierunku puzderko z pierścionkiem i przywiędłą różę. Kobieta na ten widok tylko się roześmia­ła. Po czym pochyliła się w jego kierunku, jakby chciała go pocałować, i szepnęła mu na ucho, by przestał się wygłupiać i przyjął wreszcie do wiadomości, że jest zajęta.

- Wszyscy o tym wiedzą, tylko nie ty - podkreśli­ła. Kolarz zapałał chęcią zemsty. Nie czuł jednak złości na Mariolę. Za wszelką cenę chciał dać wycisk swojemu rywa­lowi. I dopiero wtedy ktoś uświadomił Kolarza, czyją ko­chanką jest sekretarka. Kiedy Kolarski usłyszał nazwisko Meyer, całą wściekłość skierował na profilera. Ubzdurał so­bie, że psycholog odbił mu dziewczynę, i do dziś - choć minęły już ponad trzy lata - nie mógł pogodzić się z ta­kim afrontem. Od tamtej pory przy każdej okazji starał się uprzykrzyć życie Hubertowi.

- Od dziś mówię do ciebie Pan Pink - rechotał z dow­cipu Kolarz.

- Zapomniałeś już, jak rozkraczyłeś swoją „corolkę” przy dworcu i spaliłeś akcję pościgu za „Baleronem”? A twój strucel nie był różowy, ani nawet buraczkowy - odciął się Meyer. - Zadzwoń jutro, pożyczę ci wózek. Zaoszczędzisz na bilecie tramwajowym.

I nie odwracając się, dorzucił: - Może wreszcie zdołasz poderwać coś, co nie skończyło siedemdziesiątki.

Zanim Kolarski zdążył odpowiedzieć, psycholog nacisnął klamkę gabinetu Szerszenia.

 

 

Podinspektor był tak zdenerwowany, że na twarz wystą­piły mu nieregularne czerwone plamy.

- Tak... Tak... Tak! - powtarzał. Ruchem ręki wskazał, by Meyer zajął jedyne wolne krzesło w tym pokoju. - No żesz kurwa jego pierdolona mać! Mówiłem, żeby ją areszto­wać? To ty jesteś prokuratorem, nie ja. Jak chcesz się bawić w Matkę Teresę, to zostań wolontariuszką. Teraz to ja gów­no z niej wyciągnę! Posadziłem przy niej Pawlaka, ma dzwo­nić, gdyby odzyskała przytomność. Według mnie to klapa, lekarz nic nie obiecuje. Na mój nos ona ma bliżej w tamtą stronę niż do nas. Ja pierdolę, ty myślisz, że my tu mamy tylko sprawę śmieciowego barona? Na biurku mam stos do­kumentów do wypełnienia, przecież to niejedyne śledztwo, które prowadzę! To sama jedź do tego Raciborza. Bóg mi świadkiem, nie mam ci kogo dać.

Szerszeń krzyczał, wściekał się. Za to dwaj policjanci, którzy pozostali w pokoju po wyjściu komendanta głów­nego, nie wyglądali na zaniepokojonych. Na widok Meyera z uśmiechem wyciągnęli do niego ręce w geście powitania. Hubert mial wrażenie, że zrzucili całą odpowiedzialność na Szerszenia i z lekkim znudzeniem czekali na rozkazy. Podszedł więc do biurka podinspektora i wziął do ręki plik fotografii wykonanych na miejscu zdarzenia. Były już lek­ko wymięte - Szerszeń i inni funkcjonariusze musieli je oglądać.

Zdjęcia przedstawiały zwłoki Schmidta przytwierdzone do krzesła. Pierwsze kilkanaście odbitek ukazywało szcze­góły: rozległość każdej z zadanych ran, sposób krępowania rąk taśmą klejącą, jego garnitur unurzany we krwi. Była na­wet fotografia stłuczonej porcelany i rozbryzgi krwi na sto­le. Kolejne dziesięć zostało zrobionych z pewnej odległości. Na nich uwieczniono konfigurację ciała ze stołem, meblami i innymi przedmiotami znajdującymi się w pobliżu. Na na­stępnych Meyer widział ciało zamordowanego - sfotografo­wane z różnych perspektyw: z boku, z tyłu i z przodu oraz w szerokim planie. Na zdjęciach wyraźnie ujęto duże frag­menty pomieszczenia. I wreszcie jedna, lecz niezwykle ważna odbitka - plan ogólny miejsca zbrodni, widziany z perspek­tywy wejścia. Nawet gdyby psycholog nie był na Stawowej wczorajszego ranka, dzięki tym zdjęciom doskonale wyobra­ziłby sobie to miejsce zbrodni. Uśmiechnął się. Tyle razy roz­mawiali z Waldkiem o konieczności takiej rejestracji - fo­tografowaniu cebulkowym[6]oraz filmowaniu miejsc zdarzenia. Był pewien, że Szerszeń zadbał także o film z miejsca zbrodni. Jeszcze do niedawna policjanci na takie prośby pro­filera reagowali ironicznym uśmiechem.

- I po co ci to? Nie masz w domu kina nocnego? Horrorów ci mało? - kpili. Nie bardzo rozumieli, po co tak dokładnie rejestrować wszystkie szczegóły. Ale podinspek­tor Szerszeń nigdy nie bagatelizował rad psychologa.

- Ludzie mają dobrą pamięć, tylko krótką - pokiwał głową i utwierdził Meyera, że w stu procentach rozumie ważność i konieczność takich działań. - Dlatego masz ra­cję, lepiej mieć wszystko na taśmie i zdjęciach. A zresztą ni­gdy nie wiadomo, jaki dupersznyt nagle okaże się kluczowy. Nie posadzę przecież trupa jeszcze raz w tym samym miej­scu. W tej branży dubli nie ma - dodał.

I Szerszeń uparcie wymuszał na technikach taki rodzaj dokumentacji. Nikt nigdy nie odważył się przeciwstawić podinspektorowi. Z czasem zaś jego działania zaczęli na­śladować inni prowadzący dochodzenie - nawet ci, którzy początkowo naśmiewali się z dziwacznego wymysłu - „ce­buli Meyera”. Tym bardziej że Hubert niechętnie pomagał detektywom, którzy nie mieli takiej dokumentacji z miej­sca zdarzenia.

- Profil będzie obarczony błędem - ostrzegał. - Drugim razem zadbaj o „cebulę”. Mając te dwie nieostre foty, nie po­wiem ci nawet, czy sprawca przemieścił ciało, a o hipotezach odejścia z miejsca zbrodni zapomnij.

Na jednym ze zdjęć profiler zauważył pokryty czarny­mi drobinkami medalion z kameą. Inne przedstawiało stół z plamami krwi i filiżankę z kawą, którą pamiętał z miejsca zdarzenia. Kolejna odbitka była bardzo ciemna, technicznie pozostawiała wiele do życzenia. Profiler jednak wiedział, co przedstawia zdjęcie. Były to fusy z kawy, spod których prze­świtywała główka kobiety z alabastru. Ten medalion znaleziono w filiżance z kawą, która stała przed zamordowanym Schmidtem, domyślił się. Sprawcy, którzy przyszli na rabu­nek, nie zostawiliby takiego cacuszka, pomyślał profiler.

- Ja nie wiem, co teraz zrobić! - krzyczał tymczasem do słuchawki Szerszeń. - Chyba trzeba ich zgarnąć i prze- maglować. Ty zdecyduj, ale ja bym ich wszystkich przy­mknął: lekarkę razem z jej mężusiem-gogusiem, tę cwaną księgową i córkę Schmidta też. Tak, to niewinne dziecko też. A zresztą ona ma 24 lata. Jest dorosłą babą, nie dziec­kiem, i korzysta na jego śmierci najwięcej. Wszystko dzie­dziczy. Co? Teraz?

Meyer zastanawiał się, kto znajduje się po drugiej stro­nie aparatu.

- O nie! Nie zgadzam się! Nie możesz teraz brać urlo­pu! - Szerszeń z wściekłości aż poderwał się z krzesła. - Jak masz za dużo pracy, to przyjdź do mnie na grubę[7]do kry­minalnego. Będziesz miała wakacje w siodle. Ja ci mówię, że w takich sytuacjach wkurwia mnie, że jesteś kobietą. Tak, znam twoją sytuację rodzinną. Wiesz, co? Na twoim miej­scu dawno bym mu przypierdolił. Chcesz, zajmę się twoim mężem?! Jakim szowinistą?! Ja nie potrafię wymówić tego słowa! -wzniósł oczy do sufitu, po czym spojrzał przed sie­bie, napotykając wzrok Meyera, który pomachał do niego zdjęciem ze starym medalionem. Szerszeń machnął do nie­go ręką i nagle jego pucołowatą twarz rozjaśnił uśmiech.

- Już wiem. Nie rozłączaj się - nakazał osobie po dru­giej stronie aparatu.

- Powiedz, że się zgadzasz - zwrócił się do zdziwione­go psychologa. Meyer nienawidził, kiedy ktoś kazał mu de­cydować się natychmiast i niczego nie wyjaśniając, po prostu narzucał tryb pracy, więc nastroszył się jak zły pies. Kręcił głową, a potem na migi zaczął pokazywać Szerszeniowi, że zupełnie nie wie, o co chodzi. Najpierw z rąk ułożył literę T jak sportowiec proszący o przerwę, potem palcem wskazał tarczę zegarka i wyjście z pomieszczenia, a na koniec bez­głośnie zaczął poruszać ustami, które układały się w trzy słowa: „Co jest, kurwa?”.

Szerszeń pochylił się w jego kierunku, zmarszczył brwi, usilnie próbując zrozumieć, co Meyer do niego mówi, aż wreszcie profiler powtórzył na glos:

- Co to jest, kurwa? Policja czy piekarnia?

Szerszeń wybuchnął gwałtownym śmiechem. Ponownie wydał rozkaz osobie po drugiej stronie linii:

- Czekaj, Werka, jeszcze chwila. Nie rozłączaj się. Mam tu rozwścieczonego byka do ogarnięcia.

- Jutro jest wycieczka do Raciborza - zwrócił się do Huberta. - Pierdel. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Trzeba gno­ja przesłuchać, i to jak najszybciej. Pomóż dziewczynie, do­bra jest, ale... rada mocniejszego zawsze bywa lepsza. Co ci będę tłumaczył!

- Z panią prokurator Rudy? Do pierdla? - podniósł brew Meyer. - Trzeba było tak od razu.

Rozłożył ręce w geście kapitulacji i skinął głową na znak zgody, choć w dalszym ciągu nie wiedział, co się dzieje.

- Załatwione - Szerszeń zwrócił się do Weroniki. Był już w zdecydowanie lepszym nastroju, bo dodał: - I nie wściekaj się tak, bo złość piękności szkodzi. Hubert z tobą pojedzie. Tak, ten sam. Mam nadzieję, że się nie pozabija­cie. Dzwoń lepiej do tego pierdla i wypisuj delegację na swo­je auto. Przecież się nie rozsypie. Tak, jak się rozsypie, po­życzę ci swoje - zapewnił.

Odłożył słuchawkę z poczuciem dobrze spełnionego obo­wiązku i w pokoju zapadła na chwilę błoga cisza. Potem roz­dzielił obowiązki dwóm policjantom, którzy w dalszym cią­gu siedzieli naprzeciw niego i nudzili się jak mopsy. Wyszli bez słowa. Meyer obracał w dłoni papierosa i co chwila zer­kał na kartkę, którą podinspektor umieścił na drzwiach: „Palenie czasowo zawieszone”. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że Szerszeń, palący do niedawna dwie paczki dzien­nie, nie zezwala nikomu u siebie nawet na jednego dymka. Czekając, aż podinspektor pozbiera myśli i wyjaśni mu, co się tu dzieje, zgniótł bibułkę czerwonego marlboro i tytoń wysypał się na podłogę.

- Pewnie jesteś ciekaw, co tu się dzieje - powiedział w końcu policjant. Meyer uśmiechnął się. Znali się już tak dobrze.

- Waldek, bez wstępów. Przed chwilą widziałem Starego. Był wkurwiony jak za przeproszeniem... szerszeń.

Teraz uśmiechnęli się obaj.

- Powiesz mi w końcu czy nie? - profiler wyjął z pudeł­ka kolejnego papierosa i zaraz schował go z powrotem.

- Nie wiem, od czego zacząć - zaczerpnął powie­trza Szerszeń. - Więc po kolei. Wczoraj wieczorem żona Schmidta wjechała pod TIR-a. Zapadła w śpiączkę, jej stan jest krytyczny. Posadziłem przy niej Pawlaka, ale między nami mówiąc, małe są szanse, żeby cokolwiek z niej wydo­być. Do wypadku doszło po identyfikacji zwłok. Wracała do domu, musiała pić w aucie, bo była kompletnie napru- ta. Bardzo możliwe, że tylko dlatego jeszcze żyje. Poduszki wystrzeliły, ma przemieszczony nos, zmiażdżoną czaszkę, klatkę piersiową, połamane kończyny. Jej auto jest do kasa­cji. Nie zdążyliśmy go zbadać. I dodam, że nie przyszłoby nam to do głowy, gdyby nie fakt, że w torebce miała kosę. Ale nie jakiś tam scyzoryk, tylko 20-centymetrowy pitlok[8]do siekania warzyw. Badamy, czy nadawał się do poderżnię­cia gardła naszego barona.

Meyer wysłuchał tego ze spokojem.

- Rozumiem, że to jeszcze nie wszystko. Po co mam je­chać do Raciborza? I kogo słuchać? - spytał.

- Możesz sobie zapalić - łaskawie zgodził się Szerszeń i wstał, by szerzej otworzyć okno.

Meyer pomyślał, że skoro szef wydziału zabójstw „od­wiesza czasowo palenie”, dalsze informacje są bardziej nie­pokojące.

- Cóż wiemy o naszym królu recyklingu - zaczął pod­inspektor. Meyer nie odezwał się ani słowem. Zaciągnął się głęboko papierosem i czekał, choć aż go skręcało, by zarzu­cić Szerszenia gradem pytań.

- Świetny biznesmen, bogaty człowiek, małżonek i oj­ciec. Z prasy i oficjalnych danych wiemy, że to Niemiec pol­skiego pochodzenia, który wrócił do kraju jako największy potentat recyklingu w Polsce. Wyjątkowy talent biznesowy.

I - uwaga - działacz charytatywny. Sierota, który jako 29-latek wyjechał za granicę, by po 11 latach wrócić jako potentat. Nie ma zupełnie wykształcenia, za to rozliczne kontakty. Na koncie dwie żony, z czego jedna to niemiecka wdowa. Ursula zaraz po ślubie ginie i zostawia mu sortownię śmieci oraz prymitywną przetwórnię makulatury i plastiku, które Schmidt błyskawicznie rozwija w spółkę komandyto­wą. Po powrocie do kraju omal nie zostaje zakatowany na śmierć przez narzeczonego i kolegów hostessy, którą usiło­wał zgwałcić. Trafia do szpitala, gdzie poznaje pielęgniarkę Klaudię Wiśniewską, kupuje jej dom, pojmuje za żonę. Jedno dziecko, 24-letnia Magda Wiśniewska. Kobieta używa także nazwiska ojczyma. Ponoć traktował ją jak córkę.

- Dziś się tego wszystkiego dowiedziałeś? - zapytał profiler, zaciągając się papierosem.

- Ha, mam swoje źródła... Pracuję tu nie od dziś - uśmiechnął się połechtany komplementem podinspektor.

- A tak na poważnie, to Jacek wziął na warsztat bilingi ko­mórki Schmidta i wyłuskał jeden numer, który ostatnio po­wtarzał się kilkanaście razy dziennie. Poza oczywiście nu­merami lekarki, żony, córki i kontrahentów. Te też analizu­jemy. Jak się okazało, to był strzał w dziesiątkę.

- Dobra, czyj to numer? - nie wytrzymał Meyer i w na­pięciu wpatrywał się w Szerszenia.

- Osoba o tym numerze figurowała na liście kontaktów w telefonie Schmidta jako Borecka. Wysłałem do firmy czło­wieka i okazało się, że to główna księgowa Koenig-Schmidt. Najbardziej zaufana osoba w przedsiębiorstwie. Właściwie szara eminencja.

- I co? - nie wytrzymał Meyer. - Ona ci to wszyst­ko opowiedziała?

Szerszeń pokręcił głową.

- Nie mnie, tylko sierżant Barbarze Waleskiej. Baśka umie podejść stare baby. Dowiedziała się trochę. Reszta to wiedza operacyjna, rzecznik prasowy i trochę danych z pro­kuratury.

- Z prokuratury?

- Mówiłem ci przecież, że Schmidt w 2002 roku był podejrzewany o gwałt. Sprawa ostatecznie została umorzo­na. Hostessa wycofała oskarżenie, bo dostała dobrą zapłatę. Zresztą Schmidt omal nie stracił życia przez jej zazdrosnego konkubenta. Mało brakowało, a mściwy kochanek poszedłby siedzieć za głowę Niemca. Tak więc doszli do porozumienia. Ale w tych aktach trochę o Schmidcie znalazłem. Wtedy do­piero wchodził na polski rynek, nie był znany. Lukrowane informacje o jego dobrym sercu mecenasa uciśnionych poja­wiły się później. Tak, media lubią bogatych wujków, co sy­pią groszem na domy dziecka.

- Prasę i Internet przeszukałem na jego temat. Oficjalną wiedzę mam. Słuchaj, Waldek, opowiadaj po kolei - prze­rwał mu Meyer.

- Okay, okay - Szerszeń podniósł do góry rękę w ge­ście kapitulacji. - Mamy więc całą jego rodzinkę, jedną za­ufaną księgową i prawdopodobnie kilkaset tysięcy na koncie plus majątek w akcjach, nie licząc przetwórni śmieci, sortow­ni, wysypisk, firmy przewozowej, nieruchomości, samocho­dów, jachtów i antyków. O zawartości sejfów w Szwajcarii nie wspomnę, bo do tego nie mam dostępu. Nikt tego, kur­wa, nie jest w stanie na razie policzyć.

- A księgowa? - spytał Meyer.

- Chyba tylko ona, ale zaraz do niej dojdziemy, czekaj. Co jeszcze? Jedna zakochana w nim 50-letnia lekarka, któ­ra wyciągnęła go z seksoholizmu, a z którą łączyła go jedy­nie miłość do literatury.

- Jakoś często ludzie z jego otoczenia giną - przerwał mu profiler. - Rodzice, pierwsza żona...

- Skąd wiesz, jak zginęli jego rodzice? - spytał czuj­nie Szerszeń.

- Mówiłeś przecież, że jest sierotą i wychowankiem domu dziecka.

- Tak twierdzi Borecka. Powiedziała to w luźnej rozmo­wie, ale nie wyjaśniła, jak zginęli. Zresztą wtedy ważniejsze było jej alibi. Ale głowy bym nie dał, czy to prawda. A zresz­tą, Hubert, ludzie umierają. Każdego z nas to czeka, niestety. Czas i śmierć nigdy uprosić się nie dają. Nie doszukujmy się niezdrowej sensacji. Swoją drogą, cóż za malowniczy życiorys. Któż nie chciałby być na jego miejscu? - szydził Szerszeń.

- Ja. Wolę moją branżę - mruknął profiler.

- A czym branża, w której robimy obaj, różni się od re­cyklingu? - zafrasował się Szerszeń. - Też usuwasz i prze­twarzasz śmieci, Hubert. Ale fakt, że masz lepszy gust, je­śli chodzi o kobiety... Tak przy okazji, jak ci się podoba na­sza Wenera?

- Kto?

Podinspektor Szerszeń nabrał powietrza. Udał, że pod­trzymuje rękoma biust, wzniósł przy tym oczy ku niebu, a usta wydął, jakby był śmiertelnie obrażony. Całość pre­zentowała się tak komicznie, że choć sytuacja ku temu nie nastrajała, po chwili obaj śmieli się w głos.

- Trochę skórzasta - stwierdził profiler, kiedy tylko przepona pozwalała mu znów normalnie oddychać. - Gdyby nie te okulary, w których wygląda jak Mary Poppins... No, ale poza tym, niczego sobie... Z łóżka bym jej nie wy­gonił. Ile ona ma lat?

- W metrykę jej nie zaglądałem. Młodsza od nas obu - puścił do Meyera oko. - Ale zapomnij. I tak nie masz szans. Ona wstąpiła do klasztoru. Nazywa się Prokuratura Okręgowa.

- Bardzo porządna dziewczyna. Co robić? Trudno... - uśmiechnął się Meyer. - I co z naszym śmieciowym kró­lem?

Podinspektor Szerszeń pogrzebał w papierach leżących na biurku. Wyjął jakąś zmiętą kartkę i zaczął odcyfrowy­wać bazgroły.

- Nie był w ciemię bity. I trzeba przyznać, miał w ży­ciu dużo szczęścia. Nie licząc finału, rzecz jasna. Na emi­gracji przygarnęło go małżeństwo Schmidt. Edwin Schmidt był wtedy w sędziwym wieku. Ponoć traktował Johanna jak syna. Jeszcze nie ostygło ciało starego, kiedy jego żo- neczka Ursula zaciągnęła Johanna do urzędu i zaobrącz­kowała. Musiał być galanty z niego chłop... - zaśmiał się Szerszeń.

- Byli kochankami, kiedy stary jeszcze żył?

- A kto to wie, na razie nie mam takich danych. Ale też o tym myślałem. Samo się nasuwa.

- W każdym razie Janek po ślubie przyjął jej nazwi­sko?

- Klasyka, choć podejrzewam, że imię też zmienił. Nie wiem jeszcze, jak nazywał się naprawdę, tutaj w kraju. Sprawdzamy to. Ale na mojego nosa ten facet uciekł w to małżeństwo przed swoją przeszłością. Odciął się.


Date: 2016-01-05; view: 482


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 7 page | Maja – poniedziałek 9 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)