Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 10 page

Niewielkie krzesło biurowe zaskrzypiało ostrzegawczo, gdy podnieśli się z niego i zaczęli zdejmować z siebie ubrania. Widziała jego rozgorączkowane podniecenie i wspaniałą erekcję, słyszała także, że niezbyt wyraźnie mamrocze pod nosem jakieś wyznania. Położyła mu palec na ustach i pociągnęła go na wąską kanapę pod ścianą. Pragnęła tego, ale jednocześnie chciała mieć to jak najszybciej za sobą. Tę ciekawość, jak to jest być kobietą wolną i niezależną, móc poddać się kaprysom i bezczelnie spoliczkować własną przyzwoitość. Co to jest, ta cała pieprzona przyzwoitość?

W dwie minuty było po wszystkim. Rozpalony chłopak nie zdołał zapanować nad sobą i nerwowo wszedł w nią, zanim zdołała się jako tako podniecić. Wykonał kilka nieskładnych pchnięć i opadł na nią, rozładowany i opróżniony z nadmiaru hormonalnej produkcji. Leżeli chwilę spleceni w bezruchu, po czym Iza wysunęła się spod niego, zebrała swoje rzeczy i poszła do łazienki. Gdy po wzięciu prysznica wróciła do swojego gabinetu, Łukasz siedział ubrany na kanapie i patrzył na nią z poczuciem winy.

– Ziemia się nie poruszyła, co? Przepraszam.

Pociągnęła go za czuprynę jak niesfornego chłopca, który znowu coś zbroił, ale nadal jest lubiany.

– Coś ty. Fajnie było.

Jej było tak sobie, ale nie miała zamiaru dzielić się z nim swoimi doznaniami, po prostu usiadła obok niego na kanapie. Już po wszystkim. Dowiedziałaś się, jak to jest, i możesz wrócić do wolnego życia niezależnej kobiety. Cha, cha... Z kolei Łukasz odczuwał narracyjny niedosyt i starał się wypełnić tę lukę monologiem intymnym.

– Iza, ja chyba... Nie wiem. Zakochałem się w tobie. Właściwie od dawna jakoś to... narastało. Nie mogłem usiedzieć w redakcji, jak ty byłaś obok. Wiesz zresztą, ciągle cię zaczepiałem.

Kobiety w takich momentach zwykle wybuchają śmiechem. Ona jednak skrzywiła się tylko, żeby było widać, że jej nie do śmiechu.

– Nie ryzykuj, chłopcze. Takie słowa mogą cię wiele kosztować.

– Przestań z tym chłopcem. – Wstał gwałtownie, jak człowiek protestujący przeciw niesprawiedliwym podejrzeniom, i kucnął naprzeciw niej. Obawiała się, że zacznie ją całować. – Mówię poważnie!

Aby zapobiec ewentualnym ciągom dalszym, odwróciła lekko głowę, ujęła go za ręce, podniosła z kanapy i objęła ciepło. Jej podniecenie jeszcze nie wygasło i bliskość mężczyzny działała na nią przyjemnie uspokajająco.



– Zaplączesz się w coś, czego będziesz musiał później żałować, lepiej więc odpuść sobie od razu – szepnęła mu do ucha. – Co właściwie chcesz mi powiedzieć? Że będziesz ze mną? Że się ożenisz? Że spłodzimy dzieci i będziemy je razem wychowywać? Daj spokój.

Chciała jeszcze dodać „chłopcze”, ale ugryzła się w język. Odepchnęła go znacząco i sięgnęła na biurko po papierosa, ale go tam nie było, przecież rzuciła palenie już dawno temu, z rozbiegu usiadła więc na fotelu biurowym, z którego przed chwilą podnieceni przenosili się na kanapę.

– Niech na razie pozostanie tak, jak jest. Obojgu nam się tego chciało, zrobiliśmy to i teraz trzeba przemyśleć całą sprawę na spokojnie. W pojedynkę.

Miała nadzieję, że komunikat był wystarczająco jasny. W końcu to inteligentny chłopak.

– To jak mówisz? Po człowieku zawsze zostaje jakiś ślad?

Łukasz był zbyt oszołomiony wydarzeniami ostatnich dziesięciu minut, żeby jego uwaga mogła tak szybko zmienić temat, dlatego chwilę trwało, zanim się odezwał. Zakręciła fotelem w kółko i czekała. Zamrugał oczami i zdobył się na uśmiech.

– Żyjemy w globalnej wiosce, pani redaktor, wszystko jedno, gdzie jesteś, i tak cię znajdą. Nie ukryjesz się. Chyba że wyrzucisz telefon, laptop, telewizor, radio, samochód, kartę kredytową, zamkniesz rachunek bankowy, odłączysz sobie prąd, gaz i wodę. Używając choćby jednego z tych elementów, jesteś w sieci. Czyli można cię znaleźć. Musisz gdzieś być.

– Możesz umrzeć – wymamrotała bardziej do siebie niż do Łukasza.

– Także nie do końca. Człowiek umiera w realu, ale w wirtualu jeszcze jakiś czas egzystuje. Niekiedy trwa to latami. Musi trochę upłynąć, zanim wpisy się zdezaktualizują i przesuną na odległe pozycje. Tam rodzina i ksiądz odprawiają pożegnanie z żałobnym śpiewem, a tu – mówiąc to, wskazał ekran – znajomi nadal odpowiadają na twoje e-maile i komentują wklejone przez ciebie zdjęcia. Wujek Google nie wpadł jeszcze na to, żeby aktualizować wpisy krzyżykami.

Uśmiechnęli się oboje z nadzieją, że ociepli to trochę zdrętwiałą atmosferę. W gruncie rzeczy o to Izie chodziło. Chwilowo miała dość doświadczeń. Poza tym czuła się trochę podle – i z powodu nierozładowanego podniecenia, i dlatego, że wyglądało to na transakcję wymienną: przysługa za seks. Nie było jednak odwrotu.

– To kicha? Pustyniość i próżnota, jak mawiają aborygeńscy filozofowie?

– Nie całkiem. Tutaj masz tę swoją przyjaciółkę szkolną.

– Dobrze, świetnie. Dzięki. Idź już, muszę jeszcze coś zrobić. – Zgarnęła karteczkę do szuflady biurka i wyszła do przedpokoju, dając do zrozumienia, że wizyta zakończona. Łukasz z ociąganiem przyjmował tę komendę do wiadomości.

– Gdybyś jeszcze czegoś potrzebowała, nie krępuj się.

Pocałowała go w policzek i niemal wypchnęła za drzwi.

Tyle tego było.

Teraz uśmiechała się do własnego odbicia w szybie wagonu bez przedziałów, pędzącego w składzie do Krakowa przez pofałdowaną krainę. Ciemność gęstniała i wyłaniające się nagle tu i ówdzie błyski oświetlonych domostw przemykały do tyłu jak światła pozycyjne okrętów na falach. Czuła niejasne, podszyte napięciem oczekiwanie w związku z wyjazdem. Kraków był miastem jej studenckiej młodości, gdy studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale czasy te wydawały jej się teraz bardzo odległe – obawiała się, że zastanie zupełnie obce miasto. Lubiła Kraków i jednocześnie odczuwała odruchowy respekt – jak wszyscy warszawiacy. Gdy teraz patrzyła na łunę świateł zbliżającego się miasta, do jej niespokojnych i pełnych niepewności oczekiwań doszło jeszcze jedno, ciemne jak zapadający nad polami wieczór. Wiązało się ono po części z pracą do wykonania, głównie jednak z wielką, niepokojącą i irytującą nieobecnością, która wprowadzała ją w nieokreślone rozdrażnienie, jak u lekomana brak tabletek uspokajających. Żachnęła się i zamrugała powiekami jak człowiek, który chce odegnać niepożądane myśli. One jednak nie znikały, tylko krążyły natrętnie w pobliżu, jak muchy wokół ciastka w upalny letni dzień, gdy siedzisz na tarasie i robisz sobie dobrze za pomocą kawy z bogato wyposażonymi w kalorie dodatkami. Stąd jej niepokój – z natręctwa.

Było w tym wszystkim jeszcze jedno, najważniejsze pytanie, ale miała zbyt mało danych, żeby je w tej chwili postawić. Brzmiało ono: „W co ja się pakuję?”.

Nazajutrz po intymnym epizodzie z Łukaszem – tak właśnie nazwała w myślach swoją przygodę – została w pracy wezwana przez szefa na dłuższą rozmowę, która nie przebiegała dla niej zbyt pomyślnie, choć zakończyła się pozytywnym zawieszeniem broni. Naczelny – po zdawkowym pytaniu o samopoczucie i łypnięciu oznaczającym, że wie o rozwodzie – nie owijając w bawełnę, rzucił jej na wstępie, że reportaż o molestowaniu dzieci jest do dupy, że nie nadaje się do druku i że on nie za bardzo widzi możliwości poprawienia go tak, żeby się nadawał. Ględził długo o nowym profesjonalizmie i skuteczności w pracy dziennikarskiej, o drapieżności i poszanowaniu praw innych, zrównoważeniu racji politycznych i społecznych w inteligentnym materiale prasowym i tym podobnych pierdołach. Wszystkie te mądrości uzasadniały tezę końcową o braku u niej wszystkich tych niezbędnych dla nowoczesnego dziennikarza atrybutów i konieczności dokonania „istotnych zmian”. Przechodząc do jej tekstu, skonstatował, że jest zbyt jednostronna, nie przedstawiła uczciwie racji drugiej strony, czyli molestujących (jakie miałyby to być racje?) i za szybko wyciąga daleko idące wnioski. Słuchając tego wszystkiego w milczeniu, zastanawiała się, czy wspomni coś o ośrodkach kościelnych, ale naczelny nawet się nie zająknął na ten temat, choć widziała kątem oka, że stosowny akapit został z jej artykułu wykreślony grubą czerwoną krechą. Kiedy szef nasycił się swoją władzą, odłożył tekst na brzeg biurka i spojrzał na nią dobrodusznie.

– Chciałbym, żeby pani to wszystko raz jeszcze przemyślała. Nie ma sensu wracać do tego tekstu. – Postukał palcami w odwrócone kartki. – Moim zdaniem, powinna pani zmienić kierunek zainteresowań. Nie siadł pani ten temat, pani Izo, powiedzmy to sobie jasno. Pracuje pani nad czymś jeszcze?

„Co ty możesz, palancie, wiedzieć o kierunkach moich zainteresowań” – pomyślała z rozdrażnieniem, słuchając jego bufonowatych uwag. Było dla niej oczywiste, że za tym wszystkim kryje się jego szczurzy strach przed włażeniem na grząski grunt, który mógłby go pochłonąć razem z przyrośniętym do tyłka fotelem redaktora naczelnego poczytnego tygodnika. Pismo uchodziło za odważne, bezkompromisowe, ale jego pracownicy ćwiczyli się w żmudnej sztuce autocenzury, która miała im nieomylnie podpowiadać, co wolno pisać, a czego nie. Dziennikarska wolność w polskiej demokracji była iluzją, jak wiele innych rzeczy w tym kraju, a Iza pracowała w swoim zawodzie wystarczająco długo, by o tym świetnie wiedzieć. I wcale nie chodziło o jakieś sympatie dla prawicowych dziennikarzy, których poglądy z wolnością prasy miały jeszcze mniej wspólnego, ale o zwykłe poczucie sprawiedliwości i solidarności z bezbronnymi. Skuteczność i opłacalność to jedno, a widzenie krzywdy to drugie. Pewnych elementarnych praw się nie narusza. Po prostu nie wolno.

Jej doświadczenie obfitowało w więcej takich mądrości. Na przykład w tę, że kwestionowanie tekstu jest wstępem do zakwestionowania człowieka, co znaczyło ni mniej, ni więcej tylko przypuszczenie, że szef ma już kogoś na jej miejsce. Jeszcze inna mądrość podszeptywała jej, że takie zagrywki świadczą o umacnianiu się mechanizmu wzajemnego krycia w tym namiętnym splocie polityki i mediów. A także o zmierzchu niezależności całego pisma. Słuchała piąte przez dziesiąte i otwarcie patrzyła w oczy naczelnemu, zastanawiając się, który z polityków stoi za tą grubą czerwoną krechą przecinającą akapit o niechęci kościelnych ośrodków wychowawczych do udzielenia jej informacji i braku jakiejkolwiek współpracy z ich strony. Narastała w niej irytacja na widok tych okrągłych ruchliwych oczu, biegających po ścianie gabinetu za jej plecami podczas wygłaszania pouczeń przez równie ruchliwe usta. Miała ochotę trzasnąć w nie pięścią i wybiec, ale powstrzymała się i z wysiłkiem wróciła do słuchania.

– Widzę panią, pani Izo, w nowym zadaniu na całkiem nowym gruncie. Na wysuniętej rubieży, że się tak wyrażę. Mówiąc krótko, wymyśliłem coś specjalnie dla pani.

Odwrócił się i sięgnął po gazetę leżącą na parapecie. Odruchowo śledziła wzrokiem jego rękę. Za oknem w promieniach wrześniowego słońca błyszczały szyby sąsiednich biurowców, górujących nad centrum stolicy w nieprzyzwoicie kapitalistycznym stylu. Między nimi przelatywały duże czarne ptaki (wrony?, gawrony?, kawki?), za nimi zaś rozciągały się zielone kępy drzew rosnących w parku i wzdłuż starej alei. Daleko zza horyzontu wynurzały się białe obłoki z popielatymi środkami, jakby namalowało je skrupulatne dziecko. Nagle zapragnęła położyć się na jednym z nich i odlecieć, wynieść się, nie musieć słuchać i nie musieć odpowiadać na to, co słyszy. Nagle zobaczyła siebie szybującą nad równinną krainą na południe, skąd wieje ciepły wiatr i niesie zapach dogasających dni. Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła, wzięła więc głęboki oddech i pod rygorem śmieszności nakazała swoim myślom wrócić do gabinetu.

– ...zrekonstruować portret zabójcy, a przy okazji zapoznać się z metodami pracy jednego z najlepszych śledczych w kraju. To pozwoliłoby pani odpocząć od nas – mówiąc to, sam zaśmiał się ze swojego dowcipu – i przekierować zainteresowania na bardziej palące problemy społeczeństwa.

Rzuciła okiem na okładkę brukowca. Mściciel z Małopolski. Obok widniało zdjęcie balonu i przewróconego czterokołowca, na nich zaś był wklejony portret łysola. Mniejszymi literami wyjaśniano pod spodem: Tajemnicza śmierć biznesmena spod Krakowa. W krótkiej notce opisano morderstwo i wypadek, który – według policji – jest z nim powiązany, nie wyklucza się w obu przypadkach jednego sprawcy. Jeszcze niżej zacytowano wypowiedź komisarza o poszlakach idących w kilku kierunkach, z tradycyjnym powstrzymywaniem się od konkretów „dla dobra śledztwa”.

– Wszystko już zostało przygotowane. Ma pani hotel zarezerwowany na dwa tygodnie, kontakt do komendy wojewódzkiej na Mogilskiej i środki wystarczające na solidną pracę. – Pacnął krótkimi paluchami w blat, jakby to on wyjeżdżał i bardzo mu to odpowiadało. – Wraca pani ze świetnym materiałem do weekendowej wkładki. Co ja mówię „świetnym”... KAPITALNYM! Naprawdę bardzo się cieszę. Powodzenia, pani Izo!

Wstał, nie czekając na odpowiedź, i wyciągnął do niej rękę, co w świecie urzędniczej kultury oznacza: „Spadaj!”. Chciała coś powiedzieć, ale on już usiadł z powrotem i zajął się przekładaniem papierów, co w tym samym urzędniczym świecie oznacza pytanie: „Jeszcze tu jesteś?”. Wyszła trochę oszołomiona nieoczekiwanym zakończeniem rozmowy, która według jej początkowego wyobrażenia zmierzała nieuchronnie do wywalenia z pracy na dobre. Widocznie zadziałały jakieś ukryte mechanizmy ochronne, sprawujące nad nią sekretną pieczę. Dobre duchy samotnej dziewczynki. Zamknęła za sobą cicho drzwi – w pierwszym odruchu miała ochotę trzasnąć nimi z całej siły – i pośpiesznie wyszła, żeby wyrzucić z siebie wyrywające się na zewnątrz „kurwa mać!”. W ostatniej chwili się powstrzymała. Wszystko to razem może nie jest takie złe. A gdyby się trochę zastanowić, to nawet całkiem dobre. Przecież w gruncie rzeczy o to jej chodziło: żeby się wynieść z tego miasta i zaczerpnąć w płuca innego powietrza. Coraz wyraźniej docierało do niej, że ostatnie dni wyczerpały ją ponad miarę i wprowadziły w stan nieustającego niepokoju, który prowokował kolejne nierozsądne kroki. Chciała przerwać ten ciąg, ale nie bardzo wiedziała, jak. A teraz trafia się znakomita okazja. W dodatku tęsknota za Krakowem dojrzewała w niej od dawna. Przypadek? Uwolni się również od Michała. I od Łukasza. Nie, Łukasza uwolni od siebie. Da mu ochłonąć i sama również się zastanowi, czy po powrocie będą mieli o czym rozmawiać.

I pojedzie na południe.

Dochodząc do biurka, była tak zamyślona, że w ogóle nie zauważyła czujnego wzroku Łukasza. Spod chmurnego czoła przyglądał się, jak nadchodzi. Usiadła i bezwiednie zagapiła się w ekran laptopa.

– Wszystko w porządku?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Stary wysyła mnie do Krakowa.

– O! – zawahał się, wyraźnie zaskoczony. – Na długo?

– Dwa tygodnie. Obawiam się jednak, że nie powiedział mi wszystkiego. Przede wszystkim tego, co będzie po powrocie.

– Myślisz, że... Coś ty! Jesteś jedną z najlepszych na tej łajbie.

„Coś ty” – uśmiechnęła się do siebie kwaśno. Ona wczoraj również mu tak powiedziała. Zaprzeczanie potwierdzające. Plus pocieszenie dołujące. Na pewno nie jest tak, jak rzeczywiście jest.

– A może... – Łukasz coś rozważał. – Może wcale nie będziesz chciała tu wrócić? – wykrztusił wreszcie. Spojrzał na nią wyczekująco, jakby jego kwestia zawierała co najmniej oświadczyny.

– Być może. Jak zwał, tak zwał. Wyjeżdżam. – Przyglądała się jego twarzy, usiłując odczytać z niej istotną reakcję. Łukasz wytrzymał jednak jej spojrzenie. Dzielny chłopak.

– Mam pocztę otwartą całą dobę, jakby co.

– Dzięki! – Nie wiedziała, czy traktować to jako ofertę pomocy, czy propozycję flirtowania na odległość. – Może będę miała do ciebie prośbę. Na pewno się odezwę.

Wyszła z biura wcześniej i z nikim więcej się nie pożegnała.

Pociąg stukał trochę głośniej na łączeniach szyn – wpływ nierówności terenu na precyzję wykonania w polskim kolejnictwie. Gdy wjeżdżał na przedmieścia Krakowa, Izę znów ogarnęła fala przyjemnego podekscytowania, jak przed pierwszą randką. Na peronie Dworca Głównego wysiadała z ostrożnością kosmonauty stawiającego pierwszy krok na innej planecie. Stąpała po kruchym i drażliwym gruncie, który mógł jej przynieść jeszcze jedną odmianę losu, i miała szczerą nadzieję, że zdoła tę zmianę rozpoznać i wykorzystać. Wyjęła z kieszeni bilet kolejowy z miejscówką – dwie kartki spięte zszywaczem – spojrzała melancholijnie na opis trasy „Warszawa–Kraków” i podpięty pod spodem druczek delegacji, a następnie wrzuciła papierki do kosza. Po chwili maszerowała w grupie pasażerów w kierunku przejścia podziemnego na Basztowej, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu znaków, które dopowiedziałyby sens jej przeczuć, ale niczego szczególnego nie zauważyła. Nic się jeszcze nie działo. Kosmos jest w nas. Znaczenia także. Wsiadła do tramwaju linii numer trzy w kierunku Kurdwanowa, gdzie miała zarezerwowany pokój w hotelu „Jędrek”.

Idiotyczna nazwa.

 

Śmierci nie oszukasz. Jest ostateczna i daje poczucie pewności. Był człowiek i nie ma człowieka – jakie to proste. I mocne. Najpotężniejsze. Zabiera to, co dobre, niech zabierze i to, co złe. Czystość spłucze brudy, kara spadnie na występnych. Nie szukaj sprawiedliwości tam, gdzie jej nie ma. Zajrzyj do swojego serca – znajdziesz odpowiedź na wszystkie pytania. Niech twój gniew będzie jak płomień, w którym spłoniesz ty i twoi wrogowie. Popiół użyźni ziemię i dalej kręcić się będzie wieczne koło zbrodni, ale nie ty ją dalej poniesiesz. Odjęty ci zostanie ciężar bólu i smak nienawiści, tak jak odjęte zostały radość i wesele. Co z ziemi wydobyte, wróci do niej i tam dopiero znajdzie ukojenie. Jutro ptak odleci z powrotem do swoich drapieżnych spraw, kiedy zrówna się poziom winy i zadośćuczynienia, a matka odetchnie z ulgą na widok bezpiecznego dziecka. Jutro sen sprawiedliwy złączy ofiary w odnowionym rytuale życia pod skrzydłem boskiej równowagi. Zlęknie się zbrodniarz i cofnie do cuchnącej nory. To będzie jutro. Dziś jest pora trudnego rzemiosła. Niech krwawi ten, kto rozpoczął dzieło otwierania żył.

Przeskoczył rów i bezszelestnym truchtem przebiegł brzozowy zagajnik oddzielający drogę od rozległych pól uprawnych za wioską. Przecinał noc niewidoczną dróżką wśród drzew, których układ znał na pamięć i mógł pokonywać trasę, bez trudu klucząc między pniami. Wystarczył mu powiew wiatru, szelest liści i chłód wody, oznaczający, że blisko do brzegu. Z jamy pod skarpą wydobył łódź i krótkim pagajem bezgłośnie wiosłował przez jezioro, upewniwszy się wcześniej, że w pobliżu nie ma nocnych wędkarzy. Po chwili dobił do wyspy i kilkoma susami dotarł do wejścia do ziemianki. Schodząc w dół po drabinie, zauważył migotanie słabego światła. Chłopiec nie spał. To dobrze.

– Jesteś gotowy? Zbieramy się.

– Teraz? – chłopiec wyraził pewne zdziwienie. Rano zrozumiał, że pójdą jutro.

– Tak. Im szybciej, tym lepiej.

Chłopiec posłusznie zamknął książkę i schował do plecaka, który stał spakowany w kącie, po czym zaczął wkładać kurtkę. Noce były chłodne. Mężczyzna wrzucił swój mały plecaczek do dużego komina ze stelażem, zarzucił tobół na plecy i rozejrzał się po ziemiance. Chłopiec wiedział, że sprawdza wzrokiem, czy zostały spakowane wszystkie niezbędne rzeczy, takie jak czajnik, naczynia, latarki, a także trzy książki. Czekał spokojny, wiedząc, że wypełnił swoje zadanie z należytą starannością. Kiedy mężczyzna się upewnił, że wszystko jest w porządku, wydostali się na zewnątrz i dokładnie zamaskowali wejście gałęziami, mimo że i bez tego było doskonale niewidoczne. Mężczyzna wyraźnie się spieszył, co trochę zaniepokoiło chłopca.

– Coś się stało?

Mówił szeptem, ponieważ głos z wyspy niósł się po wodzie daleko i ktoś na brzegu mógł usłyszeć. Noc była bezksiężycowa, szli więc w całkowitej ciemności. Gdzieś krzyknęła kaczka, potem zaskrzeczała ropucha i zaległa cisza. Od brzegu było słychać tylko chlupotanie drobnych fal. Wiał wiatr, co w jesienne noce zwykle oznacza zmianę pogody nazajutrz. Mężczyzna odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

– Spóźniłem się.

Chłopiec miał wrażenie, że słyszy drżenie w jego głosie. Czekał na ciąg dalszy, gdy jednak mężczyzna milczał, uznał, że nie powinien drążyć teraz tej sprawy. Zwłaszcza że wsiadali już do łódki i należało zachować absolutną ostrożność.

Szli w skupieniu i całkowitej ciszy. Chłopcu ciążył plecak, ale nie miał zamiaru się skarżyć – nic by to nie dało. Kiedy mężczyzna postanowił iść, było wiadomo, że pójdą. Mówił coś o dalekiej drodze, potrzebne było właściwe rozłożenie sił w marszu. Orientował się już na tyle w sposobach układania planów przez swojego opiekuna, żeby się domyślać, że pójdą także za dnia bocznymi drogami leśnymi i bezdrożami, omijając skupiska domów i główne trakty. Najlepiej byłoby przemknąć niezauważonym przez nikogo, ale znajdowali się w okolicy dość gęsto zamieszkanej i należało się liczyć z niepożądanym spotkaniem. Na tę okazję mężczyzna zawsze miał pod ręką jakąś historyjkę, którą potrafił bardzo przekonująco opowiedzieć i spławić ciekawskich, jeśli nie udało się ich uniknąć. Ludzie nie byli im do niczego potrzebni, nawet przeszkadzali, dlatego podczas przemarszów starali się unikać kontaktów z nimi za wszelką cenę. Chłopcu bardzo to odpowiadało.

Pokonali bez trudu dobrze im znany zagajnik za polami i maszerowali teraz miedzą lekko pod górę, bezgłośnie stąpając miękkimi podeszwami po gęstej trawie. Ciemne ubrania zlewały się doskonale z czernią nocnego nieba i nawet gdyby ktoś stał w odległości kilku metrów, mógłby ich nie zauważyć. Musiałby mieć szósty zmysł, taki, który pozwala usłyszeć szelest przelatujących dusz.


Date: 2016-01-05; view: 634


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 9 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 11 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)