Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 4 page

- To nie ma znaczenia w tej sprawie - upierała się.

- Jeśli coś pani ukrywa... Wrócimy do tego - nieocze­kiwanie odpuścił Szerszeń. - Czy zgodzi się pani porozma­wiać z psychologiem policyjnym?

- Z kim? - zmarszczyła brwi. - Po co?

- Z psychologiem. Tego wymaga dobro śledztwa. To jed­nak pani decyzja. Jeśli tak, będzie tutaj lada chwila. Jeśli nie, będzie pani wolna, ale wolelibyśmy, by się pani dobro­wolnie zgodziła. Po postawieniu zarzutów i tak by się z pa­nią spotkał.

- Doprowadzimy cię wtedy... - zarechotał Rysio - w obrączkach...

- Czy ja już jestem podejrzana... - Elwira głośno prze­łknęła ślinę. - O co?

- O zabójstwo Johanna Schmidta - młody oparł się o blat stołu, przy którym siedziała, i zbliżył swoją nala­ną twarz do jej twarzy, aż poczuła jego nieświeży oddech.

- Byłaby to zbrodnia z jedynką, czyli z wyjątkowym okru­cieństwem. Artykuł 148 paragraf 1 kodeksu karnego. Za łeb grozi dożywocie.

- Jeszcze nie jest pani podejrzana... - przyszedł jej z po­mocą podinspektor Szerszeń, lecz po chwili zawiesił głos.

- Ale kto wie, co przyniesie jutro lub dzisiejszy wieczór?

- Dobrze - odparła zrezygnowana. - I tak już dzisiaj nic nie załatwię. Poczekam na tego pana.

- Proszę więc przeczytać protokół i złożyć swój auto­graf.

Elwira wzięła długopis do ręki i podpisała dokument bez czytania.

- Wierzę panu - oświadczyła. Na Szerszeniu ten do­wód zaufania nie zrobił wielkiego wrażenia. Poskubał wąsa i dodał, zniżając głos.

- A do adwokata radziłbym zadzwonić jak najszybciej.

- To się chłopina obłowi, jak zacznie bronić was obo­je - młody policjant śmiał się do rozpuku. - Ciebie i tego twojego mężusia.

 

 

Hubert Meyer rozmyślał nad zachowaniem żony Schmidta całą drogę do komendy. Nie miał wystarczających danych na temat tej sprawy, więc nie pokusił się o żadne wnioski, nie dokonywał oceny. Niepokoiło go to włamanie. Ta nowa in­formacja stanowiła element do analizy. Planował bliżej roz- pytać o to Szerszenia.

Ciszę w radiowozie przerywały jedynie meldunki do­chodzące przez policyjne radio. Dzielnicowy prowadził auto z przepisową prędkością, był skupiony na drodze i nie próbował nawiązywać kontaktu. Klaudia tępo wpatrywała się w okno. Czekali ponad kwadrans, aż się ubierze. Kiedy w końcu zeszła na dół, miała na sobie przypadkowe rze­czy - albo wyjęła je z szafy na chybił trafił, albo miała tak straszny gust. Meyer nie starał się tego analizować. Cieszył się, że nie robiła problemów i zgodziła się dobrowolnie po­jechać na komendę. Poprosiła tylko, by poczekali, aż znajo­ma mieszkająca kilka domów dalej przyjdzie, by zaopieko­wać się jej córką. Chciał powiedzieć, że to nie dziecko, lecz dojrzała kobieta, ale ugryzł się w język.



Sąsiadka okazała się rówieśnicą córki śmieciowego ba­rona. Pojawiła się z kryształami Swarovskiego w uszach i białym bolerku z futra, choć temperatura sięgała 30 stop­ni Celsjusza. Jaka okolica, tacy sąsiedzi, westchnął profiler, kiedy mierzyła go wzrokiem, jakby to on wraz z dzielnico­wym był winien tragedii, która dotknęła rodzinę Schmidtów. Podeszła do Magdy i zaczęła głaskać ją po głowie jak małe dziecko. Zaraz też zresztą córka Schmidta przestała lamentować. Kiedy wychodzili, leżała już w salonie, zwinięta w kłę­bek, z głową na kolanach sąsiadki. Meyer z ulgą wyszedł na podjazd budynku i rozejrzał się po okolicy.

Dom Johanna i Klaudii Schmidtów znajdował się przy ulicy Kilińskiego. Dzielnica była nadzwyczaj elegancka. Większość budynków projektował słynny architekt Tadeusz Michejda, żołnierz legionów i powstaniec śląski. Co roku studenci architektury ze Stanów Zjednoczonych przyjeż­dżali tu na warsztaty z modernizmu, bo było to najwięk­sze osiedle minimalistyczne z lat trzydziestych ubiegłego wieku w Europie. Willa Schmidtów wyróżniała się z dale­ka. Była imponująca - czterokondygnacyjna, z białą elewa­cją, niemal bez ozdób, zbudowana na wzór transatlantyku. Cale ściany przeszklone, kilka mniejszych okien było okrą­głych, w kształcie bulajów. Barierki balkonów udawały że­glarskie relingi. Wejście także nosiło ślady inspiracji stat­kiem. Stopnie były szerokie i niskie; wchodząc, miało się wrażenie, że to raczej pomost, którym z lądu wspinamy się na statek zacumowany w porcie. Wokół wystrzyżona tra­wa, rabatki wyłącznie z białymi kwiatami, a wzdłuż płotu stare drzewa, które uniemożliwiały ciekawskim zaglądanie na posesję. Ogrodzenie od wewnątrz porastało dzikie wino, co przydawało temu miejscu przyjemnej intymności. Meyer zerknął na budynek. Nie był w stanie wyobrazić sobie, ile kosztuje taki dom. Policzył kondygnacje i zastanowił się, ile jest w nim pokoi. A potem pomyślał, jak sprawcy włamania zdołali dostać się do takiej fortecy.

„Coś dziwnego było w rodzinie Schmidtów. Dlaczego żona tak zamożnego człowieka wciąż pracuje jako szerego­wa pielęgniarka?”, myślał Meyer. Zastanawiało go, na ile włamanie miało związek z zabójstwem śmieciowego baro­na. I dlaczego zabójcy dokonali morderstwa na Stawowej?

O wiele łatwiej byłoby zwabić i zaatakować Schmidta w jego biurze czy choćby na jednym z wysypisk śmieci należących do firmy. Wtedy jednak zwłoki odnaleziono by dużo później. Niewykluczone zatem, że zabójcom zależało na szybkim odnalezieniu ciała ofiary. Chcieli pokazać, że baron zadarł nie z tymi, co trzeba. Lekcja dla innych? A może w zbrod­nię jest zamieszana bliska ofierze osoba?

W aucie Klaudia tylko raz się odezwała. Zapytała, czy mogłaby zapalić. Naburmuszony dzielnicowy stanowczo odmówił, zaczęła więc jednostajnie pstrykać zapalniczką. Meyer był pewien, że nie robi tego specjalnie, klasyczny ner­wowy odruch. Zaciśnięte usta dzielnicowego wskazywały, że jest innego zdania. Chyba nie polubił Klaudii. Nic dziw­nego, kiedy tylko ruszyli, odór nieprzetrawionego alkoho­lu wypełnił wnętrze samochodu i zmieszał się z zapachem benzyny wydzielanym z nieszczelnych przewodów paliwo­wych. Dzielnicowy natychmiast otworzył wszystkie okna w aucie. Jechali w przeciągu. Hałas zagłuszał rozmowę sie­dzących z przodu Meyera i dzielnicowego.

- Śmierdzi jak zapijaczona lafirynda - mruknął pod nosem Sokołowski.

Meyer odwrócił twarz w kierunku Klaudii, by upewnić się, że kobieta nie usłyszała słów policjanta i zapytał najła­godniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć:

- Nieprzetrawiona wóda?

- Chyba całe morze najtańszego spirytu, nadkomisa­rzu - odburknął dzielnicowy i spojrzał na Meyera, jakby ten spadł z księżyca. - To babsko nie trzeźwiało od kilku dni. Nawet mój szwagier nie doprowadza się do takiego sta­nu, a on potrafi się upodlić. Boże drogi, i to kobieta, w do­datku pielęgniarka, wstydu nie ma - kwękał.

Profiler uśmiechnął się zagadkowo. Nie zamierzał kon­tynuować tematu. Skąd niby dzielnicowy miał wiedzieć, że Meyer od lat nie czuje żadnych zapachów. Natura zadbała o jego komfort pracy i pięć lat temu po przebytym zapale­niu zatok po prostu wyłączyła mu zmysł powonienia, by na miejscach zbrodni mógł po prostu myśleć. Potrafił więc ca­łymi godzinami przebywać w mieszkaniach, gdzie odkrywano zalarwione, przegniłe ciała. Niestraszny był mu za­pach prosektorium, który rozpoznawał jedynie po łzawie­niu z oczu.

 

 

Kiedy dotarli do komendy, profiler wskazał wdowie krze­sełko przy oknie w hallu komendy, podziękował serdecznie dzielnicowemu, a sam podszedł do telefonu i wykręcił nu­mer wewnętrzny podinspektora Szerszenia. Telefon odebrał jeden z jego ludzi.

- Masz wdowę? - padło po drugiej stronie.

- A kto pyta?

- Jacek. Co ty, Hubert, nie poznajesz mnie? - żachnął się starszy sierżant Wesołowski, młody narybek wydziału kryminalnego. Profiler bardzo go lubił. W ubiegłym roku przeszli na „ty”, na co Meyer nieczęsto decydował się wo­bec tak młodych policjantów. Jacek był wyjątkiem. Rzetelny, z wrodzonym talentem psa gończego. A przy tym nie za­dzierał nosa, choć pochodził z rodziny policyjnej i gdyby chciał, mógłby wykorzystać jej wpływy do zrobienia bły­skotliwej kariery. On jednak chciał na swój sukces zapraco­wać sam, bez pomocy wuja i tatusia. Tą postawą zaimpono­wał psychologowi.

- Nie poznałem, będziesz bogaty - zaśmiał się Hubert.

- Tak, mam ją. Spytaj Waldka, co robić. Ona nie będzie teraz słuchana, jest potrzebna do identyfikacji zwłok. Bez sensu, żeby wchodziła na górę.

- Szerszeń mówił, że sam chce z nią jechać. Ale jesz­cze przesłuchuje i nie zapowiada się, że szybko skończy. Poczekaj, pójdę wybadać sprawę.

- Niech się pospieszy. Nie będę tu stał jak ten ba­ran w przejściu. - Meyer spojrzał na zegarek. Zbliżała się 15.00. - Późno jest. Jeszcze muszę załatwić jedną sprawę w Siewierzu.

- Chcesz, to jedź. Chętnie popilnuję wdówki - zaofe­rował się Jacek i zachichotał.

- Dzięki, stary - odparł psycholog. - Lepiej kopnij się do Szerszenia i dowiedz się, kiedy zamierza skończyć.

- Okay, bankowo. Pamiętaj, wystarczy jeden telefon i złażę.

Meyer odłożył słuchawkę i zerknął na Klaudię. Siedziała, tępo wpatrując się w szklane drzwi, którymi non stop kur­sowali funkcjonariusze. Chciał do niej zagaić, lecz usłyszał dzwonek swojej komórki. Zerknął na wyświetlacz: Anka. To dzwoniła jego była żona, z którą po rozwodzie utrzy­mywał znacznie lepsze stosunki niż przez ostatnie trzy lata małżeństwa. Może dlatego, że po rozstaniu z Meyerem bły­skawicznie poukładała sobie życie i znalazła idealnego dla siebie mężczyznę. Starszego od niej o 15 lat dentystę, któ­ry utrzymuje higienę w życiu i pracy. Lubi porządek i może być w domu każdego dnia na kolacji. Odkąd Anka związa­ła się z dentystą i zamieniła niewykończony dom w Ligocie na segment w ciągu domków jednorodzinnych w Sosnowcu, z kominkiem i sauną, a pracę nauczycielki wykonuje tylko po to, by się stroić, ich relacje stały się poniekąd przyjaciel­skie. Do tego stopnia nawet, że przymknęła oko na ten cho­lerny film Sprawa Niny Frank, w którym ujawniono wszystkie szczegóły ich pożycia, włącznie z jej zdradą. Teraz pozwalała dzieciakom u niego pomieszkiwać, choć na początku krzy­wo patrzyła nawet na kilkugodzinne widzenia.

- Co się z tobą dzieje? Miałeś być na występie Michała! Wszyscy ojcowie byli - usłyszał w słuchawce jej poiryto­wany głos. Meyer poczuł, że nogi ma jak z waty. Zupełnie zapomniał o szkolnej akademii i czuł się teraz potwornie. Nie był w stanie wymyślić na usprawiedliwienie ani jedne­go kłamstwa.

- Czy ty wiesz, jak on się czuł? Pamiętasz jeszcze, że masz dzieci? - pogrążała go w poczuciu winy Anka.

Meyer w dalszym ciągu milczał.

- Halo, słyszysz mnie? Dzwoniłam chyba z dziesięć razy. Jak mam cię poważnie traktować? Jesteś psychologiem, a nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie znaczenie ma przyby­cie ojca na występ dziecka. Naprawdę nie spodziewałam się tego po tobie.

- Jestem w pracy - westchnął. - I nie wiem, kiedy stąd wyjdę.

- Znów jesteś w robocie? Przecież miałeś mieć wolne. Tyle nadgodzin, kiedy ty to odbierzesz? - zaczęła narze­kać. Miał nadzieję, że się nagada i szybciej minie jej złość. Ale się przeliczył. Anka jedynie nakręcała się we wściekło­ści. - Jeśli sądzisz, że możesz sobie ze mną tak pogrywać, to się grubo mylisz. Nie jestem idiotką. Mogę...

- Słuchaj, miałem w nocy wypadek - przerwał jej.

- Passat jest kompletnie rozbity.

Zamilkła.

- A ty? Co z tobą? - w jej głosie usłyszał niepokój.

- Jestem cały. Choć niewiele brakowało.

- Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą. - Co się stało? Jak do tego doszło? - zarzuciła go pytaniami Anka, a po­tem zrobiła mu wykład na temat odpowiedzialności i obo­wiązków wobec dzieci. - Nie wolno ci narażać swojego ży­cia! -jęczała.

Hubert słuchał jej wymówek w milczeniu. Znał ją dosko­nale i wiedział, że będzie musiał o tym słyszeć jeszcze dłu­go, lecz ciepło mu się na sercu zrobiło, kiedy okazała współ­czucie, słysząc o wypadku. Odruchowo zerknął na Klaudię Schmidt, która zatopiona w myślach siedziała na krzesełku pod oknem i zdawała się nie zwracać na nikogo uwagi. I po­myślał, że ta kobieta nie uroniła po zamordowanym mężu ani jednej łzy. W takim razie jaka była między nimi rela­cja? Na pewno nie jest to normalne, myślał. Wyciągnął pa­pierosa z paczki, podszedł do dyżurki i nie odrywając tele­fonu od ucha, oczami wskazał oficerowi w okienku wdowę po Schmidcie. Dyżurny zrozumiał Meyera bez słów. Skinął głową, że jej przypilnuje, i podał nadkomisarzowi zapalnicz­kę. Meyer zapalił papierosa, zwrócił policjantowi zapalniczkę, wyszedł na zewnątrz i stanął przy popielniczce przed wejściem do komendy. Dopiero wtedy streścił Ance pokrót­ce przebieg wczorajszego wypadku, koloryzując nieco, by wzbudzić w niej współczucie. Poskutkowało.

- Mogę ci jakoś pomóc? - spytała.

- W zasadzie tak... - zaciągnął się papierosem i prze­rwał, czekając, jak Anka zareaguje.

- No to mów-pospieszyła go i dodała:-Tylko nie myśl, że to usprawiedliwia twoją nieobecność. Pomogę ci, bo jesteś ojcem moich dzieci. Gdyby nie to... już dawno bym...

„Nie truj już, proszę. Głowa mi pęka. Wiem to wszyst­ko. Zawsze mówisz to samo...” - chciał powiedzieć, lecz za­miast tego zdobył się na proszący ton.

- Nie miałem czasu się przebrać. Wciąż chodzę w tych śmiesznych lakierkach - szeptał, choć w pobliżu nie było ni­kogo, kto mógłby go usłyszeć. Zerknął na Klaudię. Siedziała spokojnie na krześle i uparcie obskubywała skórki wokół pa­znokci. To zajęcie bardzo ją absorbowało, chyba nawet nie zauważyła, że zostawił ją samą.

- Co mam zrobić? - Anka przez lata była ćwiczona w podobnych sytuacjach. Ile Wigilii, sylwestrów, imienin czy ważnych tylko dla nich wieczorów spędziła z sąsiadka­mi lub sama przed telewizorem, kiedy byli jeszcze razem? Jej nie trzeba było wiele tłumaczyć. Będąc jego żoną, wście­kała się. Dziś, kiedy nie dotyczyło jej to bezpośrednio i mia­ła w domu swojego dentystę, potrafiła zdobyć się na wielko­duszność. Zachowała się wzorowo, proponując pomoc.

- Mogłabyś pojechać do mnie, przywieźć jakieś ciuchy i buty na zmianę. No i znaleźć kartę pojazdu?

- Możesz mi powiedzieć, gdzie to wszystko masz?

- Karta chyba jest w szufladzie, razem z resztą doku­mentów.

- Mam nadzieję... A ciuchy?

- Dawno nie prałem... Ale na suszarce coś tam wylosujesz. Mokasyny są w szafce w przedpokoju. Takie zamszowe.

- Wiem. Sama ci je kupiłam. Coś jeszcze?

- No tak... Muszę pojechać do Siewierza, załatwić for­malności.

- No i? - w jej glosie wyczuł napięcie.

- No mówiłem... Miałem wypadek... Passat jest do ka­sacji, nie wiem, czy w ogóle...

- Chcesz moje auto? - weszła mu w słowo. - Po tym wszystkim masz jeszcze czelność prosić mnie o wóz?

Meyer milczał. Prawie słyszał, jak mówi: „Nie ma mowy”. A przecież tego starego strucla sam jej przywiózł z Niemiec wiele lat temu. Początkowo sądził, że samochód nada się jedynie na części, ale po gruntownym remoncie okazał się świetnym samochodem szkoleniowym dla Anki, która od lat miała prawo jazdy, ale nigdy nie nauczyła się dobrze pro­wadzić ani parkować. Szary nissan sunny, który przed dwo­ma laty osiągnął pełnoletność, wciąż dzielnie znosił wszel­kie idiotyczne stłuczki, zarysowania i kolizje, do których dochodziło z winy Anki. Hubert czuł, jak narasta w nim irytacja. Jak ona śmie żałować mu pożyczenia tego grata, za którego sam zapłacił! Czekał teraz na jej odpowiedź jak na wyrok, ale nie zamierzał prosić czy się korzyć. „Jeśli bę­dzie trzeba, przesiądę się na tramwaj” - postanowił ’"te­dy Anka odrzekła:

- Ale obiecaj, że nie będziesz palił w moim aucie.

- No, dobrze - odparł na odczepnego. Kiedy mu poży­czała tego starego kanciaka, czuł się jak porucznik Colombo, więc zawsze w nim palił. Tym idiotycznym i niemożliwym do dotrzymania warunkiem w ogóle się nie przejął.

- Ale obiecaj - powtórzyła. Zdziwił się, że tak naciska, lecz zależało mu na tym wozie. Zdobył się na ton najbardziej przekonujący z możliwych: - Tak. Znaczy... nie będę.

- W porządku. Ale musisz jutro mi go oddać.

- Tak, tak... Jasne, chociaż... - chciał dodać, że zrobi tak, o ile nie zdarzą się jakieś nagłe czynności, lecz ugryzł się w język.

- Przyjadę najwcześniej za godzinę - zastrzegła. - Do­piero wstawiłam ziemniaki, muszę poczekać, aż się ugotują, i przygotować kolację Felicjanowi. Chyba mam w domu na­sze, znaczy twoje klucze. Jeśli nie, będę musiała podjechać do pracy. Urządza cię to?

- Oczywiście, nigdzie się nie ruszam - przytaknął za­dowolony. - Zostaw wszystko na portierni - odetchnął z ulgą Meyer.

- Nie ma sprawy. Tylko masz go zwrócić w stanie, w ja­kim go dostaniesz, tak?

- Jasne - odpowiedział automatycznie Meyer, zaję­ty bardziej odpalaniem kolejnego papierosa od tego, który właśnie skończył.

- Szczęście, że dzieci mają jeszcze ojca - Anka doda­ła z troską, jakiej się po niej nie spodziewał. Kiedy zaczę­ła mówić o kluczach do ich domu w Ligocie, Meyer poczuł dziwne ukłucie.

- Dlaczego trzymasz je w pracy? - zdecydował się za­pytać.

- Co? - Anka nie rozumiała, o co mu chodzi.

- Klucze, mówiłaś o kluczach.

- Nie wiem, może mam w domu. Sprawdzę.

Ale skąd pomysł, żeby w szkole trzymać klucze do na­. domu? Przecież mogą być potrzebne.

- A niby po co?

- Nie ufasz mu? - zapytał czujnie.

- Komu?

- Swojemu... dentyście - wybrnął Meyer i zaśmiał się. Słowo „mąż” wciąż nie przechodziło mu przez gardło.

- Nie, to nie tak. Szanuję go, ale... sama nie wiem. Nie śmiej się... Felicjan jest naprawdę porządnym, odpowiedzial­nym człowiekiem. Wiem, że go nie lubisz i... -Anka gubi­ła się w wyjaśnieniach.

- No, nieważne - przerwał jej i dodał naprawdę czule.

- Dziękuję, Aniu.

Anka chwilę milczała.

- Nie ma sprawy. Choć tyle się zdarzyło i nam się nie udało, wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć - odparła ciepło Anka zadowolona, że były mąż nie chce rozwijać wąt­ku jej nowego związku. - Czy ty nigdy nie nauczysz się, że w twoim fachu nie jedzie się nigdzie w lakierkach!

- Anka, proszę cię, nie mam teraz czasu na wyjaśnie­nia. Dokumenty są w komodzie w salonie, tam gdzie zwy­kle... Przywieź jakieś ciuchy i koniecznie normalne buty. Jak Marcelina? I powiedz wreszcie, jak Michu przeżył ten występ? Przepraszam, zapomniałem.

- Wiem, wiem. Ta twoja robota. Nienawidzę jej... Jakoś to przełknął, chociaż wszyscy ojcowie byli... Następnym ra­zem.. . Wrócisz, to pogadamy. Naprawdę byłam wściekła, że nie dojechałeś. Obiecywałeś... I uważaj bardziej na siebie. Dam ci znać, jak się z tym wszystkim uwinę. Czy ja do koń­ca życia będę musiała mieć ciebie na głowie, czy to się nigdy nie skończy? - znów zaczęła kwękać, ale Meyer już nie słu­chał. Kątem oka zauważył podinspektora Szerszenia, który mocował się z kartą chipową przy bramce.

- Muszę kończyć - rzucił do słuchawki. - Dzięki.

Rozłączyli się bez pożegnania, Meyer był jednak pewien, że może na nią liczyć.

Zanim Szerszeń zbliżył się do siedzącej na krześle wdowy, Hubert zdążył jeszcze pomyśleć, że to prawdziwa ironia losu. Kiedy się z Anką rozstawali, myślał, że to on pierwszy ułoży sobie życie. Sądził, że pojawienie się Kingi - jego studenckiej miłości - to jakiś cud i że będzie miał w niej oparcie. Stało się inaczej. Kobieta, którą uważał za swoją największą miłość, zniknęła szybciej, niż się pojawiła. Najgorsze, że nie mógł niko­go za to winić. Ani Kingi, ani siebie. Los zakpił z nich obojga, piętnując drugą żonę Meyera śmiertelną chorobą, która zmu­sza Kingę do przebywania w klinice za granicą. Kiedy profiler o tym myślał, czuł złość na Boga, w którego nie potrafił już wie­rzyć. Kiedyś było inaczej. Ale kiedyś wszystko było inne.

Dziś jest żywym zaprzeczeniem własnego przekonania, że dobry profiler powinien mieć oparcie w rodzinie, by ciemna strona nie zdominowała jego życia. Wciąż przekonuje o tym młodych adeptów profilowania. Tłumaczy im, że jeśli chcą wykonywać dobrze swoją pracę, muszą mieć do czego wracać. A sam wraca do pustego domu. Nie ma czasu na spotkania z dziećmi. Pokątnie zdradza nieuleczalnie chorą żonę, któ­ra żyje tylko miłością do niego, pozbawiając się w ten spo­sób szacunku do samego siebie i wpędzając w poczucie winy. Sam nie wie, dlaczego tak włada swoim losem.

- Gdybym tylko wiedział, co będzie z nami, Kinguś? Gdzie teraz są twoje myśli, czy jeszcze jest nadzieja? Gdybym to wiedział, już by mnie tu nie było - szepnął do siebie. Przekręcił obrączkę, jakby próbował ściągnąć ją z palca, ale siedziała ciasno. Westchnął ciężko, spoglądając na łańcuszek run, magicznych znaków, których znaczenie poznał podczas pracy nad najdziwniejszą sprawą, z jaką miał do czynienia: nad zabójstwem aktorki Niny Frank.

- Meyer - tubalny głos podinspektora Szerszenia spro­wadził go na ziemię. - Czekam na was na górze od kwa­dransa. Już myślałem, że pani źle się poczuła albo, co gor­sza, rozmyśliła.

- Rozmyśliła? - żona ofiary bezmyślnie powtórzyła za Szerszeniem ostatnie słowo, a Meyerowi wydało się, że za chwilę zachichocze jak idiotka. Może ona po prostu jest głu­pia? Może nie szok ani chłód emocjonalny czy nawet wy­rachowanie kazało jej tak zachować się po tragicznej wia­domości. Ale nie sposób być przecież tak bezgranicznie pu­stym. Tylko co taki łebski facet jak Schmidt by z nią robił tyle lat? - zganił się w myślach.

- Ty, Hubert, na górze świecą gwiazdy seksuologii - puścił do niego oko Szerszeń. Chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygnował ze względu na obecność Klaudii Schmidt.

- A panią zapraszam. Już czeka na nas doktor Drożdż. Jest pani w stanie rozpoznać ciało? To niezbyt przyjemny widok. Jak się pani czuje? Czy mamy wezwać kogoś inne­go z rodziny?

- Nie, ja rozpoznam... - zerwała się Klaudia. - Ja chcę go zobaczyć!

Kiedy chuchnęła Szerszeniowi w twarz, policyjny wyga odruchowo odwrócił twarz i skrzywi! się z obrzydzeniem. Meyer zaś uśmiechnął się półgębkiem - w końcu Szerszeń tej nocy także nie wylewał za kołnierz. A potem zastano­wiło go, z czego może wynikać tak ochocza reakcja wdowy na myśl o wizycie w kostnicy.


Date: 2016-01-05; view: 536


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 3 page | Maja – poniedziałek 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)