Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 3 page

Wielokrotnie ćwiczyli obronę przed atakującym psem, ale sytuacje rzeczywiste nigdy nie są dokładnie takie jak na treningu. Świat wymyślony przez Boga jest znacznie bogatszy, ale też mniej przewidywalny od tego, który są w stanie wymyślić ludzie. „Rzeczywistość to nie podręcznik samoobrony” – chciałoby się powiedzieć, gdyby się miało czas na beztroskie filozofowanie. Ha, jaki ty mądry jesteś, Andrzeju, na ułamek sekundy przed utratą twarzy! Chciał przewrócić się na plecy, ale nie całkiem mu się udało, przygniatało go bowiem psie cielsko – trzydzieści kilogramów, lekko licząc. Był w półobrocie, czuł na twarzy nieświeży oddech bydlęcia, bok rozdzierały mu ostre jak noże pazury. Do poprawnego wykonania uderzenia powinien leżeć na plecach i mieć pysk na wprost siebie – taki układ ćwiczył dziesiątki razy. Teraz musiał wziąć poprawkę na przechylenie ciała, własnego i psa. Zacisnął pięści i uderzył nimi z obu stron w startującą ku niemu szczękę, jakby grał na skorupach kokosowego orzecha. Cios był niedokładny, wyszły z tego dwa osobne uderzenia, zadane tuż po sobie. Skutek rozminął się z planami – pies dalej warczał, ale na moment znieruchomiał. To wystarczyło Krzyckiemu, żeby wykorzystać zdziwienie bestii i powtórzyć cios. Chrupnęło i poczuł na policzku pryśnięcie psiej śliny. Startujące do ponownego ataku zwierzę poleciało do przodu, jakby go chciało polizać, ale już bezwładne i pozbawione przytomności. Mokry jęzor pacnął Andrzeja w policzek i zsunął się do ucha, reszta cielska wylądowała na klatce piersiowej, wirując bokiem, i znieruchomiała tak, że tuż przed nosem Krzyckiego znalazł się psi zadek z podwiniętym ogonem. Zepchnął z siebie kudłaty ciężar, otarł policzek rękawem i pobiegł dalej. Z całego ciała czuł tylko lewą łydkę.

Jeszcze zanim przeskoczył przez płot, ujrzał w dolinie ciemną postać biegnącą na przełaj przez podmokłe łąki. Tamten kierował się ku drodze za doliną, skąd mógł się już udać dokądkolwiek. Jeśli miał go złapać, to właśnie teraz, na łąkach. Skoczył i opadł na ziemię z sykiem – rozorana kłami łydka piekła jak cholera, ale nie miał czasu na pochylanie się z troską nad sobą. Kiedy zbiegał ku rzędowi drzew w dolinie, tamten już przesadził strumień i biegł pod górę w stronę gminnej szosy. Krzycki wypluwał płuca, ale dystans rósł. Szybko zdał sobie sprawę, że nie ma szans na dogonienie szczupłego, zwinnego i na oko dużo młodszego od niego uciekiniera. Wyjął swojego glocka i wymierzył. Widział tamtego mniej więcej na swojej wysokości, ale po drugiej stronie doliny i w wąskiej szparze między wierzchołkami drzew.



– Stój, bo strzelam! – krzyknął i niemal natychmiast pociągnął za spust. Cholera, żeby tylko nie skręcił. Tamten jakby go usłyszał i gwałtownie rzucił się w bok, a potem zniknął za koroną wysokiej olchy. Dolinę wypełnił huk, tymczasem uciekinier biegł dalej. Świetnie sobie radził z ucieczką, w lot pojął problem policjanta i natychmiast go wykorzystał, biegnąc już nie pod górę, ale w poprzek zbocza, do następnego parowu. Andrzej Krzycki mierzył w pojawiającą się i niknącą postać, ale nie miał większych szans trafić ciemnoszarą postać na tle ciemnoszarej łąki, kluczącą w wycięciach między ciemnoszarymi wierzchołkami. Strzelił jeszcze dwukrotnie, po czym pobiegł skosem przez mokrą trawę i patrzył bezradnie, jak skulona postać znika w zagajniku. Kiedy tam dobiegł po kilku minutach, po uciekinierze nie było śladu. Żadnego pieprzonego śladu po znikającym jak mgła Mścicielu. Co to za facet? Zacisnął zęby i wdrapał się po stromym zboczu na drogę. Omiótł ją wzrokiem w obu kierunkach i wziął głęboki oddech. Dokąd bym pobiegł, uciekając przed gliniarzem? Szosę widać daleko, za zakrętem są pola – wszystko jak na dłoni. Tamten zna teren. Pozostaje następna dolinka za drogą, stromo opadająca do ciemnego jaru. Krzycki przesadził betonową barierkę drogi i skoczył w dół. W kilku miejscach wydawało mu się, że widzi zgniecioną trawę. Przyspieszył biegu, mimo rwącego bólu w poszarpanej łydce, i krótkimi skokami pokonywał nierówności niekoszonej łąki. Wpadł do jaru. Spod stromego zbocza wypływała cienka strużka wody, w jednym miejscu poniżej skalana żółtą smugą gliny. Obok odciśnięty ślad buta. „Mściciel nie zostawiał śladów” – przemknęło mu przez głowę. Skoczył przez rów i pobiegł przed siebie w kierunku, który, jak mu się wydawało, wskazuje układ stopy. Oczywiście w poprzek stoku łatwiej się biegnie. Tylko że jemu z rozerwanym mięśniem łydki wcale łatwo się nie biegło. Przystanął. Połamane źdźbła trawy wskazywały, że uciekający skręcił z powrotem do góry, ku szosie. „Cholera jasna! Po co ja go w ogóle ścigam?”. Ruszył pod górę. Kiedy dochodził do betonowych barierek, usłyszał przed sobą trzaśnięcie drzwi i warkot ruszającego samochodu. Srebrny peugeot 307. Krzyknął, zamachał rękami, wreszcie wystrzelił w powietrze, ale niepotrzebnie tylko narobił hałasu. Było jasne, że taki facet potrafi odwieść kierowcę od głupich pomysłów, na przykład, żeby zatrzymywać się na polecenie policji.

Wbiegł na drogę i zdołał zaledwie zobaczyć znikający za zakrętem bagażnik srebrnego samochodu. Usiadł na murku wściekły i bezradny. Pomacał się po łydce. Krwawiła, oderwał więc skrawek podartej nogawki i mocno przewiązał ranę. Po chwili nadjechał samochód i zwolnił przed Krzyckim, kierowca zaś badawczo przypatrywał się dyszącemu na poboczu mężczyźnie z pistoletem w ręku i zakrwawioną szmatą zawiązaną na łydce. Na znak ręką natychmiast zatrzymał samochód z piskiem opon. Andrzej pochylił się i przez otwierające się okno prawych drzwi napotkał wzrok przerażonego wieśniaka z niedbałym siwym zarostem i ze śmiercią w oczach. Kierowca miał co najmniej siedemdziesiąt lat. Na tylnym siedzeniu leżały skrzynki z marchwią, miejsce na nogi pasażera wypełniał parciany worek, chyba z ziemniakami. W pierwszej chwili Krzycki chciał wysadzić przerażonego rolnika i pogonić za peugeotem, ale nagle zrezygnował. Walnął pięścią w bordowy dach. „Przecież nie będę, kurwa mać, gonił go zardzewiałym polonezem z marchewką i ziemniakami!”. Starszy mężczyzna skulił się z przerażeniem w oczach i czekał. Andrzej Krzycki pokazał mu ręką, żeby jechał dalej, co tamten wykonał z gorliwym pośpiechem. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że w dłoni, którą machał do kierowcy, nadal trzyma pistolet. Przez następne trzy minuty nie jechało nic. Z bezsilnej złości chciało mu się płakać. Miał go tuż pod nosem – Mściciela, przez którego nabawił się konfliktów z przełożonymi, bezsennych nocy i pełnego trupów policyjnego prosektorium – i właśnie pozwalał mu uciec srebrnym peugeotem 307, a sam siedział z poszarpaną łydką na poboczu wiejskiej drogi jak dyplomowany nieudacznik. Wyjął komórkę i przyciskiem szybkiego wybierania wywołał numer Lucka.

Gdy kuśtykając przybiegł z powrotem pod dom, zobaczył, że w samochodzie nie ma Izy, furtka zaś jest uchylona. Drzwi wejściowe także. Pchnął je do środka i omal nie powalił na ziemię Izy, która właśnie wybiegała na zewnątrz. Zobaczywszy Krzyckiego, rzuciła mu się na szyję i wyszeptała:

– Jezus Maria, Andrzej!

Objął ją, czując, jak cała się trzęsie. Kiedy się trochę uspokoiła, szarpnęła go za rękę i wciągnęła do domu. Kierując się zawodowym odruchem, stanął w progu z prawą dłonią na chwycie pistoletu, i dopiero po oswojeniu wzroku i szybkim zlustrowaniu pomieszczenia opuścił ją z ciężkim westchnieniem. Iza pociągnęła go na górę. Na łóżku leżała przywiązana do ramy naga kobieta. Na krawędzi jej lewej piersi widniała pionowa czerwona kreska, z której spływała na pościel kropla krwi. W szeroko otwartych oczach zamarło ostatnie, przedśmiertne zdziwienie. Z jednej strony łóżka leżały na podłodze w bezładzie męskie spodnie i slipy, z drugiej zawiązana w obręcz halka. Krzycki dla formalności przyłożył palce do szyi kobiety. Była jeszcze ciepła, ale bez pulsu.

– Gdzie jest facet od tych spodni?

Iza pokręciła głową.

– Skąd mam wiedzieć?

Andrzej nie pytał jednak Izy. Wyszedł z sypialni, nadal ściskając w prawej dłoni pistolet. Przez klapę w holu wspiął się na strych, szybko obrzucił wzrokiem tekturowe pudła i zakurzone pokrowce na narty, po czym oboje zbiegli na parter. W holu jedne z kilkorga drzwi były uchylone i prowadziły na dół. W słabym świetle żarówki zeszli po schodach do piwnicy. Andrzej miał wielką ochotę odesłać Izę z powrotem do samochodu, żeby zawiadomiła komendę i pogotowie, ale szybko zrezygnował. Wiedział, że i tak się nie zgodzi, poza tym właściwie trudno było przewidzieć, gdzie będzie bardziej bezpieczna. Razem weszli do piwnicy. Ciało mężczyzny leżało obok pieca centralnego ogrzewania. Nagość świadczyła o tym, że to jego należy dopasować do leżących w sypialni spodni i slipów, co nie powinno budzić zdziwienia, ponieważ kobieta w łóżku na górze prawdopodobnie była jego żoną. Miał takie samo pionowe nacięcie na klatce piersiowej, z którego na betonową podłogę wyciekła spora kałuża płynu, nazywanego w innych okolicznościach życiodajnym.

– Czy to jest Mroczek? – zapytała szeptem Iza i rozejrzała się po betonowym pomieszczeniu.

– Tak. A na górze leży jego żona. Wszystko wskazuje na to, że świniarnia znowu nie ma właściciela.

Z daleka dobiegło ich wycie policyjnej syreny.

 

Młody przeskoczył betonową barierkę przy szosie i zbiegł w dół, do Czarnego Jaru, skąd wypływała Grobinianka. Trochę niżej, w głębokich zaroślach, powinien być dół po starej ziemiance, którą budował dawno temu z Mulatem, ale teraz ta kryjówka wydała mu się zbyt niebezpieczna. Pierdolony glina był niedaleko i z ganem w ręce, nie warto ryzykować. Przeskoczył wąski strumyk i wspiął się z powrotem ku drodze. Należało się stąd wydostać, za chwilę zaroi się tu od psów, wywęszą go prędzej czy później. Zaczaił się za krzewem na łuku drogi i na odgłos nadjeżdżającego samochodu po prostu wybiegł na jezdnię z rękami przed sobą. Kierowcy na ten gest zawsze stają, odruchowo, jak barany. Ten nie był inny. Zatrzymał się i spojrzał na stojącego przed nim człowieka z czarnym kapturem na głowie. Młody wsiadł i przystawił baranowi nóż do karku.

– Jedziemy! – warknął.

Pizduś kierowca protestował, docisnął więc ostrze, przecinając mu skórę na szyi. Duża czerwona kropla spłynęła na biały kołnierzyk. Inteligencik syknął i wrzucił bieg. Ruszyli z piskiem opon.

– Nie za szybko.

Facet za kierownicą siedział sztywny jak kołek i śmiesznie pochylał głowę do przodu, jakby mu coś stanęło w przełyku. Kiedy sięgał do drążka zmiany biegów, było widać, jak mu się trzęsie ręka ze złotą obrączką na serdecznym palcu. Żona, dzieci, dom pod Krakowem – porządny obywatel. Nowoczesna klasa średnia. Zwykły średni skurwysynek od banków, ubezpieczeń czy innego gówna, przekonany o tym, że przestępcami są wszyscy na świecie oprócz niego. A zwłaszcza ci w kapturach na czole i z rękami w kieszeniach, ogoleni na łyso i z podkrążonymi oczami, męty i nieroby, zajęte ćpaniem i zdobywaniem kasy na następne ćpania. Nie to, co on – sumienny pracownik szanowanej instytucji, której rzetelność jest gwarancją ekonomicznego rozwoju i stabilności społeczeństwa, bla, bla, bla. Niestety, nie udało się dotąd całkiem wyeliminować takich bandytów z nożami, jak ten tu. Zaraz ci pokażę, kto kogo będzie eliminować, pizdusiu.

– Zjedź tu w lewo.

Pizduś spróbował presji psychologicznej.

– I tak nie masz szans. Wszyscy słyszeli strzały. Zaraz tu będą gliny. Jak mnie teraz puścisz, nikomu nie powiem.

– Czego nie powiesz?

Biały Kołnierzyk z czerwoną kropelką się zawahał.

– No... że to byłeś ty.

Uśmiech Młodego rozbłysnął pod kapturem jak refleks księżyca na twarzy trupa.

– To znaczy kto?

Zapadła cisza. Wjechali w kamienistą drogę do Jaszowca. Między drzewami snuła się jeszcze wilgotna mgła. Gdy główna szosa znikła za mokrą szmatą oblepionych pajęczynami krzewów, Młody kazał zatrzymać samochód.

– Wysiadaj!

Oczy Białego Kołnierzyka teraz już nie ukrywały strachu. Wyglądał, jakby się miał za chwilę rozpłakać, i Młody sycił się tym widokiem przez pewien czas, po czym szarpnął go za grafitową marynarkę.

– Ściągaj! Koszulę też. I spodnie.

Widząc jego wahanie, postąpił krok naprzód i wykonał błyskawiczny ruch ręką. Cięcie było precyzyjne – koniec noża ze świstem rozorał prawy policzek Białego Kołnierzyka, zanim ten zdążył odchylić głowę. Spod dłoni na policzku pociekła krew. Skulił się, zasłaniając twarz obiema rękami.

– Kurwa, ty pojebusie!

Młody kucnął przed nim i wymierzył ostrzem dokładnie w prawe oko.

– Nie prowokuj mnie. Prosiłem o coś.

Biały Kołnierzyk zaczął pośpiesznie ściągać marynarkę i koszulę. Kiedy uporał się również ze spodniami, Młody zabrał garderobę do samochodu i zanim wsiadł, spojrzał na faceta w majtkach, z obrączką na palcu i zegarkiem ze srebrną bransoletką na przegubie, stojącego w skarpetkach na trawie obok własnych butów, czarnych z noskami.

– Powiedz im, że napadł cię wielki nożownik. Największy, jakiego widziałeś w twoim zasranym życiu. Opisz go im dokładnie, pizdusiu. A teraz spadaj.

Machnął nożem w kierunku wijącej się lasem drogi i Biały Kołnierzyk, który chwilowo został Białymi Slipami, nie ociągał się zbytnio z wykonaniem polecenia. Uciekał z dłonią przyciśniętą do krwawiącego policzka i własnymi butami w prawej ręce, jak fatalny kochanek złapany na gorącym uczynku przez wracającego wcześniej z delegacji męża. Młody odczekał, aż tamten zniknie za drzewami, po czym z niesmakiem włożył jego ubranie, sprawdził portfel z dokumentami, usiadł za kierownicą i wrócił na szosę. Swoją ziomalę i bojówki wcisnął pod fotel pasażera. Jak tylko wydostanie się z wiochy, zrzuci te cuchnące bankowym kantem szmaty. Jak można chodzić w takim syfie?

Wyjechał na zakopiankę i pomknął do Krakowa. Przeciwnym pasem przejechał radiowóz na sygnale, potem drugi. Sprawna akcja krakowskiej policji. Tamten kapuś pewnie też gorliwie pędzi na miejsce zbrodni. I dobrze, w końcu to i jego dzieło. Baj, baj, chłopcy! Niezły polew. Zróbcie blokadę przed Krakowem, bo się wam wymknę, a najlepiej zablokujcie wszystkie drogi wylotowe. Jak na tych gównianych filmach, które oglądacie na komendzie, grzejąc dupy, zamiast ruszać w teren. Kolczatki na asfalcie, samochody w poprzek drogi, za nimi kawaleria z bronią gotową do strzału i groźnymi minami, żeby dobrze wyszło na zdjęciu. Pajace. Nie zrobię wam tej przyjemności i nie dam gazu do dechy, żeby malowniczo dachować w rowie. Musicie się obejść smakiem. Baj, baj!

Skręcił między domy w Gaju, wjechał w pola i ukrył samochód wśród kukurydzy. Na widok zwisających kolb zacisnął pięść. Wymoczek. Nie mógł się doczekać, kiedy go weźmie pod kosę i wyrzeźbi mu ten jego pedalski uśmieszek. Zmienił z powrotem ubranie, zgiął kluczyki w stacyjce (masz, pizdusiu!) i poszedł przez pola w stronę Góry Borkowskiej. Z rękami w kieszeniach.

 

– Bałyś, wyjdź!

Lucek odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Opałka poczekał, aż zamknie za sobą drzwi.

Krzycki siedział na fotelu w pokoju gościnnym Mroczków i spoglądał za okno.

– Co masz mi do powiedzenia?

– Nic.

– Dałem ci wyraźny zakaz mieszania się do śledztwa. Czy to było niejasne?

– Było jasne.

– To co ty wyprawiasz? Jedziesz na indywidualną akcję, włamujesz się o świcie do domu poszukiwanego, a potem urządzasz sobie strzelanie na okolicznych polach? I jeszcze zabierasz ze sobą dziennikarkę, żeby prasa dostała wiadomości natychmiast i z pierwszej ręki.

Krzycki spojrzał w sufit. Za ścianą w sypialni Mroczków krzątali się ludzie Gargulskiego.

– Prawie go miałem. Gdyby nie ten cholerny doberman.

– To nie jest twoje prywatne polowanie, Krzycki! – Opałka chciał walnąć pięścią w niską ławę, ale się zorientował, że jest ze szkła, i tylko klepnął ją dłonią. – Powiedziałem ci, że masz się trzymać od śledztwa z daleka, dopóki ci nie pozwolę wrócić. A ty nie tylko olewasz moje polecenia służbowe, ale pakujesz się w sam środek następnego morderstwa, zabierając ze sobą dziennikarkę, jakby twoje wykroczenia potrzebowały naocznego świadka. Już puściła materiał do Warszawy?

– Ona niczego nie puści. Ściśle współpracujemy.

Opałka się skrzywił.

– Właśnie widzę. Gdzie ona teraz jest?

Krzycki kiwnął głową w dół.

– Na dole, w salonie.

– Złożycie oboje zeznania. Jesteście świadkami i procedury dotyczą ciebie tak samo, jak wszystkich innych. I radzę ci, wymyśl coś, żeby twoja obecność tu wyglądała na przypadkową. Inaczej mnie zeżrą, a ty wrócisz na chodnik.

Krzycki wyobraził sobie, jak spaceruje po krakowskich uliczkach w charakterze patrolu, z drugim takim samym jak on krawężnikiem, i uśmiechnął się pod nosem.

– Dlaczego się śmiejesz?

– Bo mi się chce płakać.

Opałka popatrzył na niego spod nabrzmiałych powiek jak bazyliszek.

– Słuchaj, Krzycki. To nie są żarty. Koniec ze śledztwem i koniec z dziennikarką. Od teraz idziesz do domu na prawdziwy urlop i zostajesz na nim do czasu, aż cię nie wezwę z powrotem. Przegiąłeś. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Mam dosyć tych twoich samowolek!

Pochylił się, żeby zwiększyć wrażenie, jakie miały wywołać jego następne słowa:

– I to jest rozkaz.

Znowu podniósł rękę do góry, ale zawisła w powietrzu. Uśmiech znikł z twarzy Krzyckiego. Teraz komisarz przyglądał się przełożonemu zimnym, ostrym wzrokiem.

– Co my tutaj teraz robimy?

Opałka zwęził powieki.

– Jak to co? Zajmujemy się morderstwami.

Andrzej rzucił okiem na ulicę, gdzie stały wozy patrolowe z migającymi kogutami. Jakaś kobieta prowadziła poboczem krowę na łańcuchu i z ciekawością przyglądała się temu, co się dzieje w obejściu Mroczków. Krowa nie zdradzała zainteresowania. Wrócił do Opałki.

– Teraz ty mnie posłuchaj, Tadeuszu! Dziś o świcie Mściciel znowu zaatakował i gdybym zjawił się tutaj pięć minut wcześniej, złapałbym go na gorącym uczynku, a może i uratował jedno życie. Nie znalazłem się tu przypadkowo. Nie będę ćmił, że moim zamiarem było złapanie poszukiwanego od tygodnia Mroczka. I ty też nie powinieneś tego zamieniać w przypadek, ponieważ to nie ja miałem się tutaj czaić o świcie, tylko ktoś z wyznaczonych przez ciebie ludzi. Wysyłacie list gończy, a następnie zostawiacie rzeczy własnemu biegowi, jakby jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Pytasz, co wyprawiam? Robię to, co powinni robić nasi ludzie. I powinni to robić na twoje polecenie. Ja sobie przygotuję odpowiedzi na pytania, ale na twoim miejscu zastanowiłbym się nad odpowiedziami na pytania pod twoim adresem. Na przykład dlaczego morderca wszedł do domu poszukiwanego Mroczka niezauważony, dlaczego nikt tego domu nie obserwował i jak to się stało, że poszukiwany listem gończym podejrzany uprawia u siebie seks z własną żoną, gdzie zamiast policji znajduje go zabójca. Masz pod ręką odpowiedzi?

Opałka żachnął się i zamierzał coś powiedzieć, ale Krzycki ciągnął dalej.

– Na twoim miejscu, drogi Tadeuszu, zrobiłbym odwrotnie: zamieniłbym przypadek na konieczność. Znalazłem się tutaj, ponieważ moim tajnym zadaniem operacyjnym było śledzenie domu Mroczków, i tylko niekorzystny zbieg okoliczności udaremnił nam złapanie mordercy. Odsunięcie Krzyckiego od śledztwa było zaplanowanym manewrem, żeby zmylić sprawców, prawdopodobnie mają oni bowiem swoich dobrze zorientowanych informatorów. Niestety, Krzycki w pojedynkę nie dał rady. Obecność Karwackiej radzę zminimalizować. A najlepiej w ogóle usunąć.

Opałka słuchał z zaciśniętymi zębami. Kręcił paczką papierosów na szklanej ławie i oblizywał dolną wargę. Było widać, że nerwowo przetrawia słowa Krzyckiego. Andrzejowi na moment zrobiło się go żal. Inspektor tkwił między młotem a kowadłem. Między kilkoma młotami i kowadłami, spod których nie było ucieczki. Teraz musiał dokonać wyboru między nimi, co oznaczało mniej więcej taką satysfakcję, jak wybór między skokiem w przepaść a połknięciem tłuczonego szkła. Andrzej Krzycki coraz wyraźniej widział, co jest grane, i nieźle go to wkurzało, miał jednak świadomość, że wina Opałki jest niewielka, ludzka, głównie przez zaniechanie. Chociaż teraz nie był pewien.

– Jacy informatorzy? O czym ty mówisz?

Krzycki wzruszył ramionami.

– Rozejrzyj się wokół siebie. Plac samochodowy, chlewnia, Mroczek – oni są zawsze jeden ruch do przodu.

– Wiesz kto?

Komisarz Krzycki znowu wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, wreszcie Opałka wstał.

– Nie mam odpowiedzi na twoje pytania, Krzycki. I nie muszę mieć. Składasz zeznania i jedziesz do domu. Koniec rozmowy.

Opałka wyszedł, Krzycki za nim. Ta rozmowa była bez sensu, ponieważ pod nią skrywała się inna rozmowa, ta nieodbyta, o którą Andrzej próbował zahaczyć, ale Opałka się wycofał. Odesłanie go przez przełożonego do domu tylko formalnie sankcjonowało faktyczny stan rzeczy – Krzycki był sam. I nie dlatego, że lubił, ale dlatego, że był coraz bardziej izolowany. Młoty i kowadła pracowały nieustępliwie.

Miał nadzieję, że załatwił przynajmniej sprawę Izy. Jakoś to zatuszują. Odetchnął z ulgą.

W holu zaczepił go Gargulski.

– Andrzeju, chodź na słowo.

– Nie wolno. Mam złożyć zeznania i zniknąć w domu. Aż do odwołania.

Jerzy Gargulski rozejrzał się w obie strony i pociągnął Krzyckiego za rękaw w kąt korytarza.

– Jeśli cię ta sprawa jakoś rusza, lepiej mnie wysłuchaj.

– Teraz?

– Może być po robocie.

Andrzej Krzycki zdziwił się trochę – Gargulski nigdy z nim tak tajemniczo nie rozmawiał. Technika kryminologa najwyraźniej młóciły jego własne młoty i kowadła, o których wolał tutaj nie mówić. Czyżby chodziło o kulkę?

– Wpadnij do mnie dziś wieczorem.

Gargulski znowu się obejrzał naokoło.

– Dziś nie mogę. Jutro.

Andrzej Krzycki klepnął go w ramię i poszedł na dół. Iza siedziała na skórzanej kanapie, naprzeciw niej siedział Rachwalski i coś notował. Na widok Krzyckiego poruszył się niespokojnie i warknął.


Date: 2016-01-05; view: 827


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ ÓSMY 2 page | ROZDZIAŁ ÓSMY 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.018 sec.)