Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Maja – poniedziałek 5 page

 

 

Czujne spojrzenie orzechowych oczu, niezobowiązująca elegancja. Markowe dodatki i biżuteria z najlepszych salo­nów jubilerskich. Ani cienia kiczu. Inteligencja wypisana na twarzy. Elwira Poniatowska-Douglas była przeciwieństwem żony Schmidta.

„Trochę zbyt koścista jak na mój gust” - pomyślał Meyer, zalewając wrzątkiem kawę „plujkę”, ale mimo swoich pięć­dziesięciu lat wciąż mogła się podobać. Na jej twarzy nie było znać nawet kurzych łapek wokół oczu czy siateczki krótkich linijek wokół ust, które mają niemal wszystkie ko­biety w jej wieku, a które, zdaniem Meyera, tylko przydają damskiej twarzy smaku.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, co profiler uznał za nieco zabawne. To ona pierwsza odwróciła głowę. Kiedy po chwili spojrzała na niego ponownie, jej oczy mówiły: „Akceptuję tę sytuację, choć zdecydowanie wolę być oso­bą zadającą pytania”. Sprawiała wrażenie człowieka, któ­rego nic nie zdziwi. Gdyby wyznał jej, że właśnie uprawiał seks z kurą, krową czy motylem, prawdopodobnie nie mru­gnęłaby okiem. „To naprawdę ciekawe. Czy współżycie dało panu oczekiwaną satysfakcję? W którym kierunku ewolu­owały pana fantazje? ”, odpowiedziałaby swoim ciepłym gło­sem, który jej pacjentom z pewnością zapewniał poczucie bezpieczeństwa. Widać, że przeszła szkolenia z mowy ciała. Panowała nad gestykulacją, próbowała się uśmiechać po­jednawczo. Meyer wiedział, że to są jej zawodowe triki, któ­re stosuje wobec pacjentów. Widział też jednak, że nie czu­je się do końca pewnie. Kiedy założyła fantazyjne czerwone okulary, jedyny ekscentryczny akcent w jej stroju, był pe­wien, że stara się w ten sposób odgrodzić od jego wzroku. Uprzedził ją, że to nie przesłuchanie, więc nie będzie żad­nego protokołu do podpisu. Wyjaśnił, że przygotowuje do tej sprawy profil nieznanego sprawcy.

- Pomiędzy ofiarą a zabójcą istnieje pewna komplemen- tarność. Zabójca mógł znać ofiarę - być z nią związany emo­cjonalnie, lecz także mógł być dla niej całkiem obcą osobą, co nie znaczy, że nie znał jej zwyczajów. Mógł ją obserwo­wać, śledzić. Sprawca zawsze ukrywa się w tle życia ofiary. Chciałbym więc odtworzyć tryb życia Johanna Schmidta, jego rytuały. Po to, by znaleźć indywidualne cechy zabójcy, wyróżniające go z populacji, które policja weźmie pod uwa­gę przy aresztowaniu - wyjaśnił i by powstrzymać ziewa­nie, podniósł do ust szklankę z kawą parzoną po turecku, bo nie cierpiał smaku instant, lecz na jej dnie zostały już tylko fusy. Włożył rękę do kieszeni, bezskutecznie szukając chusteczki higienicznej, którą mógłby wytrzeć usta, wresz­cie dyskretnie oblizał wargi. Jego próba ziewnięcia nie uszła jednak uwagi lekarki.



- Jest pan bardzo zmęczony - mruknęła i zerkała na niego podejrzliwie. Miał wrażenie, że za chwilę prześwietli go jak rentgen. Uśmiechnął się w myślach. Choć przed chwi­lą wypił kawę, a w ciągu dnia kilka napojów energetyzują- cych, z trudem walczył z sennością, która ogarniała go w naj­mniej oczekiwanych momentach. Prawdopodobnie trzymał się dziś tylko dzięki adrenalinie.

Elwira tym razem postanowiła współpracować z poli­cjantem. Udawała, że słucha o jego pracy ze szczerym zain­teresowaniem. Obiecała wszelką pomoc. Kiedy jednak po­łożył na stole dyktafon, spięła się i zamknęła w sobie, choć zapewnił ją, że nagranie nie znajdzie się w aktach śledztwa, bo jest tylko na jego potrzeby i po zakończeniu sprawy zo­stanie schowane w szafie pancernej wraz z resztą jego taj­nych akt. Przyjęła to zapewnienie z obojętnością. Boi się, pomyślał. I miał rację. Zaniemówiła, gdy zadał pierwsze - wydawało mu się - niewinne pytanie.

- Jakim człowiekiem był pan Schmidt?

- Słucham?

- Jak go pani odbierała. Co pani o nim wie?

 

 

- Był rzutkim biznesmenem. Zbudował i prowadził po­tężne przedsiębiorstwo, całą grupę. Spółka Koenig-Schmidt Sauberung&RecycIing sp. z o.o. działa też na zagranicznych rynkach. To wyłącznie jego zasługa. Miał trzy samochody, nie licząc firmowych oczywiście, dom w samym centrum Katowic, jacht w Chorwacji. Co więcej? Nie wiem. O to musi pan spytać jego żonę, choć według mnie ta kobieta z inteligen­cją kleju w tubce chyba nie bardzo się w tym orientowała.

Meyer zanotował w myślach opinię Elwiry o wdowie po Schmidcie. A więc uważa, że Klaudia jest głupia. Postanowił wrócić do tego tematu później, kiedy Elwira trochę się z nim oswoi i przestanie recytować formułki.

- To wszystko można wyczytać w gazetach - prze­rwał jej, korzystając, że musiała zaczerpnąć powietrza.

- Dziennikarze branżowi publikowali artykuły na jego te­mat. Nazwali go śmieciowym baronem, bo jeśli chodzi o re­cykling i produkcję opakowań z surowców wtórnych, nie miał konkurencji w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Zwykłemu zjadaczowi chleba, niezorientowanemu w spra­wach giełdy i wielkiego biznesu, był znany dzięki filantro­pii. Tym kupił prasę popularną. Nawet ja kojarzę jego twarz, choć nie oglądam telewizji. Mnie bardziej interesuje, jakim był człowiekiem. Jak pani go odbierała.

- Był poukładany, uparcie dążył do celu. Z charakteru trudny, dość szorstki. Powiedziałabym, że bywał nieprzyjemny. Potrafił być także okrutny werbalnie, ale ja myślę, że w środku był wrażliwy. Myślę... może inaczej, ja wierzę w to, że w gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem, który... dużo przeszedł. Może za bardzo lubił zdobywać pieniądze. Myślę, że zarabianie pieniędzy to był jedyny nałóg, który sobie pozostawił. Chwalił się tym, że od dwóch lat jest świa­domy seksualnie.

- Co proszę? - przerwał jej Meyer.

- Był moim pacjentem od 2005 roku. Leczyłam go z nad­pobudliwości seksualnej. Miał kłopot z emocjami. Partnerki traktował instrumentalnie. Tak się poznaliśmy. Jego żona go do mnie przyprowadziła - wyjaśniła spokojnie Elwira, ani na chwilę nie tracąc rezonu. Tylko nerwowe poprawia­nie apaszki w najsłynniejszą kratkę świata zdradzało jej zde­nerwowanie.

- To była trudna terapia?

- Tak - potwierdziła i ponownie dotknęła chustki, jak­by sprawdzając, czy jest na właściwym miejscu. - Jeden z ciekawszych przypadków, z jakimi miałam do czynienia. Między nami mówiąc, beznadziejny. To dlatego, kiedy do­stałam propozycję napisania książki na temat nałogów sek­sualnych, skontaktowałam się właśnie z nim. Intensywna terapia Johanna trwała ponad rok. Potem były jeszcze spo­radyczne konsultacje, aż wreszcie przestał mnie potrzebo­wać. Zaczął żyć świadomie. Wyleczył się zresztą nie tylko z nadpobudliwości seksualnej, przestał też pić alkohol. Stał się całkowitym abstynentem. Potrafił sprawdzać, czy w ciast­ku nie ma adwokata albo rumu. Kilka miesięcy temu rzu­cił palenie. Szczerze mu w tym sekundowałam, bo mi się to nigdy nie udało, choć wielokrotnie próbowałam. Według mnie był człowiekiem niezwykle silnej woli. Co sobie po­stanowił, to osiągał.

„Co za epitafium, chodzący ideał, prawie anioł. Czyżby? Tylko, że takich nie ma” - uśmiechnął się w myślach Meyer. „Była wpatrzona w niego niczym w święty obraz”, stwierdził. Elwira, wspominając śmieciowego barona, nie patrzy­ła na profiłera, mówiła wyraźnie do dyktafonu. Starała się ubierać swoje uczucia do tego człowieka w gładkie, ogólne zdania, by się nie rozsypać. Dopóki mi nie zaufa, będziemy tak sobie konwersować i nie dowiem się nic ciekawego, po­myślał. Postanowił ją trochę zmiękczyć.

- Kochała go pani?

Elwira nabrała powietrza. Zanim odpowiedziała, wyję­ła z torebki paczkę slimów i pytającym gestem wskazała na popielniczkę stojącą na sąsiednim stoliku. Meyer podał jej ogień. Kiedy zaciągała się papierosem, zauważył, że na jej twarzy zagościł rumieniec.

- Już mówiłam pana kolegom - odpowiedziała po dłu­gim namyśle. - Nie byliśmy kochankami.

- Nie o to pytałem, choć... - zawahał się profiler.

- Miłość fizyczna to jedno, ale istnieje też wiele innych jej odmian. Na przykład platoniczna. A jest jeszcze fascy­nacja, pożądanie, porozumienie dusz. To pani jest eksper­tem od miłości.

Elwira milczała. Meyer cierpliwie czekał. Też zapalił. Miał wrażenie, że się trochę rozluźniła, wciąż jednak ner­wowo poprawiała i wygładzała zapinaną na guziki sukienkę, która dzięki temu nie rozchylała się ani na milimetr.

- Zapewniam panią raz jeszcze, to, co pani teraz po­wie, nigdy nie znajdzie się w aktach - zachęcił ją. Po czym wstał i wziął ze stolika obok staroświecki kryształ, który zawieruszył się w komendzie prawdopodobnie jeszcze w la­tach siedemdzie-siątych. Kiedy wracał, spotkał jej spojrzenie. Oceniała jego sylwetkę, niemal wieczorowy strój. Jej wzrok zatrzymał się na przybrudzonych już lakierkach. Kobieta uśmiechnęła się chytrze.

- Czy taką umowę można zawrzeć z policjantem? Nawet tak przystojnym...

Meyer skrzywił się. Najwyraźniej próbowała go kokie­tować.

- Tylko prawda może nam pomóc w znalezieniu jego za­bójców - odparł najchłodniej, jak potrafił. - Jeśli byliście kochankami i tak się tego dowiem.

Lekarka pochyliła głowę, zdjęła okulary. Wyglądała, jak­by za chwilę miała się rozpłakać. Zaskoczyła go. Nie spo­dziewał się takiej reakcji. Czy grała?

- Kiedy go dziś zobaczyłam, świat pękł mi na pół. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. To jak zły sen. Wcześniej wie­le razy próbowałam uwolnić się od emocji do tego człowie­ka. Nie wiem, czy to była miłość. Pierwszego męża kocha­łam miłością nabożną, poddańczą, Michała kochałam każ­dym fragmentem swojego ciała. Z Johannem... to był inny rodzaj więzi. To było coś wyjątkowego, jakbyśmy się znali z innego życia. To był rodzaj obsesji. Dziś jestem tego pew­na. Coś strasznego i pięknego jednocześnie.

Meyer przez chwilę nie wiedział, jak ma zareagować. Zastanawiał się, czy i po co ta kobieta próbuje wzbudzić w nim litość.

- Każdy z nas był kiedyś zakochany - odparł.

- Tak, byłam w nim zakochana. Ale chyba... bez wza­jemności. Choć bardzo tego pragnęłam. Jeszcze w piątek rano, przed moim wyjazdem, powiedziałabym, że go kocham. Niech mi pan wierzy. Gdyby wtedy kiwnął palcem i obiecał mi związek, spakowałabym walizkę, zostawiła męża, dziec­ko. .. Byłam gotowa zaryzykować dla tej fascynacji swoją po­zycję zawodową i po prostu pójść za nim. Tylko że on mnie nie chciał. Był jak nieokiełznany tajfun, który niszczy. Nie znosił sprzeciwu. Nie podlegał żadnym normom. Był człowie­kiem, któremu trzeba oddać własne życie, iść z nim, a raczej próbować go dogonić, co nigdy się nie udaje, jeśli on sam tego nie chce. Nie można go do niczego zmusić, bo jak pan po­wstrzyma czy przeciwstawi się burzy albo lawinie? To mnie w nim fascynowało. Tak, byłam odurzona jego siłą, wiedzą, charyzmą. I choć jestem ekspertem i zdawałam sobie sprawę, że wpadłam w pułapkę własnych emocji, nie mogłam tego powstrzymać. Cierpiałam, kiedy nie dzwonił. Płakałam, kie­dy mówił, że jesteśmy jedynie przyjaciółmi i nie zamierza tej relacji zmieniać. Wystarczyło jednak, by skinął palcem, a już leciałam jak małolata. Zdawałam sobie sprawę z tragizmu tej sytuacji, ale nie mogłam, a może nie chciałam tego zakoń­czyć. Bałam się potwornej pustki, która z pewnością pojawi­łaby się, a ja nie wiedziałabym, jak i czym ją wypełnić.

Meyer był z jednej strony poruszony jej opowieścią, a z drugiej nie mógł oprzeć się wrażeniu, że pani doktor jako inteligentny przeciwnik może odgrywać przed nim jedną ze swoich ról. Tak jak wcześniej grała oburzoną mimozę, tak te­raz próbuje wzbudzić litość, opowiadając o swoich miłosnych porażkach. Tylko że te łzawe opowieści nijak nie pasowa­ły mu do tej chłodnej, kontrolującej się i - profiler nie miał złudzeń - wyrachowanej kobiety. Nie była typem roman- tyczki, o nie. Zastanawiał się, jaki jest cel tej spowiedzi.

- Przecież pani ma męża. Nie kocha go pani?

- Co za pytanie!

- Pani wybaczy, ale nie rozumiem.

- Mój mąż był dla mnie bardzo dobry - zawahała się. -Był wspaniałym ojcem dla naszego syna. Odpowiedzialnym, oddanym człowiekiem. Pomagał mi w codziennych obowiąz­kach. Niech pan znajdzie mężczyznę, dla którego zmywanie, sprzątanie i gotowanie nie jest obelgą.

„Zależy, co z tego ma. Jaka jest gratyfikacja” - chciał po­wiedzieć Meyer, ale się powstrzymał.

- Przecież on żyje, jesteście razem - mruknął, nie prze­stając się zastanawiać, dlaczego lekarka, mówiąc o mężu, używa czasu przeszłego.

Elwira Poniatowska-Douglas udała, że nie dostrzega iro­nii w jego głosie.

- Zgadza się. No i jest bardzo przystojny. Wszystkie ko­leżanki mi go zazdrościły - zaśmiała się sztucznie. Profiler stwierdził z niesmakiem, że ta kobieta nawet śmiech ma wy­pracowany. Czekał, aż lekarka wystrzela się z laurkowych wyjaśnień i zacznie go przekonywać, powtarzać się albo za­przeczać temu, co powiedziała wcześniej. Wtedy zada klu­czowe pytania.

- Tyle że łączył nas jedynie seks. Kiedyś... - podkre­śliła Elwira. - Bo ostatnio i tego zabrakło - dodała nie­oczekiwanie.

Choć jej twarz była napięta, kąciki ust opadały w dół. Psycholog milczał, Elwira zaczęła szukać wygodniejszej po­zycji na krześle. W końcu usiadła bokiem i założyła nogę na nogę. Wtedy sukienka na moment rozchyliła się i Meyer dostrzegł na jej udzie siniak wielkości jabłka. To odkrycie było szokujące, zupełnie nie pasowało do jej nieskazitelnego wizerunku. Zmrużył oczy w oczekiwaniu na dalszy ciąg jej wyjaśnień i wzmógł czujność. Przypatrywał się teraz apasz­ce i przyszło mu do głowy, że lekarce musi być w niej gorąco, a jednak nie decyduje się, by ją rozwiązać i zdjąć.

- To Johann przypomniał mi, że w związku liczą się inne rzeczy. Na przykład przyjaźń - powiedziała Elwira, nie wytrzymując ciszy, która zapanowała w pokoju prze­słuchań. - Potrafiliśmy rozmawiać godzinami. W naszym związku było wszystko, oprócz seksu.

- To faktycznie ciekawe - mruknął znów Meyer.

- Z mężem łączył panią seks, ale go pani nie szanuje, a z Johannem seksu nie było, a mówi pani, że kochała go nad życie. I jak to się stało, że w kimś takim zakochała się pani, ekspert od seksu?

- To, pan wybaczy, kwestia indywidualnej diagnozy i sytuacji rodzinnej - Elwira przybrała pozę pani doktor. Wydęła usta i zaczęła mówić przez nos. Meyer wiedział, że nadchodzi sposobność, by ją przycisnąć. Jest na krawędzi kontrolowania własnych emocji, pomyślał. Za chwilę sama mu wszystko objaśni.

- Nie zamierzam się z tego tłumaczyć, zwłaszcza ob­cym osobom, tym bardziej jeśli pracują w policji - ciągnę­ła tonem wykładowcy. - Choć muszę dodać, że owszem, nader często się to zdarza. Kobiety terapeutki wychodzą za pacjentów, których wyleczyły, terapeuci za swoje byłe pa­cjentki. Jeśli chodzi o Johanna, to sądzę, że straciłam czuj­ność, bo trafił w taki moment mojego życia, kiedy szukałam jakiejś odmiany. Mówiąc wprost, byłam gotowa na romans. Tymczasem on nie zamierzał niczego zmieniać w swoim ży­ciu. On się zabawił. Widzi pan, on miał kłopot z emocjami, traktował ludzi instrumentalnie, wykorzystywał ich dla wła­snych celów, kłamał, manipulował. Johann przeszedł tera­pię, przestał szukać zaspokojenia swoich rozbuchanych po­trzeb w stosunkach seksualnych, lecz mechanizmy zachowa­nia mu pozostały. Czasami miałam wrażenie, że to ja, moje emocje, moja miłość i całkowite oddanie zastępowały mu - przepraszam za wyrażenie - pochwę, której ostatecznie nie dotknął. Dziś wiem, że mnie wykorzystał. Wiedział, że je­stem zakochana, i dlatego ma nade mną nieograniczoną wła­dzę. Kiedy dziś wróciłam do Katowic, byłam przekonana, że mam siłę, by zakończyć ten chory związek.

- To bez sensu - prychnąl. - Może jakaś iluzja, fascy­nacja, otumanienie. Tu bym się zgodził. Ale z tego, co pani mówi, ta relacja nie była związkiem...

- To był związek! - podkreśliła stanowczo Poniatowska.

- I to bardzo silny! Pan może tego nie rozumieć, potrzeba do tego wrażliwości. Ale tak było! Mimo iż spotkaliśmy się może kilkanaście razy, nie więcej, nigdy mnie nie pocałował, ale to byt związek! - zapewniła go po raz kolejny.

Widać było, że wreszcie udało mu się ją zdenerwować. Kobieta na chwilę wyszła ze swojej kontrolowanej pozy.

- To na czym on polegał? Oprócz pisania listów, rzecz jasna - atakował dalej Meyer. Zapalił papierosa, rozparł się na krześle i czekał.

- Pamiętał o wszystkich świętach, sylwestrze, moich imieninach, walentynkach, choć wyśmiewał się z tej ame­rykańskiej tradycji - przekonywała go uparcie. - Dzwonił z życzeniami, dawał mi jakieś drobiazgi. Nic kosztownego, ale wiedział, że to dla mnie ważne. Był czas, że dostawałam dziesiątki esemesów dziennie. Martwił się o mnie.

- Raczej kontrolował - wtrącił profiler i pochylił się w jej kierunku. Zniżył głos, jakby zdradzał jej sekret.

- Manipulował pani emocjami. Bawił się. Była pani jego marionetką.

Elwira podniosła głowę, wyprostowała się, nabrała po­wietrza i odrzekła:

- I ja to rozumiałam. Bóg mi świadkiem, że chciałam się z tej miłości wyzwolić. Właściwie... dziś rano wracałam do domu z tym postanowieniem. Tylko... - przerwała. - Nie takiego zakończenia się spodziewałam.

Meyer uśmiechnął się półgębkiem. Nieoczekiwanie ta ko­bieta zaczęła budzić w nim współczucie. Nie dlatego jednak, że udało się jej go oszukać tymi płaczliwymi historyjkami. Wreszcie zrozumiał, na czym polegał jej dramat. Ona sama żyła w wielkim zakłamaniu. I w pierwszym, i w obecnym mał­żeństwie. Mogła wierzyć, że kocha męża, tak samo jak uwie­rzyła, że darzy wielkim uczuciem śmieciowego barona. Tak naprawdę ta wielka gwiazda seksuologii nie miała kontak­tu z własnymi emocjami. A chłód, którym odgradzała się od świata, który miał ją chronić, był złudny. To dlatego tak gwał­townie weszła w iluzję relacji ze Schmidtem. Niemiec pewnie śmieje się z niej teraz z tamtej strony, pomyślał. Wiedział, że musi wybrać: albo ją przycisnąć, albo dać jej i sobie ochło­nąć. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się aż takich wyznań. Zdecydowanie wolałby dalej rozmawiać z Elwirą, lecz nie mógł. Musiał dziś załatwić sprawę wypadku. Zaklął w my­ślach i oświadczył, siląc się na przemiły uśmiech:

- Jest pani zmęczona... Ja też rozpocząłem dzień bar­dzo wcześnie... - mówiąc to, pożałował decyzji, ale stało się. Brnął więc w pozę dobrego psychologa, licząc na relację wzajemności przy następnym przesłuchaniu. Ale czy lekar­ka będzie wobec niego pozytywnie nastawiona i powie wię­cej - nie miał takiej pewności.

- Proponuję wrócić do tej rozmowy, choćby jutro. Dziś proszę odpocząć, spróbować się zdrzemnąć. Skontaktuję się z panią.

Spojrzała na niego zdziwiona, po czym uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Jeśli pan chce, mogę przesłać to, co Johann zdążył na­pisać. Muszę przyznać, że jak na niewykształconą osobę, świetnie operował słowem. Czy pan wie, że on nie skończył nawet średniej szkoły? Chodził do technikum mechanicz­nego, ale zrezygnował po dwóch latach. Nigdy nie studio­wał marketingu ani zarządzania, a tak dobrze prowadził firmę. Myślę, że z tych jego impresji wiele się pan o nim dowie. A zwłaszcza, kim był przed terapią. Czy pan wie, że przez swoje rozbuchane potrzeby seksualne omal nie stracił firmy? Ale wyszedł z tego. On dokładnie to opisu­je. Być może ułatwi to panu znalezienie sprawcy jego za­bójstwa.

- Będę zobowiązany - odrzekł. - Jeśli zaś chodzi o ro­bienie pieniędzy, to wykształcenie nie ma znaczenia. Liczy się spryt życiowy i inteligencja emocjonalna. Jak widać, on miał jej wysoki iloraz - dodał.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

- Chciałabym, żeby pan złapał tego, kto to zrobił - wy­jęła z torebki wizytówkę i położyła na stole. - To mój służ­bowy telefon i e-mail. Prywatną komórkę zapiszę panu na odwrocie. Wolałabym, żebyśmy się spotkali gdzieś na mie­ście, a nie w tym obskurnym miejscu, jeśli miałabym wybór. Ja zapraszam - dodała, a Meyer poczuł się, jakby ktoś go uderzył w twarz. Nic jednak nie powiedział i z uwagą słu­chał dalszego wywodu lekarki.

- Kamienicę będę musiała szybko sprzedać, jeśli ktoś ją kupi po tym wszystkim - zawiesiła głos.

Meyera uderzyło to szybkie przejście od rozpaczy po stra­cie kochanka do trzeźwej i racjonalnej decyzji pozbycia się zabytkowego domu na Stawowej.

- Nie będę w stanie już tam pracować - pośpieszyła z wyjaśnieniem lekarka. - Czy pan wie, że większość zra­bowanych przedmiotów nie miała znaczenia antykwarycz­nego? To były jedynie rodzinne pamiątki i tanie reproduk­cje rycin z Kamasutry przywiezione z Indii. Tam nie było ani jednego wartościowego obrazu! Nie wiem, dlaczego ktoś chciał je ukraść. I nie rozumiem, dlaczego ktoś chciałby mnie zabić z tak błahego powodu.

- Panią? - Meyer szczerze się zdziwił. Pisał jej właśnie na kartce swój adres mailowy, na który miała przesłać teksty napisane przez Schmidta do książki. Wizytówek oczywiście nie miał. Jego podanie już kolejny miesiąc czekało na biur­ku komendanta śląskiej policji. Prośba zostanie prawdopo­dobnie zrealizowana dopiero przed jego wyjazdem na kon­ferencję do Sopotu.

- Dlaczego panią? - powtórzył, bo Elwira nie odpo­wiadała.

Lekarka zmarszczyła z niedowierzaniem czoło. - Jakiś miesiąc temu zaczęły się te anonimowe telefony. Potem su­szone kwiaty za wycieraczką samochodu, a wreszcie cuchną­ca rybia głowa w pudełku po butach. Damskich, tanich bu­tach - podkreśliła. - Któregoś wieczoru wracałam późno do domu i jestem pewna, że byłam śledzona. Następnego dnia rano nie mogłam ruszyć auta, bo ktoś przeciął mi oponę.

- Zgłosiła to pani na policję?

- Pomyśleliby, że straciłam rozum - zaprzeczyła ru­chem głowy. - Zresztą podejrzewałam tę głupią gęś. Była o mnie zazdrosna, przeglądała jego telefon, grzebała w mai­lach. Czytała moją korespondencję do niego. Dziwię się, bo z pewnością niewiele rozumiała. Podejrzewam, że z trudem składa literki...

- Ma pani na myśli panią Klaudię Schmidt?

- A kogóż by innego - żachnęła się Elwira, jakby to było oczywiste. - Ona podejrzewała nas o romans. Idiotka. Mówił o niej Bobik, jak na psa. Nie wiem, skąd to przezwisko, może z czasów, kiedy się poznali. Na początku wyda­wało mi się obraźliwe, bo czasami tak zwracał się do niej przy obcych. Irytujące było zwłaszcza to, że mówił o niej w rodzaju męskim. Bobik zrobił, poszedł, ugotował. Raz zażartowałam, czy on nie żyje przypadkiem z mężczyzną. Potem się przyzwyczaiłam, zaczęło mnie to bawić. Sądzę, że to przezwisko dobrze oddaje jej osobowość. Zresztą ona najwyraźniej nie zauważała, że to może ją obrażać. Ale od­powiadając na pana pytanie, podejrzewałam, że Bobik mo­gła nasłać na mnie jakichś zbirów. Myślę, że ten wątek też powinien pan zbadać.


Date: 2016-01-05; view: 532


<== previous page | next page ==>
Maja – poniedziałek 4 page | Maja – poniedziałek 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)