Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ ÓSMY 2 page

Na pewno go pragnęła, w seksie spełniali się oboje znakomicie, przynajmniej tak mu się zdawało. Ona, tak samo jak on, potrafiła rozpalać się do granic świadomości, aby później z krzykiem przeżywać głębokie rozładowanie. Czasami jednak przyłapywał ją na melancholii i pustce w oczach, które – jak przypuszczał na podstawie mętnej znajomości konwencji melodramatycznych – nie znaczą u kochanki niczego dobrego. Chciał ją mieć całą i bez przerwy, ona jednak wymykała mu się tą melancholią, odchodziła gdzieś na bok i patrzyła nie tam, gdzie on. Tutaj było źródło jego niepokoju.

– Nie dosłyszałem. Jeszcze raz.

– Kocham cię, ale muszę wracać do siebie, do pracy. Do domu.

– Przecież to tylko puste mieszkanie.

– Ale moje mieszkanie.

– Sprzedaj je i zamieszkaj ze mną. Albo lepiej wynajmij – będziesz miała wspaniałą możliwość utrzymywania byłego oficera policji, wyrzuconego z pracy za zaniedbywanie obowiązków zawodowych. U was tam czynsze niebotyczne.

– Ee, tak szybko cię nie wyrzucą.

– Jak ze mną zamieszkasz, to wyrzucą. Nie będę tam w ogóle jeździł. Wolę być z tobą.

Pochyliła się nad nim i klepnęła dłonią po brzuchu.

– Muszę trochę przerobić mój reportaż. Oficerowie policji to pretensjonalne obiboki i seksoholicy.

– Wszystko prawda, ale dlaczego „pretensjonalne”?

– Zgrywają się na wielkich śledczych, a niczego nie potrafią.

Przewrócił ją na poduszkę i przycisnął całym ciałem, krzyżując ręce na piersi.

– W takim razie cię uduszę i upozoruję samobójstwo z miłości. Z nieszczęśliwej miłości do przystojnego policjanta. A sam wyjadę na Wyspy Kanaryjskie.

– To już lepiej do Psiej Wólki.

– O, a to dlaczego?

– To nie tam macie dom spokojnej starości dla emerytowanych psów?

Zaczęli się szamotać i przewracać, aż padli zmęczeni i zasapani. Znowu ją objął i przytulił. Nie umiał się oderwać od niej, jak niedopieszczone dziecko od matki. Może powinien pogadać z psychologiem?

– Zostań ze mną.

– Dobrze, ale poczekaj trochę. Mam kilka spraw w Warszawie. Dopiero co zostałam wolną, niezależną kobietą, a już chcesz mi to odebrać.

Nie umiała sobie wytłumaczyć, dlaczego to powiedziała, ale usłyszała w swoich słowach jakiś zgrzyt, coś niedopasowanego i koślawego, dlatego zamilkła. Czuła tylko, że nie chce tak szybko. Jeszcze nie.



– W takim razie jadę z tobą – powiedział stanowczo Krzycki i jakby dla poparcia tych słów wstał, narzucił koszulę i poszedł do łazienki. Iza z przyjemnością obserwowała jego zgrabne ciało, rytmicznie poruszające się w sprężystym chodzie. Wstała i poszła za nim. Mężczyzna w toalecie to szczególna marka. Zapukała.

– Można?

Godzinę po tym, jak Andrzej zaciekawiony otworzył drzwi łazienki, znowu leżeli nadzy na pościeli i śledzili cień lampy. Przepływał z jednej strony sufitu na drugą znacznie rzadziej, było już dobrze po północy i ruch uliczny zmalał do sporadycznego. Na czarnym niebie w dziurach między przesuwającymi się z wiatrem chmurami przebłyskiwały na chwilę pojedyncze gwiazdy i zaraz znikały. Na moment błysnęła także Wega. Mokre ściany szarych kamienic obsychały nierówno od podmuchów wiatru, wskutek czego miały jeszcze więcej plam niż zwykle i lepiej widoczne żyłkowate pęknięcia. Wyglądały jak czarno-białe fotografie starych map wojskowych. Gołębie spały na gzymsach.

– Pamiątka z Afryki? – Podniósł do oczu wisiorek, który Iza miała na szyi. Był to mosiężny krążek przebity na brzegu kółeczkiem, przez które przechodził złoty łańcuszek.

– Nie, ze szkoły. Chodziłam do szkoły w Europie. – Wyjęła mu naszyjnik z palców i odłożyła na nocną szafkę. – Sorry, zapomniałam zdjąć.

– Oho, zawstydzenie. Czułe wspomnienia. Zaraz się nimi zajmiemy – Andrzej sięgnął po wisiorek i zaczął obracać w palcach, w końcu był dociekliwym detektywem. Na głos przeczytał wygrawerowany na odwrocie napis:

PRZEMINĄ

 

LUDZIE

 

W NIENAWIŚCI

 

– Zostaw! – Odebrała mu wisiorek i wrzuciła do leżącej pod łóżkiem torebki.

– Dobrze już, dobrze, nie chcemy naruszać pani intymności. Prowadzimy śledztwo z zachowaniem wszystkich zasad, łącznie z dobrym wychowaniem. Jak miał na imię?

– Nieważne – burknęła i odwróciła się plecami do niego.

„Co ją ugryzło?” – pomyślał i wzruszył ramionami. Zanim zasnął, zdążył pomyśleć, że skądś zna ten cytat, ale nie potrafił go zlokalizować. Postanowił ją jutro o to zapytać.

 

Młody wysiadł na przystanku we Włosani. Było już ciemno, ale doskonale znał te tereny i bez trudu obrał właściwy kierunek. Biegał po tych polach wiele razy, spędzając wakacje u ciotki, dokąd rodzice wysyłali go, chcąc się dłużej pokłócić, a także później, gdy załatwiał sprawy w warsztacie u tych dwóch palantów, co nie umieli jeździć na quadach. Zbiegł z drogi na łąki, które opadały stromo w niewielką kotlinę, i przebił się przez gęste zarośla nad strumieniem płynącym w dole. Najpierw schodził powoli, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności, potem już biegł, zwinnie przeskakując rowy i bruzdy. Do murowanego ogrodzenia podszedł od tej strony, od której graniczyło ono z zarośniętym nieużytkiem. Rozpleniły się tutaj wzdłuż muru krzewy i wysokie trawy, doskonale osłaniające przed widokiem z trzech innych domów zlokalizowanych na przeciwległym zboczu kotliny. Podkradł się pod mur bezszelestnie, na takie akcje wkładał wyłącznie bardzo miękkie i ciche buty, w których mógł chodzić bez wydawania jakichkolwiek dźwięków. Poszukał ręką wystającego kamienia, postawił na nim stopę i wspiął się na mur, którego szczyt był pokryty skośnie ułożoną dachówką, co wprawdzie utrudniało wspinanie, ale kiedy się już weszło, można było obejść całe domostwo dookoła. Ostrożnie stawiał kroki, sprawdzając najpierw każdą dachówkę, czy dobrze się trzyma. Jeden nieostrożny krok mógł wywołać hałas, który popsułby mu cały plan na dłuższy czas. Prosiak był strachliwy i przy byle podejrzeniu zwiewał jak porąbany. Specjalnie dali mu spokój, żeby nabrał pewności siebie i wrócił do domu. Prędzej czy później musiał i tak wrócić, miał przecież po co. Problemem były gliny, które codziennie przyjeżdżały pod bramę i dzwoniły jak barany, zamiast otworzyć furtkę i wejść do środka. Drzwi to chyba umieją otwierać, nie? Blond pedałek też przyjeżdżał i Młody miał wielką ochotę załatwić ten rachunek od ręki, ale najpierw było zlecenie. Stary kazał, trzeba słuchać. Przynajmniej tak długo, jak długo się opłaca. Na razie się opłacało. Kiedy załatwi swoje, ustawi tę maszynkę inaczej.

W domu na noc były spuszczane psy i musiał je jakoś unieszkodliwić. Na szczęście pies był prawie w każdym obejściu we wsi i szczekanie szło na okrągło – wystarczyło jednemu dać powód, żeby potem przez dziesięć minut ujadały wszystkie jak głupie. Dlatego zanim wspiął się na mur, za płot sąsiada wrzucił od frontu kilka kamieni i poczekał, aż psy pobiegną na drugi koniec. Dopiero wtedy zeskoczył z muru do ogrodu i kilkoma susami dopadł szopy na drewno. Była zamykana na skobel, ale jedno z okienek otwierało się od środka, wyszedł więc przez nie na zewnątrz, zasunął skobel i wszedł z powrotem przez okno do środka. Zamknął je na haczyk, przysunął pniak do rąbania drzew bliżej okienka i usiadł. Pozostało mu czekać do świtu.

Mężczyzna pojawił się tuż przed piątą rano. Zaczynało szarzeć i dlatego widział go dobrze, chociaż odruchowo cofnął się w głąb szopy. Tamten przeskoczył przez płot, pogłaskał dwa owczarki, które łasiły się do niego, merdając ogonami, rozejrzał się kilka razy dookoła i ruszył w kierunku domu. W środku ktoś na niego czekał – drzwi na tyłach uchyliły się lekko, mężczyzna zniknął wewnątrz i znowu zapanowała cisza. Trwało to wszystko pół minuty, nie dłużej. Młody odczekał chwilę, po czym się wychylił i rzucił psom pod nosy dwa duże plasterki kiełbasy. Zaszczekały ostro, ale zaraz zaczęły obwąchiwać nieufnie nagrodę, która im spadła prosto z nieba. Wreszcie zjadły, każdy po jednym kawałku. Firanka w oknie na górze drgnęła, jakby poruszył ją słaby przeciąg, ale poza tym nic się nie działo. Psy podreptały w miejscu kilka minut, wreszcie padły na bok i zapadły w sen. O to chodziło. Młody odczekał jeszcze minutę, po czym ostrożnie wyszedł.

Tak jak przypuszczał, drzwi były zamknięte od środka. Już przedtem jednak zauważył, że podłużne okno gospodarcze obok drzwi ktoś zostawił uchylone na noc i teraz dwoma pewnymi ruchami odpiął je z zawiasów, a następnie ostrożnie spuścił w dół, opierając ramę na parapecie. Było wąskie, ale jemu wystarczyło, żeby się przecisnąć. Po wejściu do środka przywrócił mu poprzednie położenie i wolno wszedł po stopniach na górę.

W domu panowała całkowita cisza i gdyby nie widział wchodzących tu przed chwilą ludzi, mógłby pomyśleć, że nikogo nie ma. Drzwi z podpiwniczenia na wysoki parter domu, na szczęście dla Młodego, były otwarte. Spieszyli się, poza tym nie przypuszczali, że ktoś może wejść aż tutaj. Bezszelestnie wśliznął się do kuchni. Nikogo nie było. Przez jadalnię przeszedł do salonu. Pusto, podobnie jak w jeszcze jednym pokoju za salonem. Firanka poruszyła się w oknie na piętrze i tam pewnie są oboje, ale dół też chciał sprawdzić, na wszelki wypadek. Wszystkie założenia trafiły w punkt. Oboje byli w sypialni.

Wszedł tam po drewnianych schodach z okropną rzeźbioną balustradą, stawiając stopy tuż przy ścianie, gdzie jest najmniejsze prawdopodobieństwo, że skrzypną. Gdy był na górze, wystarczyły mu dwie sekundy, żeby ich zlokalizować. Stękanie dochodziło z ostatniego pokoju na prawo, którego okno wychodziło na ogród. Drzwi były przymknięte. Uchylił je bardzo ostrożnie jedną ręką, drugą trzymając w kieszeni. Na wszelki wypadek. Niemal cały pokój wypełniało łóżko wielkości stadionu. Pośrodku zobaczył dwa świecące w półmroku kolana, między którymi miarowo poruszały się owłosione pośladki. Gdzieś dalej były głowy. Roletę w oknie opuścili do połowy. Ona zobaczyła go pierwsza, krzyknęła głośno i odepchnęła męża. Ten zerwał się na równe nogi, a jego kutas zadyndał na boki jak bom od żagla, jednocześnie ręka usiłowała sięgnąć do leżących na podłodze spodni. Młody skoczył, przelotnie omiótł wzrokiem rozchylone uda z włosami łonowymi wygolonymi w serduszko, i wyprowadził krótki, prosty cios w twarz mężczyzny. Ważniejsza od siły była precyzja, której nauczył się jeszcze w internacie podczas niezliczonych bójek z większymi i silniejszymi od niego. Dobre trafienie w nos i usta odbierało przytomność na kilka minut. Tak było i tym razem – mężczyzna poleciał do tyłu na ścianę i spłynął na podłogę jak zwiędła roślina. Jego członek natychmiast zwiotczał. Młody podniósł spodnie z różowego dywanika pod łóżkiem, wyjął z nich mały rewolwer i schował do swojej kieszeni, po czym odwrócił się do niej. Zdążyła zasłonić ciało narzutą i patrzyła w niego rozszerzonymi oczyma, usiłując krzyknąć, ale wydobył się z niej tylko cichy skowyt. Zdarł z niej narzutę i złapał jedną ręką za szyję, drugą ścisnął wilgotne krocze i szepnął:

– Bądź grzeczna, a nic ci nie zrobię.

Jednym szarpnięciem odwrócił ją na plecy, skrępował ręce paskiem od szlafroka, a na ustach zawiązał halkę. Nie wyczuwał w niej strachu – kobieta pachniała wściekłością i resztkami podniecenia. On sam także poczuł, że sztywnieje. Powąchał palce. Niezła cipka, gdyby miał trochę więcej czasu, mogliby się zabawić. Wytarł rękę w pościel.

Przymocował związane ręce do ramy łóżka, z drugiej strony to samo zrobił z nogami i przyjrzał się swojemu dziełu. Leżała wyprężona jak struna, niebieskie oczy mrugały jakby nadawały morsem, serduszko na podbrzuszu zwęziło się do liścia topoli. Powinno być okej. Pora zająć się główną sprawą. Odwrócił się do worka kartofli na podłodze, który jeszcze przed chwilą był wygłodniałym małżonkiem. Pół siedział, pół leżał w pozie, w jakiej układa się zabitych żołnierzy w okopie na wojennych filmach. Wciągnął jego nagie cielsko na różowy dywanik, wykręcił ręce do tyłu i spiął paskiem od jego spodni. Na szafce po jej stronie stała szklanka z wodą. Chlusnął na tępą twarz i wymierzył mocny policzek. Mężczyzna otworzył oczy i powiódł mało przytomnym wzrokiem po napastniku. Wreszcie pojął, co się stało – chciał wstać, ale nie mógł. Jego pierś dociskał do podłogi czarny sportowy but. Młody spokojnie wyjął z kieszeni nóż i przystawił mu do oka. Drugą ręką przytrzymał za twarz, zaciskając dłoń na zakrwawionej szczęce i wkładając dwa palce do nosa.

– Gdzie jest paczka?

Mężczyzna milczał i mrugał jednym okiem, kiedy nóż drażnił go w rzęsy. Sapał ciężko, z trudem wciągając powietrze przez zatkane usta. Gdyby go tak dłużej potrzymał, tamten by się udusił. Niezły pomysł, kiedyś go musi wypróbować. Teraz nie było czasu na zabawę – zaraz we wsi zacznie się ruch.

– Jeszcze centymetr i mój nóż przetnie ci oko, a na policzek wycieknie biała galareta. Będę ostatnim obrazem, jaki twój mózg zarejestruje z tej gały. To się stanie za pięć sekund, za cztery sekundy, trzy...

Ułożył sobie tę gadkę już dawno temu, kiedy uczył się rzucania nożem, i cieszyła go bez pudła zawsze, kiedy recytował ją następnemu godnemu pożałowania skurwysynowi.

Na łóżku rozległy się jęki i odgłosy szamotania. Podszedł do niej i nachylił się, jakby chciał wysłuchać ostatniej woli umierającego staruszka. To, co usłyszał, nie brzmiało jednak jak testament:

– Spierdalaj, gnoju!

Walnął ją na odlew w twarz i wrócił do mężczyzny, który próbował wstać. Kopnął go w nerki i znowu przystawił nóż do oka.

– ...dwa, ...jeden...

– Czekaj! – wystękał mężczyzna przez zakneblowane dłonią usta, co brzmiało jak „hechaj”.

– Gdzie? – ostentacyjnie nastawił ucha. Ponieważ niczego nie usłyszał, dotknął ostrzem drgającej powieki. Zsunięty głęboko na czoło kaptur zawężał pole widzenia do niewielkiego wycinka, kiedy więc pochylił się nad mężczyzną, widział tylko oko, ostrze noża i kawałek nosa, a wszystko w szarym półświetle październikowego świtu.

– Fhifnisy – wymamrotał zakrwawiony worek kartofli. W piwnicy.

Poderwał go z podłogi i pchnął przed sobą ku schodom. Obejrzał się jeszcze na łóżko. Kobieta leżała bez ruchu i patrzyła na niego z nienawiścią w oczach. Z odległości kilku metrów i pod światło szczegóły się zacierały. Nie była ani ładna, ani brzydka. Z poskręcanymi blond włosami, wielkimi źrenicami i wyprostowanym nagim ciałem wyglądała jak porzucona lalka. Nie chcą się z tobą bawić? A to brzydale. Tym razem nie ma czasu, mała, zostaniesz tu, a my zejdziemy na dół. I to dobrze dla ciebie. Lepiej, żebyś tego nie oglądała.

Kiedy schodzili po schodach, wydawało mu się, że słyszy ledwie wyczuwalny szmer nad głową. Gołębie na strychu. Później usłyszał odgłos zwalniającego przed domem samochodu. Znieruchomiał i do spuchniętych ust mężczyzny docisnął zwiniętą w kłębek koszulę, którą zabrał z sypialni. Na wszelki wypadek. Tę samą, w której pierdzący teraz ze strachu worek kartofli niedawno przeskakiwał nad murkiem. Miał ochotę wyjrzeć przez okno w kuchni, ale uznał, że to zbyt duże ryzyko. Odczekał chwilę i ruszyli dalej. To pewnie do któregoś z domów naprzeciwko. Gdzieś tam była piekarnia, te zaś zaczynają wcześnie pracę.

W piwnicy załatwili sprawę szybko. Mężczyzna przywiódł go do pieca centralnego ogrzewania i wskazał żelazną zasuwę otworu do czyszczenia przewodu kominowego. Młody odsunął rygiel, wetknął do środka rękę i wyjął pakunek zawinięty szczelnie w worek foliowy. Zważył w dłoni, uznając, że to jest to, o co chodziło.

– W porządku. To znaczy prawie. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Jest jeszcze nasz rachunek – szepnął mężczyźnie do ucha i pchnął nożem w serce. Przytrzymał zsuwające się ciało, wsadził sobie paczkę za pasek spodni i wybiegł z piwnicy. Na podwórku było już widno, psy nadal leżały na środku trawnika, w krzewach za płotem ćwierkały na całego wróble. Zanim Młody wskoczył na murek ogrodzenia, spojrzał ku bramie wjazdowej i zobaczył wystającą nad nią twarz człowieka, który na jego osobistej liście bydlaków do usunięcia zajmował jedną z czołowych pozycji.

 

– Heej.

Pocałował ją w policzek. Nie mógł się opanować. Dotykał jej skóry, żeby poczuć dreszcze. Wchłaniał zapach ciała, snu, ciepła. Patrzył na niewyraźny zarys nosa, ust, brwi i ściskało go w dołku. To nie jest miłość, tylko jakieś czary.

– Śpię.

– Jedziemy do pracy.

– Zwariowałeś – sapnęła przez wciśnięty w poduszkę nos.

– Jasne, że zwariowałem. Na twoim punkcie. Zrobiłaś ze mnie wariata.

Otworzyła jedno oko.

– Czy wariaci nie sypiają?

Poklepał ją przez kołdrę w wypięty pośladek.

– Jedziemy do Grobian.

Otworzyła drugie oko i podniosła brew. Wyglądała jak Kaczor Donald w tym odcinku, w którym nie mógł zasnąć z powodu kapiącej z kranu wody.

– Teraz?

– Natychmiast. Zbieramy się. Chciałaś, żebym coś robił. Jedziesz czy zostajesz?

– Jadę. Ale żądam wyjaśnień.

Ubrali się w dziesięć minut i wyjechali przed piątą. Miasto jeszcze spało, jakiś tramwaj dzwonił na skrzyżowaniu Dietla i Starowiślnej. Za mostem Grunwaldzkim przycupnął balon – Krzycki pozdrowił go skinieniem głowy i pomknął dalej. Dwa księżyce, dwa światy. Dobro i zło. Sens i bezsens. Policjanci i złodzieje. Życie i inne życie. Prawda i gówno prawda.

– Wolno ci tam wejść?

– Coś wymyślę. Ale raczej nie będą pytać.

Nagle uświadomił sobie, że popełnił niebezpieczne głupstwo, zabierając Izę. Facet mógł być uzbrojony i czynnie się bronić przed kontaktem z policją. Kto wie, może zacznie strzelać? Jeśli go w ogóle zastaną, Krzycki miał jednak przeczucie, że tak. Kiedy ostatni raz był w świniarni, jego uwagę zwrócił jeden z Ukraińców, który kilka razy zerknął w kąt strychu, gdzie kiedyś był gołębnik. Powinien był tam wrócić, czego do teraz nie zrobił, ale im dłużej myślał nad tamtą sytuacją, tym lepiej wiedział co, a raczej kogo może tam znaleźć. Doszedł do wniosku, że gdyby był na miejscu tego człowieka, także wymusiłby na sezonowych pracownikach ze Wschodu lojalność i dyskrecję. Pieniędzmi, szantażem – wszystko jedno. W tym wypadku w grę wchodziło raczej to drugie. Ukrywał się, ale przed kim? Przed policją? Wątpliwe. Miał to i owo na sumieniu, taplał się w brudnym interesie, to jednak za mało, żeby uprawiać aż takie maskowanie. Do portretu mordercy w ogóle nie pasował. Nie ukrywał się przed policją, tylko przed kimś znacznie dla niego groźniejszym. Narkobiznes. Mściciel. Albo jedno i drugie. Kiedyś jednak facet musiał zajrzeć do domu, a czas przed świtem jest najlepszą porą dla ukrywających się. Mściciel o tym doskonale wiedział. I na to Krzycki liczył.

Dojeżdżali pod dom. Krzycki zwolnił i ostatnie pięćdziesiąt metrów przejechał na luzie, po czym zatrzymał się przed sąsiednią posesją. Robiło się jasno i w oknach domów nie świeciło się światło. Licho wie, kto jest, a kogo nie ma.

– Zostaniesz tutaj. Siądź za kierownicą i gdyby się cokolwiek działo, uciekaj.

– Nie! – Jej protest zabrzmiał dużo mocniej niż kaprys. – Zerwałeś mnie z łóżka o czwartej rano i przywlokłeś tu tylko po to, żebym siedziała w samochodzie?

– O wpół do piątej – wtrącił Andrzej, jakby to cokolwiek zmieniało.

– Nie ma mowy! Idę z tobą.

– Iza, to nie są żarty – Delikatnie uchylił drzwi i zaczął wysiadać. Spieszył się i nie miał czasu na dyskusje. Teraz trzeba było działać szybko.

– Wyjdź pięć minut po tym, jak przeskoczę przez bramę – szepnął i poszedł, nie zatrzaskując drzwi.

Szedł powoli w stronę bramy, odczuwając narastające napięcie. Włos mu się jeżył na karku, co oznaczało zwykle przeczucie nadchodzącej walki. Od dzieciństwa tak reagował na fizyczne zagrożenie: mrowienie na szyi i plecach, swędzenie za uszami i na gojącej się potylicy. Pewnie wszyscy tak mają. Odruchowo podrapał się za lewym uchem. Stąpając po mokrej przydrożnej trawie, wdepnął w świeżą kretowinę – zaklął pod nosem i wytarł podeszwę o murawę. Dom wyglądał na zupełnie martwy, a przynajmniej na dawno opuszczony. W ciszy poranka było tylko słychać skapujące z dachu krople. Podkradł się do furtki. Już miał użyć domofonu, ale zrezygnował. Nacisnął klamkę. Oczywiście furtka była zamknięta. Spróbował spojrzeć do wewnątrz przez szpary między deskami, były jednak ciasno ułożone i niewiele wskórał. W jednej z desek znalazł sęk. Nacisnął go palcem – drewniany koreczek wpadł do środka. Pochylił się. W skośnym otworze zdołał zobaczyć fragment podjazdu, bramę garażową na wprost wjazdu i puste podwórze. Zza węgła domu wystawało coś, co leżało na ziemi. Stracił chwilę, zanim uzmysłowił sobie, że to psi ogon. Zawahał się. Nie pomyślał o tym, że tacy ludzie zwykle trzymają psy i zwykle nie są to rasy kanapowe. Ogon należał prawdopodobnie do owczarka niemieckiego. Pies śpi na podwórzu? O piątej rano? Na deszczu? Przed chwilą tu przecież padało. Powinien był się schować pod dachem, na pewno ma gdzieś budę albo kojec. Podniósł mały kamień i przerzucił lobem nad bramą, celując jak najbliżej psiego ogona. Nic. Rzucił drugi. Pies nawet nie drgnął. Ten pies nie śpi. Uznał to za wystarczający powód do wtargnięcia na posesję.

Złapał górną krawędź wysokiej bramy i podskoczył. Za nisko. Jeszcze raz. Wtedy go zobaczył. Ciemna, szczupła sylwetka, kaptur na głowie i dłonie schowane w rękawach. Tamten jakby wyczuł jego wzrok na plecach – obejrzał się, zawahał i skoczył na mur. Palce Krzyckiego nie wytrzymały naporu, opadł na podjazd i odbił się jeszcze raz, usiłując wdrapać się na pionowo ułożone gładkie deski bramy. Szamotał się przez chwilę, oklejona ziemią podeszwa prawego buta ślizgała się bezradnie. Zawisł na łokciach i widział, jak tamten znika za murem ogrodu. Szlag by trafił! Nie mógł mu pozwolić tak po prostu uciec! Spadł z bramy i pędem pobiegł ku następnej posesji, ogrodzonej zwykłą drucianą siatką. Wskoczył na rabatę z kwiatami i ruszył na przestrzał. Jeśli dobrze go namierzy, może uda mu się nawet skrócić dystans. Cholerne błoto na podeszwie ślizgało się jak psie gówno. Sadził długie kroki, wyliczając dystans tak, żeby z biegu od razu przerzucić ciało przez płot. Na łące za domami zobaczy go z daleka. Podczas gdy tak myślał, z drugiego końca podwórza już leciał w jego stronę wielki czarny pocisk. Ten pies bynajmniej nie spał, a jeśli nawet, to bardzo nie lubił, kiedy ktoś mu w tym przeszkadzał. Andrzej Krzycki natężył mięśnie nóg, mając przed oczyma tabliczkę umieszczoną na furcie, z konturem psiego łba i napisem: „Dobiegam do bramy w trzy sekundy. A ty?” Jeśli tam trzy, to do mnie dwie, zdążył jeszcze przeliczyć, gdy czarny pocisk walnął go w lewą łydkę, zwalając z nóg. Pies szarpnął za nogawkę, podniósł łeb i skoczył w kierunku jego gardła. Są takie rasy, na przykład dobermany, które w sylwetce i wyrazie pyska mają już coś z bezwzględnych morderców. Komisarz Krzycki znał się trochę na psach, sam miał kiedyś wyżła, i nie żywił wątpliwości co do tego, że ten właśnie do takich bezwzględnych morderców należy.


Date: 2016-01-05; view: 899


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ ÓSMY 1 page | ROZDZIAŁ ÓSMY 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)