Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 4 page

– Jeszcze nie skończyłem. Ty jesteś następny.

– Gdzie masz poczekalnię, komisarzu?

– Na podwórzu.

– Uprzejmie dziękuję – Krzycki uśmiechnął się jak rekin i wyszedł na zewnątrz. Na podwórku roiło się od policjantów w mundurach i po cywilnemu. Między nimi był także lekarz – ten sam, który kilka dni wcześniej zapoznawał się dokładnie z guzami Krzyckiego w świniarni. Na pytanie o potylicę komisarz podniósł kciuk do góry i poszedł dalej. Lucek siedział w samochodzie nad laptopem.

– Panie komisarzu, na słówko! – krzyknął przez uchylone okno. Krzycki usiadł na tylnym siedzeniu.

– Chyba mamy coś fajnego. Ojczyzna będzie z nas dumna.

Podał Krzyckiemu laptop z włączonym Winampem. Na ekranie pojawił się biało-szary film z kamery przemysłowej, pokazujący kawałek polnej drogi i drucianego ogrodzenia. Przez chwilę obraz był zupełnie nieruchomy, po czym na drodze pojawiła się zgarbiona postać w kapturze i z rękami w kieszeniach czarnej bluzy. Chłopak szedł sprężystym krokiem, kamera ujmowała go z tyłu.

– Kto to jest?

Lucek sięgnął do laptopa, nacisnął kursor w dół i uruchomił odtwarzanie drugiego filmu. Tym razem ujęcie było z przodu, prawdopodobnie z następnej kamery. Idący miał twarz zakrytą kapturem, ale w pewnym momencie podniósł głowę, jakby odruchowo sprawdzał, czy przypadkiem kamera go nie widzi. Andrzej Krzycki klepnął się po udach i syknął z bólu.

– Młody z warsztatu samochodowego! Skąd masz to nagranie?

Lucek spojrzał triumfalnie na komisarza.

– Znaleźliśmy samochód tego golasa. Srebrny peugeot został porzucony w Gaju, nawiasem mówiąc – niedaleko wspomnianego warsztatu. Na skraju osiedla jest niewielka hurtownia obuwia sportowego, to filmy z jej kamer. Nagrania dokonano o godzinie szóstej piętnaście rano, czyli mniej więcej w czasie, gdy Mściciel zostawił auto i uciekał na piechotę. Toł, coł – bingoł?!

Krzycki walnął się w czoło.

– A myśmy go mieli pod kluczem i puścili wolno! To są normalnie jakieś jaja. Nazwisko?

Lucek niepewnie spojrzał na Krzyckiego.

– Panie komisarzu, przepraszam za bezczelność, ale... Czy my nie posuwamy się za daleko?

Nie zdążył odpowiedzieć Bałysiowi, gdyż w drzwiach wejściowych domu Mroczków ukazała się Iza, a zaraz za nią pojawił się Rachwalski. Na jej twarzy malowała się ciekawa kombinacja zmęczenia i odrazy. Rozejrzała się po podwórzu. Dostrzegłszy Krzyckiego w samochodzie, przewróciła oczami i wskazała podbródkiem w kierunku bramy na znak, że poczeka w wozie. Marian Rachwalski skinął na niego ręką jak na kelnera w restauracji „Pod Wesołym Wieprzem”. Na jego twarzy malowało się zadowolenie zwycięzcy w konkursie na kanalię tygodnia.



– Teraz wszystko mi ładnie wyśpiewasz – zaczął Rachwalski, kiedy usiedli w fotelach.

– O co jestem oskarżony?

Komisarz Rachwalski wykonał filmowe zbliżenie własnej twarzy do twarzy Krzyckiego. Ten poczuł smażoną cebulę i gnijące mięso.

– Nie stawiaj się, cwaniaku! Na razie o nic, ale już ja się postaram, żebyś był. Tym razem przegiąłeś i dobrze o tym wiesz. Myślałeś, kurwa, że jesteś najlepszy i znowu ci ujdzie na sucho. Ale się skończyło.

– A co się zaczęło? – Krzycki nie chciał go zbyt mocno prowokować, ale liczył na jakieś potknięcia.

– A to, Krzycki, że teraz ja prowadzę śledztwo i najpierw zadbam o to, żeby usunąć z niego takich chojraków jak ty.

– Ile za to dostaniesz?

Rachwalski poderwał się i złapał Krzyckiego za koszulę. Jego oddech śmierdział jak u trupojada. Krzycki się nie poruszył, jego ręce nadal opadały wzdłuż ciała.

– Nie wkurzaj mnie! – miotał się tamten. Czerwona twarz zdradzała, że pytanie Krzyckiego trafiło w cel.

– Pobijesz mnie? Chciałem ci przypomnieć, że do przesłuchania jest potrzebna jeszcze jedna osoba. Żeby właśnie takie dupki jak ty nie pozwalały sobie za bardzo. Wezwiesz kogoś czy ja mam to zrobić?

Strząsnął z siebie łapska Rachwalskiego i przyglądał się z satysfakcją rozjuszonej gębie. Było widać, że Rachwalski bardzo chce wycisnąć z niego jakieś informacje, nie wie jednak, jak to zrobić. Jego rozjuszenie oznaczało, że śledztwo rusza z miejsca i brużdżenie przybierze na sile. Kanalia tygodnia. Należy się pośpieszyć, sprawa się robi coraz ciekawsza.

– Wezwij Bąbla, to w końcu twój kumpel. Tylko trochę bardziej rozgarnięty.

– Dopadnę cię! – wycedził wściekły Rachwalski i wyszedł na korytarz po komisarza Bąbla. Kiedy obaj wrócili i zasiedli w fotelach, Krzycki opowiedział im całe zdarzenie w miarę szczegółowo, kładąc nacisk na przypadki i zbiegi okoliczności. W kwestii strzałów pozwolił sobie na dodanie nieco przepisowych formułek, żeby można było je uznać za regulaminowe i oszczędzić sobie kłopotliwych protokołów, a także przysłowiowych dziennikarskich pytań. Mariana Rachwalskiego najbardziej interesowało, czy rozpoznał twarz mordercy i czy krzyknął trzykrotnie ostrzegawczo przed oddaniem strzałów. Krzycki zapewniał, że tak. Po przesłuchaniu uścisnął wyciągniętą dłoń Bąbla, ostentacyjnie ignorując Rachwalskiego, i opuścił dom. Wrócił do samochodu, ale Lucka już w nim nie było. Wyszedł przed bramę.

– Co za bydlak! – powitała Krzyckiego Iza.

– Też cię lubię, Karwacka.

– Mówię o tym policjancie. Jak on się nazywa? Rozpierdalski?

– Rachwalski, skarbie. Zapamiętaj to nazwisko, bo to przyszłość polskiej kryminalistyki. Ja idę w odstawkę. Powinnaś przenieść swoje zawodowe zainteresowania na niego.

– Na pewno. Następnym razem skopię mu dupę. Wiesz, o co pytał? Czy mnie bzykałeś! Tak się wyraził!

– Oczywiście zaprzeczyłaś.

– Oczywiście – wzruszyła ramionami jak aspołeczna nastolatka.

– Złóż zażalenie do inspektora Opałki. Napisz, że komisarz Rozwalski podczas przesłuchania składał ci niemoralne propozycje, nie zapewnił należytych warunków – brak trzeciej osoby – i w związku z tym żądasz natychmiastowego ukarania dyscyplinarnego komisarza Rympalskiego. To może mi pomóc w powrocie do śledztwa.

– Znowu cię odsunęli?

– Tak. Tym razem również od pracy z dziennikarką z Warszawy.

Wsiedli do samochodu.

– To świetnie! – Iza pocałowała Andrzeja w policzek. – Będziesz musiał się spotykać ze mną prywatnie.

Od razu poprawił mu się humor. Zapomniał o wściekłości na Rachwalskiego, bolącej łydce i dwóch trupach Mroczków. Objął ją za szyję.

– Nie będę musiał się z tobą spotykać, bo nie pozwolę ci nigdzie odejść.

– Ho, ho, uprowadzenie! – mruknęła z podziwem. – Zwiążesz mi ręce?

– Więcej. Przykuję kajdankami do łóżka. Będziesz mogła sobie czasami pokrzyczeć.

– W takim razie nie traćmy czasu – zapięła pas i usadowiła wygodnie na siedzeniu.

– Najpierw na Mogilską. Muszę coś sprawdzić.

Nawrócili na podjeździe Mroczków i gdy jechali już w stronę miasta, Krzycki sięgnął po telefon.

– Cześć, skarbie. Nie, znowu zabili kogoś innego zamiast mnie. Ale kiedyś się w końcu doczekasz. Pamiętasz tych trzech typów z warsztatu samochodowego? Znajdź mi tę teczkę. Nadal, ale zrobisz to z miłości do mnie, prawda? Będę za pół godziny. Duże, z wiśniami.

Odłożył telefon i skręcił z piskiem na zakopiankę. Iza pomyślała, że powoli staje się specjalistką od tej szosy. Pamiętała już niemal każdy dom przy niej.

– No, no! „Skarbie” i te sprawy. Czułe słówka. To ta z recepcji, prawda?

Andrzej skinął głową.

– Powinnam być zazdrosna?

– Jeśli musisz. Ale nie dlatego chcę tam pojechać. Chyba zaczynamy wiedzieć, kim jest Mściciel.

Iza odwróciła się gwałtownie.

– Kto to?

– Na razie nie ma pewności, jak będę wiedział, to ci powiem. Cierpliwości. – Poklepał ją dłonią po odsłoniętym kolanie. – Najpierw cię przykuję, pokrzyczymy sobie, a potem ci powiem, zgoda?

Udawała, że się namyśla.

– Niech będzie. I też chcę ciastko z wiśniami. Albo nie – dwa.

Gdy podjechali na parking przy Mogilskiej, Andrzej poprosił Izę, żeby poczekała w samochodzie. Nie chciał się afiszować z jej stałą asystą. Zrobiła urażoną minę.

– Okej, nie będę wam przeszkadzać.

Wszedł w półmrok policyjnego budynku. Na blacie w recepcji na Krzyckiego czekała już przygotowana teczka. Wyjął zza pleców niewielką paczuszkę przewiązaną papierowym sznurkiem i postawił przed Ewą.

– Drugie z brzoskwiniami.

– Słodki jesteś! – Leszczyńska wyszczerzyła zęby w krzywym uśmiechu. – A gdzie lalunia?

– Nie myśl tyle, jeszcze cię żółć zabije od środka.

– Chciałam tylko wiedzieć, czy udało ci się ją zgubić. Idzie za tobą w trop.

– Jeszcze nie. Kiedy zgubię, zawiadomię niezwłocznie.

Ewa przestała się uśmiechać i rzuciła Krzyckiemu niespokojne spojrzenie.

– Andrzej... uważaj trochę na siebie.

Przechylił się przez ladę i puścił jej całusa w powietrzu.

– Wszystko będzie super, dzięki.

Wyszedł, zostawiając aspirant Leszczyńską z zamyślonym spojrzeniem zawieszonym na jego plecach. Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi, dotarł do jego świadomości nietypowy ton w głosie Ewy. Nie miała w zwyczaju mówić do niego w taki sposób. Od lat ćwiczyli się w przekomarzaniach i coraz trudniej było znaleźć nowe tony, ale ten zabrzmiał trochę inaczej. Ewa o czymś wiedziała i chciała go ostrzec? Jeśli tak, to mogła to zrobić dużo prościej, na przykład dzwoniąc do domu albo umawiając się do kawiarni, albo po prostu pisząc e-maila. Przystanął. Ewa dawała do zrozumienia, że coś mu grozi. Nie była pewna, nie chciała panikować, dlatego bąknęła enigmatyczną formułkę, więcej mówiąc wzrokiem niż słowami. Bała się o niego. Nie tak, jak zwykle. Jeśli ktoś koniecznie chciał się bać o życie i zdrowie komisarza Krzyckiego, miał ku temu powody codziennie, o czym najlepiej świadczy ledwie zagojony guz na głowie i ciasno zabandażowana lewa łydka. Ewie chodziło jednak o coś innego, coś poważniejszego. Żachnął się. Ten stary dureń? Przecież tamtej sprawy dawno nie ma.

Nie zauważył nawet, kiedy wsiadł do samochodu. Ślady swoich myśli musiał jeszcze mieć na twarzy, ponieważ Iza natychmiast zapytała:

– Coś się stało?

– Nie, nic. Jedziemy do domu.

Nie bardzo był w stanie przekazać Izie swoje przeczucia, zbudowane na wyrazie twarzy i intonacji głosu życzliwej koleżanki z pracy. W życzliwość Ewy nie wątpił, podobnie jak Lucka. Tym bardziej należało więc słuchać tego, co mówi. W głosie Leszczyńskiej przemawiało ostrzeżenie związane z samą komendą, kręgiem jego współpracowników, może przełożonych. Znowu ten cholerny, ciężki dym podejrzeń i nieufności, snujący się po budynku Mogilskiej przy niektórych śledztwach jak zły dżin wypuszczony z butelki. Nie przejdziesz korytarzem, żeby się nie rozglądać. Nie słuchasz ludzi, tylko patrzysz im na ręce. Co takiego jest w sprawie Mściciela, że dym znowu się snuje? Miał ochotę zakląć, zamiast tego jednak przechylił się i pocałował Izę w usta.

Dopiero kiedy znaleźli się przed kamienicą na Starowiślnej, Krzycki uświadomił sobie, jak długi i męczący dzień mają za sobą. Wyjechali przed świtem, a wrócili pod wieczór, z doświadczeniem podwójnego mordu i krwawego pościgu. Potrzebowali przeciwwagi, odpuszczenia. W domu zrzucili z siebie ubrania, wzięli wspólny prysznic i zajęli się swoimi ciałami z zapamiętaniem, jakby chcieli intensywnym seksem spłukać z siebie całą przykrość fatalnego dnia. Ich skóry pokrywała sieć powierzchniowych napięć, które ustępowały powoli pod dotknięciem opuszków palców, pod gładzeniem otwartymi dłońmi, pod dotykiem drugiej skóry pokrytej taką samą siecią. Wyłączyli myśli, poddali się ciałom. W wypadku Andrzeja dodatkowo był potrzebny środek uśmierzający rwący ból w łydce, którą to rolę odegrały znakomicie pieszczoty Izy. Później leżeli w zapadającym zmierzchu, z cieniami przesuwającymi się po suficie. Wtulił się w jej włosy. Chciał odegnać wracające myśli. Myśli o tym, że powinien natychmiast wstać i zająć się teczką.

– Andrzej?

Głos Izy zabrzmiał nisko, dudniąco, jakby dochodził ze studni.

– Uhm?

– Czy to się dzieje naprawdę?

– Co konkretnie? – mruknął w jej prawe ucho, zaplątane gdzieś w fale włosów.

– To wszystko: morderstwa, Mściciel, nasza miłość.

– Obawiam się, że tak.

– Dziesięć dni temu wyjechałam z Warszawy, a teraz wydaje mi się, że minęło dziesięć lat. Ledwie pamiętam ludzi, których tam znałam. Choćby człowiek doznawał nie wiem jakich zawirowań, w rzeczywistości czas nie płynie aż tak szybko. Może ja śnię? – Podparła się na łokciu i wpatrzyła w jego twarz. – Może ciebie też naprawdę nie ma, tylko cię wyśniłam, jak fajny temat do artykułu.

– Nieźle ci poszło.

– To i owo można by jeszcze poprawić. – Stuknęła go palcem w pierś. Potem znowu posmutniała.

– Andrzej, co będzie z nami?

– Wszystko, co zechcesz.

Jej twarz pod światło ciemniejącego, granatowego okna, choć niemal niewidoczna, wydawała mu się szczególnie piękna. Pytała go, co z nimi będzie, dla niego jednak nie było tutaj żadnych pytań. Nie wyobrażał sobie, aby mogło być inaczej niż teraz, gdy są razem dzień i noc, razem pracują, rozmawiają, jeżdżą po okolicy, kochają się i śpią. Mógłby wątpić we wszystko inne, ale nie w to, że będzie walczył o nią za wszelką cenę i do końca. Nie ma innej możliwości, Iza. Nie ma.

Obyś się nie mylił, Krzycki.

Ona kreśliła palcem kółka na jego owłosionej piersi.

– Chciałabym być z tobą. Wiem, że to brzmi okropnie, jakby mi się odbiło kwestią z polskiego serialu. Tak jednak jest. Tylko się boję, że to... może nie być możliwe. Nie chodzi o to, że zbyt szybko, zbyt gwałtownie i nierozsądnie. Nie. Przestałam się krygować. Mam po prostu przeczucie, czy ja wiem... że mnie zostawisz. – Zaprzeczyła czemuś w myślach. – Nie zostawisz, tylko... tylko... – Szukała słów. – Tylko coś nas rozdzieli i nawet ty nie poradzisz. Ech, do dupy! – Odwróciła się rozdrażniona. – Nie to chciałam powiedzieć.

Odwrócił ją z powrotem ku sobie i miękko przytulił. Poszukał ustami jej ust, mocno przycisnął.

– Iza, kochanie! Nie ma takiej siły, która mogłaby mi ciebie odebrać. Wiem, co mówię. Tyle lat na ciebie czekałem, a teraz miałbym – ja, najlepszy śledczy Europy Środkowej – nie dać rady? Popatrz na mnie. – Przytrzymał dłonią jej policzek. – Widziałaś kiedyś bardziej wiarygodnego mężczyznę?

– Nie, nigdy! – Uśmiechnęła się smutno. – Skała i opoka. Żelazo i stal hartowana. Z nadszarpniętą wprawdzie łydką, ale może być.

– Widzisz. Zaufaj mi.

– Dobrze, ufam ci. Chroń mnie.

Objął ją i całował, aż zadzwonił telefon. Gdyby wiedział, ile go będzie kosztować odebranie tego telefonu, zignorowałby wibrujący na biurku dźwięk i zajmował się nadal całowaniem Izy tak długo, jak to możliwe. Jak mówią w tych nieszczęsnych serialach – aż do utraty tchu, do utraty zmysłów, do omdlenia, bez końca, do nieprzytomności, a może i do śmierci. Nie wypuszczałby jej z objęć, nawet gdyby się zaczęła niecierpliwić, wiercić, odpychać go, żeby zaczerpnąć powietrza lub pokazać, że potrafi postawić na swoim. Nie przejmowałby się jej kaprysami i kobiecą kokieterią, bez wahania zaryzykowałby jej urazę do niego, pretensje i ewentualne obrażenie się na resztę wieczoru, tygodnia, miesiąca, roku. Byle tylko całować Izę, całować, całować i nie pozwolić wtargnąć między nich temu czemuś, co właśnie nadchodziło. Zaprzeczyć rzeczywistości i całować swoją nareszcie napotkaną miłość. Nie dać sobie jej zabrać. Nie odbierać telefonu, bo...

Bo to był ich ostatni pocałunek.

– Odbiorę. To chyba Lucek.

Wyskoczył zgrabnie z łóżka, chwycił podkoszulek i spodnie oraz telefon stacjonarny z bazy i pobiegł do kuchni. Nie chciał o wszystkich szczegółach mówić przy Izie, choć nie dlatego, że nie miał do niej zaufania, ale dlatego, żeby jej nadmiernie nie niepokoić. Miał w pamięci zagadkową uwagę Ewy i dojrzewała w nim myśl, że zaczyna być naprawdę niebezpiecznie. Lepiej, żeby Iza za dużo nie wiedziała, dla własnego bezpieczeństwa.

W słuchawce usłyszał podniecony głos Lucka.

– Panie komisarzu! Robi się coraz weselej. Proszę tylko pamiętać, że w świetle ostatnich zarządzeń szefa moja obecna relacja nosi znamiona działalności nielegalnej, a właściwie godnej potępienia i ukarania niesubordynacji wobec przełożonych.

– Streszczaj się, Bałyś. Ja też jestem twoim przełożonym – mruknął. W salonie zapaliło się światło. Iza wstała.

– Tyle tylko, że przełożony przełożonego jest moim przełożonym, nie mówiąc o tym, że jest także przełożonym tego przełożonego. Jeśli mój przełożony jest podwładnym swojego przełożonego, to tamten przełożony...

– Lucek, gdzie ty jesteś? Pojadę tam i cię zabiję.

– Nie ma mnie nigdzie. Mówię z głębi nicości. Próżne szukanie po próżnicy w próżni. Zwłaszcza takiego próżniaka jak ja.

– Dobrze, nie zabiję. Obetnę język.

– To nic nie powiem.

– Co innego obetnę.

– O, co to, to nie. Tylko nie to! To nie to, że...

– Bałyś – Andrzej zniżył głos do szeptu. – Miej litość dla kobiety w łóżku...

– A, to przepraszam. Pamięta pan tę rodzinę z Pcimia, której syn...

– Warchałowie, mieliśmy szukać ich drugiego syna, Kamila...

Nagle w salonie rozległ się łomot i Krzyckiego przeszył dreszcz.

– Lucek, oddzwonię zaraz! – rzucił telefon na stół i pobiegł do pokoju.

Z nawyku omiótł całe pomieszczenie jednym rzutem oka, starając się widzieć wszystko naraz. Na biurku paliła się lampka. Okno było zamknięte, drzwi do przedpokoju również. Iza nieprzytomna leżała obok biurka na podłodze, z rozciętej skroni płynęła na podłogę wąziutka strużka krwi. Nogi miała podwinięte pod siebie, jakby nagle zmiękły i przestały utrzymywać ciało w pionie. Skręcona pod bok prawa ręka wystawała pokracznie za plecami, witając się z kimś za nią. Podniósł palcem powiekę i dmuchnął – zareagowała. Sięgnął na biurko po butelkę z wodą mineralną, nalał trochę na dłoń i przyłożył do policzków. Potem jeszcze trochę na czoło.

– Iza! Iza! – Ujął ją za podbródek. Cały się w środku trząsł. – Co się stało?

Jej głowa bezwładnie opadała do tyłu. Starł palcem cieknącą po skroni krew, zaczerpnął wody i pokropił całą twarz, która nabrała odcienia papieru do drukarki. Poklepał ją w policzki, po czym wdmuchnął przez usta powietrze do płuc. Zakasłała. Podniosła powieki, spojrzała na Krzyckiego długim, mętnym wzrokiem i szepnęła:

– Jacek...?

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W dziczy

– Masz, jedz! – Podsunął chłopcu talerz z kanapkami. Od kilku dni jedli tylko chleb z żółtym serem i konserwami, ponieważ skończył się gaz w butli, on zaś bał się pokazywać na stacji benzynowej, nawet w takiej dziurze jak ta. Ostatnie dwie akcje znacznie podniosły ryzyko zdemaskowania i należało przeczekać najbliższy czas w całkowitym ukryciu. Domek pod lasem, na szczycie wzniesienia, daleko za wsią, na razie wydawał się schronieniem w miarę bezpiecznym, ale trzeba się było liczyć z tym, że o mordercy mścicielu ludzie zaczną mówić coraz głośniej, a także uważniej przyglądać się obcym. Na szczęście zapasy jedzenia zgromadzili już wcześniej – powinny wystarczyć na długo, może nawet do wiosny.

Popatrzył na chłopca. Kto wie, czy zabranie go z sobą nie było jego największym błędem, ale nie mógł się powstrzymać. Chłopiec był jego mimowolną zdobyczą. Gdy tamci trzej wywlekli go z autobusu i pakowali do samochodu z zakneblowanymi ustami, nawet się nie zastanawiał nad tym, o co chodzi – zareagował automatycznie. Pierwszego powalił ciosem w kark, drugiemu zmiażdżył nos kolanem, dla trzeciego zostało proste uderzenie w splot słoneczny, które zatrzymuje dopływ krwi do serca i blokuje oddech. Ten trzeci, wielki jak szafa, sięgał po coś za pasek spodni i jego szczęście, że tego nie wyjął, wtedy zostałby zabity. Taką miał zasadę: człowiek, który nosi broń, chce zabić, dlatego powinien zostać zabity. Proste i uczciwe.

Nigdy nie pytał chłopca o tamtych trzech ani o tego, który ich nasłał. Katalog możliwych odpowiedzi był krótki i łatwy do przewidzenia. Dzieci w jego wieku uciekają z domu albo z ośrodka opiekuńczego chętnie i często bez powodu, kiedy jednak wysyła się za nimi trzech uzbrojonych goryli, to w grę wchodzi tylko jeden demon o tysiącu twarzy: przemoc. Od tamtego czasu minęły trzy miesiące i zaginięcia chłopca nikt nie zgłosił, przynajmniej nigdzie nie pojawiła się taka informacja. To znaczy, że ci, od których uciekał, woleli jego zniknięcie zachować w tajemnicy niż pozwolić policji go szukać, znaleźć, a potem przesłuchać. Wiedza chłopca o prześladowcach stanowiła zagrożenie, szukali więc na własną rękę, ale szanse na sukces w obecnych warunkach nie sięgały zbytnio ponad zero. Nawet gdyby jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności udało im się zlokalizować ich kryjówkę, musieliby jeszcze poradzić sobie z nim.

– Nie zapalamy światła?

– Nie. Wystarczą diody. Okiennice zawsze mają niewielkie szczeliny.

– Długo tu zostaniemy?

– Powinniśmy do zimy. Wrócimy na wyspę, kiedy zamarznie jezioro. Wystarczy? – Wskazał ręką pusty talerz.

– Tak. Dziękuję. Chyba pójdę spać.

Skinął chłopcu głową, wstał i wyszedł z izby do sieni. Znieruchomiał przy drzwiach wyjściowych, wsłuchując się w ciszę na zewnątrz. Nic, tylko świerszcze. Cykają równomiernie. Uchylił drzwi i wystawił ucho. Dobiegł go delikatny szelest spod kamiennych fundamentów domku. Myszy. Kręcą się koło okna do piwnicy, szukają miejsca do przetrwania zimy. Wcześnie. Poza tym nic, cisza. Świerszcze tylko na krótko przerwały swoją grę i wróciły do równomiernego grzechotania tuż obok drzwi, w gałęziach starych śliw dziczejących wokół domku otoczonego kiedyś owocowym sadem. Pamiętał ten ogród jeszcze z dzieciństwa, gdy śliwy służyły do wspinaczki, a ich owoce do robienia ulubionych knedli, które babcia potrafiła lepić z niebywałą wprawą. Zacisnął powieki i wciągnął głęboko powietrze. Nie. Żadnych wspomnień. Tamten świat umarł.


Date: 2016-01-05; view: 730


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ ÓSMY 3 page | ROZDZIAŁ ÓSMY 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)