Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 3 page

- Na pewno już się ich pozbył - wzruszyła ramiona­mi Weronika. Prawdę mówiąc, już dawno zgubiła się w jego wywodach.

- Może tak być - odpowiedział Meyer. - Ale z mo­jego punktu widzenia ważne jest ustalenie, kto je miał w piątek. Jeśli ten ktoś nie jest zleceniodawcą zbrodni, to z pewnością ma z nią ścisły związek. Według mnie to jest obecnie najważniejsza nitka, która może doprowadzić nas do kłębka.

 

 

Ich rozmowę przerwało zamieszanie przy wejściu. - Co się tu dzieje? - usłyszeli damski głos. Nie mogli zobaczyć oso­by, która wypowiadała te słowa, gdyż wejście skutecznie za­słaniała ściana z kartongipsu. Cala trójka: prokurator Rudy, podinspektor Szerszeń i Hubert Meyer szybko przemieścili się w tamtym kierunku. W korytarzu stała elegancka blon­dynka w beżowej sukience safari, złotych sandałkach i apasz­ce w kratkę Burberry. Z gracją postawiła u swych stóp skórza­ną torbę kolonialną, wartą więcej niż miesięczna pensja pod­inspektora Szerszenia. Kobieta była dyskretnie umalowana, w uszach miała brylantowe kolczyki, a na ręku cienką jak nit­ka złotą bransoletkę.

- Co to za okropny zapach? - zatrzymała się, nie była w stanie zrobić ani kroku dalej i zwróciła się do prokurator­io. - Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się stało?

Jej blond włosy obcięte do ramion, na wzorowego boba, były w stanie correct, jakby dopiero co wyszła od fryzje­ra. Filigranowa, o regularnych rysach twarzy, orzechowych oczach i ładnie wykrojonych ustach, wydawała się uosobie­niem klasy. Meyer ocenił, że mimo dojrzałego wieku wciąż miała bardzo zgrabną sylwetkę. Twarz bez zmarszczek, nie­naturalnie napięta, ujawniała talent chirurgów plastycznych. Być może dlatego nie ukazywała teraz prawdziwych emocji, a może nie była do nich zdolna.

- Co się tutaj dzieje? - kobieta zapytała cicho, lecz sta­nowczo. Była skupiona i nieprawdopodobnie spokojna.

Podinspektor Szerszeń pomyślał o niej jedno: zakonser­wowana, zimna ryba.

Podszedł bliżej i bez słowa wyciągnął legitymację poli­cyjną.

- Rozumiem, że pani doktor Elwira Poniatowska?

Niepozorna blaszka umieszczona w skórzanym etui za­działała w mgnieniu oka. Kobieta zacisnęła usta i wpatry­wała się w niego w oczekiwaniu.

- Zgadza się - odrzekła

- Podinspektor Szerszeń. Proszę za mną.

Poniatowska zasłoniła apaszką połowę twarzy. Teraz



już zupełnie nie widzieli, jak reaguje na zadawane pytania. Kiedy Szerszeń zachęcił ją do wejścia głębiej, wyprostowała się i ruszyła naprzód, niby od niechcenia rozglądając się po pomieszczeniu. Jakby to mieszkanie nie było jej, jakby tylko je zwiedzała. Jedynie wprawne oko mogło dostrzec, że tak naprawdę rejestruje wszystko z dokładnością aparatu foto­graficznego. Zmieszała się dopiero, gdy dostrzegła ciało na masywnym krześle pod oknem.

- Kto to jest? - wskazała postać siedzącą plecami do drzwi. Meyer zauważył, że zadrżała jej ręka, a niski alt za­mienił się w delikatny sopran z zaśpiewem.

- Kim jest ten nieszczęśnik? - Poniatowska powtórzy­ła kluczowe pytanie łamiącym się głosem.

- To Johann Schmidt. Został zamordowany kilka dni temu - odparł Szerszeń.

Kobieta nie zdążyła nic odpowiedzieć. Meyer złapał lekar­kę w ostatniej chwili, zanim upadła na podłogę. Weronika poszła do kuchni po szklankę wody. Policjanci doświadczeni w tego typu zachowaniach zaczęli ją cucić. Kiedy po chwili kobieta odzyskała przytomność, w jej oczach były już tyl­ko przerażenie i rozpacz.

- Czy chciałaby pani nam coś powiedzieć? - zapytał podinspektor Szerszeń. - Czy pani go znała?

Elwira długo milczała. W końcu pochyliła głowę, wygła­dziła sukienkę i odrzekła już spokojniej:

- Johann był moim pacjentem. On... my... Pisaliśmy ra­zem książkę - kobieta przenosiła wzrok to na Meyera, to na Weronikę. - Co tu się stało?

- Pojedzie pani z nami na komendę - stwierdził Szer­szeń.

- Co z moim dzieckiem? -wychrypiała Elwira. - Czy Tymkowi nic się nie stało? Gdzie jest Michał? Mój mąż... Gdzie on jest? - szeptała bez składu. Na jej twarz wystąpi­ły niezdrowe rumieńce.

Weronika wyjrzała przez okno. - Chyba zaraz się prze­konamy - odpowiedziała.

Po kilku minutach w drzwiach domu stanął szczupły, wysoki mężczyzna o południowej urodzie. Kruczoczarne, krótkie włosy wraz ze smagłą twarzą stanowiły kontrast z bielą modnej koszulki z nadrukiem, na którą miał narzu­coną jasną marynarkę w tenisowe prążki. Był zdecydowa­nie młodszy od żony. Z jego czarnych jak smoła oczu nie dało się wyczytać żadnych emocji. Za nim szedł policjant, który go nie odstępował. Dopiero kiedy zbliżyli się na od­ległość kilku kroków, dostrzegli, że mężczyzna ma na prze­gubach kajdanki.

- Michał? - szepnęła zaskoczona lekarka. - Co ty... ? - przerwała i spojrzała pytająco na profilera i prokuratorkę.

Mężczyzna nie odpowiedział. Kiedy funkcjonariusz otwierał metalowe obrączki niewielkim kluczykiem przy­twierdzonym do pasa, mąż lekarki pochylił się do przodu i gwałtownie zwymiotował wprost na wypolerowane buty podinspektora Szerszenia.

 

***

Zanim Klaudia Schmidt otworzyła oczy, poczuła zapach wanilii i karmelu. Pierwszy raz od kilku dni znalazła w so­bie siłę, by wstać z łóżka. Potem usłyszała przytłumione piknięcie i głośny rumor, jakby ktoś rzucił kawałkiem bla­chy. Domyśliła się, że to znów odpadła klapa od piekarnika. Kilka miesięcy temu zepsuł się zawias, nie miała jednak cza­su wezwać kogoś, by go naprawił. Na Johanna nie miała co liczyć, sprawy domowe zawsze były na jej głowie. Odkładała to na potem, bo piekarnik działał nadal, a wciąż było coś ważniejszego do zrobienia. Z dołu dochodziło coraz więcej odgłosów. Radio, gwizd czajnika i jakieś ocieranie metalu o metal. Domyśliła się, że to Magda wyjmuje z piekarnika słodkie kruche ciasteczka, które zawsze piecze w sytuacjach stresowych. Jakby miały osłodzić ból i smutek. Poczuła nie­przepartą ochotę, by wyjść i przytulić córkę. Nie od razu jed­nak wstała, jeszcze chwilę leżała w skotłowanej, nieświeżej pościeli. Przez myśl jej przeszło, że już zawsze będzie w tym wielkim łóżku spała sama. Wstydziła się, że po raz kolejny dała mu się tak upokorzyć.

Była mokra od potu. Okna w pokoju były zamknięte, na zewnątrz zaś panował niemiłosierny upał. Rozejrzała się po sypialni, ale nie znalazła ani jednej z kilku butelek po ginie lubuskim opróżnionych samotnie w ciągu długiego weeken­du, ani niezliczonych niedopałków w popielniczkach, któ­rych widok zapamiętała z wczorajszego, a może przedwczo­rajszego wieczoru. Jakby w ogóle ich tu nie było. Rozczuliło ją, że córka zadbała i o to. Podeszła do toaletki i z niepoko­jem spojrzała w swoją twarz. Szybko odwróciła wzrok, bo odbicie nie prezentowało się zbyt dobrze. Włosy sterczały na wszystkie strony, oczy były podkrążone i zaczerwienio­ne od płaczu i przepicia. Na twarzy miała kilka zadrapań, a rozbity luk brwiowy był zaklejony przybrudzonym pla­strem. Spuchnięte usta pulsowały i piekły, choć były tylko draśnięte w kąciku. W gardle czuła suchość i gorzki smak kaca. Ze zgrozą spostrzegła, że spała w ubraniu. Ściągnęła z siebie ze wstrętem brudne ciuchy i weszła pod prysznic. Łazienkę oddzielała od sypialni jedynie szyba. Dopiero teraz, kiedy stała, poczuła, jak bardzo trzęsą się jej ręce, a w głowie wszystko wiruje. Była jeszcze pijana. Odkręciła zimną wodę i z zapamiętaniem szorowała całe ciało. Jakby chcąc zedrzeć z siebie skórę. Włosy myła pięciokrotnie. Aż oczy zaczęły ją piec od spływającego szamponu, którego wylała sobie na głowę prawie pół butelki. Niesiona impulsem, cała ocieka­jąca wodą wyszła z kabiny prysznicowej, by umyć zęby. Jej mokre stopy zaznaczyły się na białym łazienkowym chod­niczku frotte. Z otwartej kabiny prysznicowej woda lała się wprost na kamienną posadzkę, ona jednak nie zwróciła na to uwagi. Szorowała zapamiętale usta i dopiero kiedy zauwa­żyła, że stoi w wodzie, weszła z powrotem pod prysznic i za­sunęła szklane drzwi. Po dłuższej chwili stania pod lodo­watym strumieniem zorientowała się, że ma w ręku szczot­kę Johanna, a nie własną. To ją kompletnie wyprowadziło z równowagi. Cisnęła jego szczotką i rozpłakała się. Kiedy członki zdrętwiały jej z zimna, wyszła wreszcie spod prysz­nica, wciągnęła na siebie szlafrok i ruszyła w kierunku kuch­ni. Wydawało jej się, że zejście po schodach trwa wieczność. Kurczowo trzymała się barierki i skupiała głównie na tym, by zachować równowagę i nie zjechać po schodach jak po zjeżdżalni. Prawdopodobnie dlatego dopiero kiedy była na dole, usłyszała męskie głosy. - Magda ma gości? - zdziwi­ła się. Ale kiedy ich dostrzegła, poczuła ucisk w piersi. Jeden z mężczyzn miał na sobie mundur policyjny. Drugi zaś był ubrany w szary garnitur i lakierki.

 

 

Odcinek od schodów do kuchni wydał się jej niezwykle długim dystansem. Choć wszystko wirowało, starała się iść prosto.

- Dzień dobry - wydukała i w tym momencie uświa­domiła sobie niestosowność swojego wyglądu i poczuła silny zapach nieprzetrawionego alkoholu, który wydobył się jej z ust. Przeraziła się, co mogą pomyśleć policjanci. Spojrzała na kuchenny zegar nad lodówką. Pół godziny temu minęło południe. Zerknęła na córkę. Magda stała oparta o blat ku­chenny, w ręku miała rękawicę i ścierkę. Złociste ciasteczka były wszędzie: na blacie kuchennym, na paterach. Na ścier­kach leżało jeszcze mnóstwo tych czekających na upiecze­nie. Wyglądało na to, że dziewczyna piekła je całą noc. Prawdopodobnie od czasu, kiedy Klaudia leżała na górze półprzytomna z rozpaczy po tym, jak porzucił ją Johann. Widząc dużą ich część także na podłodze, zrozumiała, że hałas, który słyszała po przebudzeniu, to nie była klapa od piekarnika. Córka upuściła na podłogę gorącą blachę. A przy­bycie nieoczekiwanych gości uniemożliwiło pozbieranie roz­sypanych ciasteczek. Córka była blada i milcząca. Jej nieład­na twarz zastygła w oczekiwaniu, jeszcze bardziej wyostrza­jąc rysy. Oczy zmieniły się w szparki.

- Pani Klaudia Schmidt? - krępującą ciszę prze­rwał policjant w mundurze. - Starszy sierżant Mirosław Sokołowski, jestem pani dzielnicowym.

Kobieta skinęła głową.

- Proszę usiąść - wskazał najbliższe krzesło u szczy­tu stołu.

Starała się przybrać obojętny wyraz twarzy, choć drża­ła z niepokoju. Na dodatek czuła, że zaczyna ją mdlić. Postanowiła udać nonszalancką i nieprzyjemną. Liczyła, że wtedy szybciej sobie pójdą.

- Wszystko, co miałyśmy do powiedzenia w sprawie tego włamania, już powiedziałyśmy. Panowie wybaczą, ale dziś chyba nie jest najlepsza pora... A może już złapaliście sprawców?

- Jakiego włamania? - zdziwił się ten w garniturze.

- 16 kwietnia w nocy splądrowano gabinet pana Schmidta - wyjaśnił mu dzielnicowy. - Sprawcy ukradli komputer, kasetkę z pieniędzmi i trochę dokumentów firmowych. Odjechali jednym z aut. Zniszczyli też system wideo- kontroli. Wszystko odbyło się pod nieobecność państwa.

- Rozumiem, że nadal nie wiecie, kto to zrobił? - fuk- nęła Klaudia.

Znów zapadła cisza. - Może pani także usiądzie? - mężczyzna w garniturze nie spuszczał wzroku z Klaudii, lecz pytanie skierował wyraźnie do Magdy. Dziewczyna chyba nie czuła się najlepiej. Nerwowo miętosiła kwiecistą spód­nicę z falbanami, która przydawała jej lat i tuszy. Mimo za­chęty pozostała w tym samym miejscu.

- Nazywam się Hubert Meyer. Jestem psychologiem po­licyjnym. Mamy dla pań taką informację - zaczął w koń­cu profiler. Obie kobiety wpatrywały się w niego tępo. Znał ten wzrok. Tak patrzą ludzie, którzy przeczuwają, że za chwilę ujawni im coś strasznego, lecz jeszcze nie chcą w to uwierzyć.

- Czy coś się stało Johannowi? - Klaudia była chyba bardziej zaskoczona swoim pytaniem niż policjanci.

- Tak, jesteśmy tu w związku z pani mężem. Przykro mi, że to ja muszę panią powiadomić - głos Meyera był spokojny. Za spokojny, pomyślała Klaudia. - Został odna­leziony dziś rano. Nie żyje.

Rozległ się rozpaczliwy krzyk Magdy, który stopniowo zamienił się w lament. Klaudia nie odezwała się ani słowem. Poczuła falę gorąca, która uderzyła jej do głowy, a potem jak strużka potu cieknie wzdłuż jej kręgosłupa. Nie zadała ani jednego pytania. Uśmiechnęła się, na ile pozwalały jej obolałe usta. - To się musiało tak skończyć. Mądrego można oszu­kać tylko raz... - nie dosłyszeli końca zdania, bo Klaudia nagle wstała, jakby zamierzała opuścić kuchnię.

- Bylibyśmy wdzięczni, gdyby chciała pani zidentyfi­kować ciało. Jeśli oczywiście czuje się pani na siłach - do­dał profiler.

- Oczywiście - Klaudia natychmiast skinęła głową i odwróciła się na pięcie. Dzielnicowy siedział nieruchomo.

Meyer zaś wpatrywał się w kręcone schody, którymi żona Schmidta - pijana jeszcze, jak sądził po jej zachowaniu i wyglądzie - z trudem wspinała się na górę. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zetknął się z taką reakcją na wieść o śmierci bliskiej osoby. „Czarnym aniołem”, jak w policji nazywano tych, którzy muszą powiadomić rodzinę o doko­nanej zbrodni, bywał dość często. Uważał to za część swo­jej pracy. Ktoś musi to robić, a czasem lepiej, by zawiada­miał o tym doświadczony psycholog niż surowy dzielnico­wy. Meyer stwierdził, że nie przypomina sobie osoby, która będąc w głębokim szoku, zachowałaby się tak chłodno jak żona Schmidta. Niepokoił go zwłaszcza stan trzeźwości wdo­wy i jej rany na twarzy.

 

***

Elwira trzymała twarz ukrytą w dłoniach. Od godzi­ny czekała na korytarzu komendy na jakiegoś psychologa. Minęła 14.00, a ten wciąż nie nadchodził. Już raz ją prze­słuchiwano. Pytali ją o Johanna: jak długo się znają, o co się pokłócili, gdzie była przez te wszystkie dni, i wreszcie pró­bowano jej wmówić, że to ona go zabiła.

- To chyba jakiś żart - zgromiła spojrzeniem wąsatego policjanta, który wyglądał jak działkowiec albo wędkarz, po czym zerwała się z krzesła i ruszyła do drzwi. Wtedy wstał ten drugi gliniarz. Miał nie więcej niż 35 lat i gdyby go zo­baczyła na ulicy, pomyślałaby raczej, że jest członkiem pół­światka niż przedstawicielem organów ścigania. Niski, krępy, krótko przystrzyżony, w sportowej bluzie ciasno opinającej bicepsy. Chwycił ją za ramiona i siłą posadził z powrotem na krzesło.

- Możemy od razu zafundować ci dołek - wysyczał.

Jego zachowanie, agresja oraz forma „per ty” poraziły ją.

Dawno już nikt jej tak nie potraktował. Była przyzwycza­jona do szacunku, jakim darzono ją ze względu na pozycję zawodową i tytuł doktora nauk medycznych.

- Spokojnie, Rysiu - podniósł rękę Waldemar Szerszeń.

- Pani chyba przemyślała sprawę.

Wtedy, bo takie sceny znała jedynie z amerykańskich fil­mów kryminalnych, Elwira powiedziała: - Chcę porozu­mieć się ze swoim adwokatem.

To był odruch. Tak naprawdę nie znała żadnego, który specjalizowałby się w takich sprawach. Mecenas Kozłowski, który czasem konsultował jej sprawy dotyczące praw autor­skich czy umów z telewizją, raczej się do tego nie nadawał.

- Na razie jest pani przesłuchiwana w charakterze świad­ka, nie podejrzanej - odpowiedział Szerszeń, zapamięta­le dłubiąc w zębie wykałaczką. - A świadek ma obowiązek powiedzieć wszystko, co wie. Do tego zobowiązuje artykuł 233 paragraf 1 i 2 kodeksu karnego. Za składanie fałszy­wych zeznań grozi kara więzienia do lat trzech. Może pani zadzwonić do swoich mecenasów zaraz po opuszczeniu tego pokoju. Zwłaszcza jeśli chciałaby się pani do czegoś przy­znać... Czy jest coś, co chciałaby pani dodać?

Podinspektor mówił cicho i flegmatycznie. Sprawiał wra­żenie znudzonego. Tak naprawdę jednak bacznie obserwo­wał przesłuchiwaną kobietę.

- Nie mam nic więcej do dodania - odpowiedziała mu karnie Elwira i zamilkła.

- Czyli wasza znajomość miała charakter zawodowy. Leczyła go pani przed laty. Półtora roku temu odnowiliście kontakt i pisaliście razem powieść, tak?

- Poradnik, a właściwie pamiętnik uzależnionego od sek­su. Johann opisywał swoje wychodzenie z problemów seksu­alnych, a ja obudowywałam to teoretycznie. Wkrótce mie­liśmy złożyć książkę u wydawcy.

- Nie mieliście romansu, nie spaliście ze sobą? To jak to się stało, że Schmidt znalazł się w pani domu? - zapy­tał ten młodszy, drapiąc się po wygolonej głowie.

- To była relacja zawodowa. Każde z nas ma rodzinę. Nie zdradzaliśmy swoich partnerów - Elwira dumnie podniosła głowę. - W trakcie pisania nawiązała się między nami nić sympatii, ale nic poza tym. Darzyłam Johanna wielkim szacunkiem i on mnie chyba też. Nie posunęliśmy się na­wet o krok dalej. Nie wiem już, co pana przekona, że mówię prawdę. Czy mam przysiąc na Biblię? A zresztą to wszyst­ko... Ja nie mam związku z jego śmiercią! Jeśli tak sądzicie, to jesteście beznadziejnie głupi! - podniosła głos.

- Przestań krzyczeć, bo cię uciszę - syknął młodszy.

Elwira przestraszyła się. Z pomocą przyszedł jej starszy

policjant.

- Owszem, może mieć związek. Musimy zbadać wszyst­kie okoliczności. Radzę spokojniej odpowiadać na pytania, bo będę musiał postawić pani zarzut znieważenia policjanta.

Elwira chciała krzyknąć, że to ją się znieważa, ale po­wstrzymała się. Postanowiła ignorować młodego i rozmawiać tylko ze starszym. Wydawało jej się, że jest milszy i może li­czyć na jego zrozumienie. Dała się złapać na najstarszą tech­nikę „dobrego i złego policjanta”.

- Ja naprawdę... Nie wiem, jak to się mogło stać. To dla mnie straszny cios. Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Kto mógł to zrobić? I dlaczego mnie w to wplątał! Kto śmiał wejść i zrobić coś tak strasznego w moim domu?! - wyrzu­ciła z siebie z wściekłością. - Czy pan nie rozumie, że mnie to wszystko boli?

- Tak - bąknął Szerszeń. I dodał rozkładając ręce:

- Czas i śmierć nigdy uprosić się nie dają.

Zastanawiał się, co bardziej ją boli: śmierć Schmidta czy to, że znaleziono go w jej mieszkaniu, lecz nie powiedział tego głośno. - Mam nadzieję, że pani nas rozumie. Musimy znaleźć sprawcę tej zbrodni. Zna pani to przysłowie: „Sędzia, który puszcza winnego, winien grzechu jego”?

- Ale ja jestem niewinna.

- Ja nie mówię, że to pani. Między nami mówiąc, wo­lałbym, żeby to nie była pani. Szkoda tak pięknej kobiety do więzienia.

Elwira wpatrywała się w starszego policjanta szeroko otwartymi oczami.

- Czy pani wie, jak wygląda więzienny chrzest? Powiem szczerze, że damskie pudla są o wiele gorsze niż męskie, co Rysiu?

Wygolony gliniarz łypnął na nią okiem i skinął głową.

- Jo! - mruknął.

- Nie chcę o tym słyszeć - Elwira podniosła dumnie głowę - bo się tam nie wybieram.

- To się okaże - zarechotał Rysio. Elwira przerażona spoj­rzała na Szerszenia. Ten obdarzył ją dobrotliwym uśmiechem, przeznaczonym właśnie na taką okoliczność, i dokończył:

- Jeśli chce nam pani pomóc, proszę wykazać odrobinę dobrej woli. Muszę zadać jeszcze kilka pytań.

Elwira z rezygnacją pokiwała głową. Była już w takim stanie, że zgodziłaby się na wszystko, byle tylko opuścić to straszne miejsce. - Proszę pytać.

- Gdzie pani była w piątek od południa do dzisiejsze­go poranka? Proszę godzina po godzinie opowiedzieć prze­bieg tych trzech dni.

- O Boże, przecież już mówiłam - opadła z rezygna­cją na krzesło.

- Dobry Boże tu nie pomoże - syknął młody, irytująco stukając długopisem o blat biurka. Spiorunowała go wzro­kiem i odpowiedziała, patrząc na Szerszenia: - Tak jak mówiłam. Wyjechałam na działkę do Smiłowic nad Jamną. To niedaleko Mikołowa. Byłam w nie najlepszej formie i po­jechałam odpocząć, przemyśleć wszystko. Spałam, pisałam artykuł do prasy medycznej, jadłam, chodziłam nad wodę, byłam w lesie. Nie potrafię odtworzyć tego co do minuty. Po prostu weekend majowy.

- Pojechała pani bez męża i syna?

- Pojechałam sama, to był impuls. Syn wyjechał na obóz konny do Ochab, wraca dopiero za tydzień. Mąż go odwiózł i obiecał, że zostanie z nim przez pierwsze dni.

- Ktoś może to potwierdzić?

- Tak, trzydziestu dwóch uczniów, wychowawca i z sze­ściu nauczycieli, którzy tam są z dziećmi.

- Chyba się nie zrozumieliśmy. Czy ktoś może potwier­dzić, gdzie pani spędziła te kilka dni?

Elwira zawahała się.

- Nie wiem. Może ktoś z sąsiadów mnie widział. Robi­łam też zakupy w sklepie. Choć nie sądzę, by ekspedient­ka mnie zapamiętała. Nie zrobiłam nic, co mogłoby przy­kuć jej uwagę.

- Co pani kupowała?

- Masło, chleb, serek. Nie pamiętam. Butelkę wina, dwie butelki... I piwo, kilka piw. Mam jeszcze ze dwie pusz­ki w samochodzie.

- Wcześniej pani tego nie mówiła. Wróciła pamięć? - kąśliwie spytał młodszy. Elwira spojrzała błagalnie na pod­inspektora Szerszenia.

- Nie wiedziałam, że będę musiała mówić policji o tym, co kupiłam. Picie alkoholu, jeśli siedzi się nad wodą, nie jest chyba zabronione. Nie sądzi pan, że gdybym była winna, przygotowałabym sobie wszystko ze szczegółami i zeznawa­ła teraz jak z nut? Nie jestem idiotką... - wychrypiała.

- Idiotką z pewnością nie - wszedł jej w słowo podin­spektor. - Ale na głupotę nie ma zarzutów. Sprawca tego zabójstwa zaś był wyjątkowo inteligentny - zawiesił głos.

Elwira czuła, jak oblewa ją zimny pot.

- Proszę więc powiedzieć, bo to interesujące - ciągnął ojcowskim tonem Szerszeń. - Dlaczego kupowała pani ta­kie ilości alkoholu? Nie wygląda pani na osobę, która nad­używa... Dałbym stówę, że raczej abstynentka. I bym prze­grał, co Rysiu... - podinspektor zaśmiał się jak z dobrego kawału. Zaraz jednak zmrużył oczy, pochylił głowę i dodał zimnym już tonem. - Czy przed wyjazdem zdarzyło się coś, co wyprowadziło panią z równowagi?

Elwira zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi.

- Tak, ale to moje prywatne sprawy. Niezwiązane z Johannem. Dotyczą tylko mnie i Michała. Nasze małżeń­stwo. ..

Szerszeń wpatrywał się w nią i miał wrażenie, że kobie­ta nieudolnie kłamie.

- Nie chce pani powiedzieć?


Date: 2016-01-05; view: 625


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 2 page | Maja – poniedziałek 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)