Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 9 page

Pochłonęła go ciemność.

 

Gdy się ocknął i otworzył oczy, pochylał się nad nim Lucek i jakiś nieznany mu człowiek. Obaj mieli zatroskane miny, które właśnie zaczęły się rozjaśniać, co mogło mieć jakiś związek z jego przebudzeniem.

– Nareszcie. Już chciałem walnąć działkę i polecieć do pana, szefie. Dobrze, że pan wrócił.

Ten drugi był najwyraźniej lekarzem, ponieważ jedną ręką badał mu puls, a drugą podnosił powiekę. Na jego twarzy także malowała się ulga.

– Czy pan mnie widzi? To znaczy, czy widzi mnie pan wyraźnie?

– Jasne – wystękał Krzycki. – Czerwona czapeczka całkiem, całkiem, ale pomponik to nie bardzo... Lepszy berecik.

– Pan komisarz wraca do formy! – wtrącił się znowu Lucek. – Jak tam było? Kobiety naprawdę chodzą nago po łąkach?

– Tak, ale widziałem tylko... z daleka. Tam również obowiązuje segregacja... płciowa.

– A lornetki chociaż mają?

Lekarz przerwał tę absurdalną wymianę zdań.

– Proszę się nie wysilać. Ma pan poważny uraz głowy. – Położył nacisk na „poważny”. – Jedziemy natychmiast do szpitala. Na szczęście czaszka chyba jest cała, inaczej pański umysł nie byłby tak dowcipny.

Lucek nie wiedzieć czemu parsknął śmiechem, za co lekarz zgromił go wzrokiem.

– Przypuszczam, że będzie pan musiał pochodzić z opatrunkiem na głowie. Przynajmniej przez kilka dni. Czepek panu daruję, ale plaster z gazą jest konieczny. Guz dopiero rośnie.

Do Andrzeja zaczęło nareszcie docierać, co się stało.

– Kto to zrobił? Macie ich? – zwrócił się do Lucka.

– Mamy, ale chyba nie wszystkich. – Z tyłu włączył się jeszcze jeden głos, skądś Krzyckiemu znany, choć na razie nie miał pojęcia skąd. Powoli się jednak rozwidniało. – Gdyby akcja była przeprowadzona zgodnie z procedurami, być może mielibyśmy komplet.

No tak, to on. Oczywiście, ten jego miękki baryton, czyli nie jest dobrze. A nawet gorzej. Dalsze słowa utwierdziły go w tym przekonaniu.

– Komisarz Krzycki woli jednak działać sam, ewentualnie z kolegą, nawet za cenę swojej drogocennej czaszki, wskutek czego główni podejrzani uciekają, zostawiając nam płotki i po raz kolejny wyprowadzając nas w pole.

– Mówiłem Ewie, żeby... – stęknął Krzycki i przerwał z powodu potwornego rwania w tyle głowy.

– Tak, tak. To właśnie dzięki aspirant Leszczyńskiej jeszcze żyjecie – ciągnął bezlitośnie Opałka. – Gdyby nie zawiadomiła mnie o tym, że zespół wraca do bazy, a jeden samochód pędzi dalej w teren, i gdybym nie wysłał natychmiast za wami ośmiu ludzi, pewnie byś z tych niebiańskich pastwisk z nagimi kobietami tak łatwo nie wrócił. A może – zrobił teatralną pauzę – o to wam, komisarzu, chodziło?



Podpierając rękami ciężkie jak ołów ciało, Krzycki podniósł się z legowiska, którym okazały się nosze z ambulansu położone na trawie. W pozycji siedzącej znowu wszystko zawirowało i jego oczy potrzebowały całej minuty, aby ujrzeć pochylonego nad nim inspektora Opałkę mniej więcej w całości.

– A pan co tutaj robi, inspektorze? – usiłował odwrócić uwagę od siebie.

– Nieważne. Na razie zabieramy się stąd. Zostawiamy dwóch ludzi do przyjazdu ekipy narkotykowej. Znaleźliśmy tutaj całkiem sporo śladów, ale towar zdążyli wywieźć. Pakujcie go do ambulansu! – Wskazał nosze dwóm sanitariuszom. – Pojadę z tobą, po drodze pogadamy.

Krzycki niechętnie skinął brzęczącą i drgającą banią, która niedawno była jego głową. Wątpił, czy ta rozmowa będzie miała dla niego przyjemny przebieg, ale nie bardzo mu na tym zależało. Chwilowo nie zależało mu na niczym oprócz wyciszenia trzasków i szumów pod czaszką. Położył się z powrotem na noszach, obracając delikatnie głowę na bok, i patrzył we wkurzająco błękitne niebo, które mówiło mu, że świat jest nadal piękny, z tym że nie dla niego.

– Panie inspektorze, to ja też. Uzupełnię narrację. – Lucek przeczuwał potrzebę wsparcia swojego szefa i zaczął gramolić się do karetki.

– Nie, Bałyś, i tak nie będziecie wiarygodni. Poza tym to sprawa między nami – dodał tajemniczo inspektor, odciągając go od pojazdu. Lucek uniósł obie dłonie do góry i chciał już odejść, ale Andrzej go zatrzymał.

– Dzięki. Zadzwonię do ciebie.

Nie miał pojęcia, co się z nim działo przez ostatnie godziny, ale domyślił się znacznego udziału Lucka w tym, że nadal żyje. Później w ambulansie Opałka co nieco rozświetlił sprawę. Okazało się, że w tym samym momencie, gdy Krzycki wychylał głowę z boksu, żeby w nią oberwać metalową rurą owiniętą w szmatę – nie chcieli go zabić – Bałyś wchodził do stajni z drugiej strony, całą sytuację zobaczył więc jak w błysku flesza, łącznie z unoszącą się właśnie uzbrojoną ręką. Twierdził później, że nie chciał robić hałasu, więc skoczył naprzód i obezwładnił dwóch napastników krótkimi ciosami w szczękę (Krzycki potrafił sobie wyobrazić te „krótkie ciosy”), po czym pobiegł za trzecim. Złapał go już na zewnątrz, a wtedy dwaj inni, którzy wyłonili się z magazynu pasz, zarzucili na niego plandekę, jakiej używa się do zsypywania zboża z ciężarówek, związali go i zaciągnęli do magazynu. Potem zabrali się do wiązania Krzyckiego, żeby także zamknąć go w magazynie, a następnie uciec. Z tym ostatnim nie zdążyli.

– Grupa policjantów otoczyła teren – postępując zgodnie z procedurami, Krzycki! – i zwinęła wszystkich, czyli pięciu pracowników sezonowych gospodarstwa hodowlanego w Grobianach, po godzinach pracy zmieniającego się w spółdzielnię produkcyjną prochów. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności dowodzenia całą akcją, a zwłaszcza przyjemności wygrzebywania cię ze sterty śmierdzącego browarem młóta.

– Czego? – Do Krzyckiego dopiero teraz dotarł dziwny zapach, jakie wydzielało jego ubranie.

– Młóto. Tak nazywają zużyty moszcz chmielowy, odpad z produkcji piwa. Karmią tym świnie. Czasem także moich oficerów.

Andrzej na chwilę zamknął oczy, mając nadzieję, że będzie to choć trochę przypominało skruchę. Zaraz jednak je otworzył.

– To dlaczego słyszę, że uciekli? – Zadając to pytanie, przeczu-wał odpowiedź, i w potylicy znowu zaświdrowało go mocniej.

– Bo to nie oni. Zatrzymaliśmy nielegalnych pracowników sezonowych zatrudnionych przez właściciela na czas intensywnej hodowli. Obawiam się, że nic nam nie powiedzą, ponieważ po prostu nic nie wiedzą. Nawiasem mówiąc, to Ukraińcy. Tylko oni zgadzali się pracować za takie pieniądze w takich warunkach. – Inspektor znacząco pociągnął nosem.

Ambulans z nimi w środku pędził zakopianką na sygnale i Andrzeja trochę mdliło na zakrętach. Uświadomił sobie, że oprócz leków i środków przeciwbólowych, jakie zaaplikował mu siedzący w kabinie kierowcy lekarz, nic od rana nie jadł, co wzmagało jeszcze mulenie w żołądku. Karetka hamowała i przyspieszała, nad noszami u sufitu kołysał się haczyk, zapewne do podwieszania kroplówek. Opałka siedział bokiem do kierunku jazdy na obitej czerwoną dermą ławeczce i co pewien czas pochylał się ku niemu w celu lepszej komunikacji. Słońce chyliło się ku zachodowi, czyli było głębokie popołudnie. Co znaczyło, że musiał przeleżeć na noszach przed chlewnią sporo czasu, zanim się obudził. A może przeleżał w... Czym? Młócie? Starał się zebrać myśli, ale ból i ogólne osłabienie powodowały jedynie chaotyczne wirowanie myśli, które nie chciały się ułożyć w żaden wzór.

– Dostałem w łeb rurą od niewinnych ludzi? – Na tyle zdobyła się jego zdolność koncentracji.

– Przypuszczam, że tak. To znaczy wyciągniemy konsekwencje za umyślne spowodowanie urazów cielesnych u funkcjonariusza na służbie, zapewne jednak nie przybliży nas to ani o centymetr do sprawców morderstw.

– Chcieli mnie zabić! Może ktoś ich wynajął?

Zanim dopowiedział swoją kwestię do końca, już czuł, że brzmi głupio.

– Nie, po prostu zbierali się do ucieczki, a ty im wszedłeś w paradę. Widzieli, że na coś się zanosi, i chcieli dać nogę, jak ich pracodawcy chwilę wcześniej. Gdy ich zgarnialiśmy, byli śmiertelnie przestraszeni, niemal płakali. Tak nie wyglądają mordercy do wynajęcia.

Andrzej znowu zamknął na chwilę oczy, żeby ochłonąć. Wszystko wydawało się na pierwszy rzut oka pasować do siebie, a zarazem nic nie pasowało.

– Aha, tak na marginesie. Przed wyjazdem z komendy zdążyłem wysłuchać krótkiej relacji od Bąbla, który właśnie wrócił z Karniowic. Zrobili coś w rodzaju wizji lokalnej – przywiązali kamień do poziomej gałęzi drzewa i puścili na nadjeżdżającego rowerzystę. Odruchowo skręcił w lewo i omal nie zleciał w dół, tak jak Knot. Chyba miałeś rację z tą gałęzią. Sprytnie pomyślane.

Andrzej stwierdził w duchu, że ta pochwała należy się właściwie Jurczakowi z Zabierzowa, ale pominął na razie ten fakt milczeniem, postanawiając go zapamiętać. W tej chwili co innego wydawało mu się ważniejsze. Po dłuższym obustronnym milczeniu wrócił do tematu.

– Znaleźliście coś w świniarni?

– Śladowe ilości kokainy na poddaszu największej chlewni. Także heroiny. Prawdopodobnie była tam wytwórnia lub przetwórnia narkotyków, dlatego wezwałem chłopaków od proszku. Wygląda jednak na to, że sprzęt i towar zostały wywiezione przed waszym przyjazdem. Ktoś ich ostrzegł?

Andrzej miał swoje teorie na ten temat, ale zachował je dla siebie, a na głos zapytał:

– Kim jest właściciel tego przybytku kadzidlanych zapachów i rozkosznych używek?

– I tutaj mam dla ciebie niespodziankę. Szwagier Poprawy. Mąż jego siostry, niejaki Zbigniew Mroczek. Mieszka niedaleko od świniarni, przy głównej drodze na Dobczyce. Posłałem tam od razu Szelę, żeby go ściągnął na teren zakładu. I tu kolejna niespodzianka. Mroczka nie ma. Wyjechał wczoraj za granicę w interesach. Wyobrażasz sobie? W dzień po zamordowaniu szwagra!

– Trzeba było go zwinąć od razu w niedzielę rano.

Inspektor Opałka pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział. Siedział w milczeniu, być może szanując zmęczenie Krzyckiego, który zamknął oczy i przetrawiał nowe informacje. Pędzili już ulicą Konopnickiej obok ruiny świetnego niegdyś hotelu „Forum”, minęli nadal nieczynny balon z napisem Kocham Kraków, który od strony mostu zaprezentował mocniejszą wersję: Kocham Polskę. Andrzej był pewien, że wiozą go do domu, ale ambulans z rykiem syren przeciął na wprost skrzyżowanie Dietla i Starowiślnej, skręcając dopiero w ulicę Świętego Łazarza.

– Jedziesz na obserwację – Opałka odgadł jego niepokój. – Oberwałeś mocno i trzeba sprawdzić, czy masz całą czaszkę. Wstrząs mózgu także robi swoje.

– Jutro przed konferencją prasową powinniśmy zrobić kolejną naradę. Rachwalski pewnie też ma jakieś rewelacje. Rysuje się kilka tropów.

– Zrobimy – Opałka westchnął. – Ale bez ciebie, Andrzeju. Musisz posiedzieć w domu i wydobrzeć. Wrócisz do roboty, gdy uznam to za stosowne.

Krzycki intensywnie wpatrywał się w inspektora. Karetka zajeżdżała już na podjazd szpitala.

– Czy to znaczy, że jestem odsunięty?

– Przede wszystkim musisz wyzdrowieć – Opałka patrzył w bok. Gdy się zatrzymali, otworzył drzwi, rzucił krótkie: „Na razie!”, klepnął Andrzeja w ramię i wysiadł. Ruszył w ciemniejącą ulicę, nie oglądając się.

„Lekarz mówił coś o plastrze i czepku, a tutaj szpital i obserwacja” – analizował Krzycki, gdy dwaj rośli sanitariusze wnosili go do budynku szpitala. Widocznie inspektor Opałka miał znaczną siłę przekonywania. Przed windą chłopcy spuścili nosze na rozkładane kółka i w potylicy na krótko eksplodował ogień. Andrzej syknął z bólu. I ze złości. Kwarantanna.

Zanim jednak wstawili go do małej dwuosobowej salki, zdążył zadzwonić do Lucka.

 

Lubiła pociągi. Mogła godzinami wpatrywać się w przepływające za oknem krajobrazy jak w film, jeden z tych, przy których człowiek ma ochotę wzdychać z zachwytu i żalu za czymś na zawsze utraconym. Teraz też chłonęła oczami wielką równinę pociętą pasami pól w różnych odcieniach zieleni i brązów. Na popielatoszarych prostokątach pracowali pochyleni ludzie, grzebiąc w ziemi jak przed tysiącem lat, zmienił się tylko nieznacznie kształt używanych przez nich narzędzi. Skład ekspresu Warszawa–Kraków właśnie wchodził w długi łagodny łuk i z ostatniego wagonu, w którym siedziała, roztaczał się wspaniały widok na pola i masywną zieloną lokomotywę, sunącą do przodu jak łeb węża. Ziemia we wnętrzu zakrętu przypominała tacę obracaną na dłoni gigantycznego kelnera, który przed podaniem dania gościom dokonuje jego prezentacji na polecenie dumnego szefa kuchni. Na końcu promienia skrętu, w głębi za polami, jaśniała wieża niewielkiego kościoła i czerwone dachy wiejskich domów. Śledziła je wzrokiem, dopóki nie znikły za drzewami zagajnika oddzielającego mieścinę od następnej, równie niewielkiej i równie wzruszającej. Jakoś wszystko ją dzisiaj wzruszało. Widok dalekich domów i małych mieścin nieodmiennie wzbudzał w niej tęsknotę, żeby wynieść się z miasta i zamieszkać na prowincji, z dala od wszystkiego, co wielkie i ważne. „Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu/Osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu” – jej tęsknotom zawsze towarzyszył ten błahy wierszyk Tuwima. Skąd to marzenie, żeby wynieść się od siebie, udać się gdzieś indziej? Dom z ogrodem, kwiaty i firanki w oknie, salon z kanapą do siedzenia i patrzenia na ulicę, mąż nauczyciel i głupie sąsiadki. Jasne – gdyby miała to naprawdę, umarłaby z nudów i niespełnienia. Rzecz jednak w tym, że tego nie miała.

„Tak, tak, błahe to wszystko” – westchnęła sama do siebie jak babcia przy szydełkowaniu. Mały dom na prowincji stanowi reakcję ucieczkową kogoś, kto żyje w fundamentalnej niezgodzie z samym sobą i dokonuje przemieszczenia problemu z wewnątrz na zewnątrz. Zamiast przemiany wewnętrznej, projektuje zmiany zewnętrzne. Kiedy myślisz o wyniesieniu się dokądś, znaczy to tyle, że chcesz uciec od siebie. Powodzenia. Zamiana Warszawy na zabitą dechami pipidówkę niczego jeszcze w twoim życiu nie załatwi. Najwyżej zredukuje dochody. Zamiana na zabitą dechami pipidówkę...

Na horyzoncie zalegał zmierzch. Samoloty w srebrnych zbrojach krzyżowały miecze smug w śmiertelnej walce o gasnące przestworza. Zachodzące na czerwono słońce rozsmarowywało na ich białych ostrzach krew. „Słońce zachodzi na wiatr” – pomyślała odruchowo, tak jak uczył ją w dzieciństwie ukochany dziadek, gdy razem pracowali w polu. Zabierał ją do robót polowych nie tyle do pomocy, bo niewiele miał z niej pożytku, ile po to, żeby ją wyciszyć i odseparować na chwilę od wiecznie kłócących się rodziców. Uwielbiała dziadka Gustawa i nieraz później myślała o nim jako o jedynej naprawdę kochanej osobie w jej życiu. Nie, nie, byli jeszcze inni. Oczywiście. Czerwone słońce zachodziło „na wiatr” i raczej oznaczało zmianę na gorsze.

Pejzaż za oknem z równinnego stopniowo przechodził w pofałdowany i pagórkowaty, co oznaczało, że zbliżają się do Krakowa. Niedługo miną słynny tunel, później kilka trochę większych miejscowości o zabawnych nazwach, i już. „Puszyste baranki, dzieci odrzutowców, pasły się na łąkach zachodniego nieba” – zapisała sobie na kartce, jakby zbierała wersy do poematu. Z twarzą przyklejoną do szyby i ostatnimi promieniami gasnącego słońca wpadającymi pod powieki, zastanawiała się nad zbiegami okoliczności i nad tym, czy w ich nagromadzeniu jest jakiś sens, a jeśli tak, to jaki. Kiedy Łukasz przedstawił jej wyniki swoich internetowych poszukiwań, właściwie zaś ich brak, nie zdziwiła się zbytnio, choć na chwilę powiało przykrością. Jeśli rzeczy mogą pójść najgorzej, to wiedz, że z pewnością tak właśnie pójdą. I najczęściej robisz dokładnie to, czego obiecywałaś sobie nigdy nie robić.

Uśmiechnęła się na wspomnienie ostatnich dni. W redakcji starała się doprowadzić wreszcie do końca swój artykuł i skupiała się na szlifowaniu tekstu, unikając absorbujących sytuacji towarzyskich. Nie miała najmniejszej ochoty odpowiadać bez przerwy na pytania o samopoczucie, w których od słów dużo ważniejsze były spojrzenia – pełne troski i źle maskowanej satysfakcji. Wolała uciąć rzecz na starcie. Było to dość łatwe, ponieważ Łukasz także zamknął się w sobie i odzywał się do niej wyłącznie wtedy, gdy było to konieczne. Coś tam zdawkowo mówił w przejściu, ale raczej po to, żeby niczego nie powiedzieć i płynnie zniknąć. To napięcie nawet ją trochę bawiło, ale on był wyraźnie zakłopotany. Jak prawiczek. Trzeba uporządkować siebie i najbliższe otoczenie. Trzymać pion i cieszyć się nowym życiem. Nie, nie, zostawmy na razie bajkę o nowym życiu. Po prostu trzymać pion, to wszystko.

Długo tego pionu nie utrzymała.

– Izo, pogrzebałem trochę i udało mi się wydostać co nieco, ale bez rewelacji. A jeśli, to w drugą stronę. Podesłać ci teraz?

– Wiesz co, męczę się z tym tekstem. Pogadamy później.

Umówili się u niej w domu i pojechali tam prosto z biura. Po drodze kupili w tajskiej restauracji przy placu Konstytucji jakieś jedzenie na wynos, którego później nawet nie zdążyli rozpakować. Kiedy Łukasz wszedł do jej gabinetu i zajął miejsce przed komputerem, zniknęła na chwilę w łazience. Przebrała się w luźne domowe ciuchy i podeszła bezszelestnie, stąpając bosymi stopami po miękkiej wykładzinie.

– Wiesz, właściwie nie znalazłem prawie nic.

Jego uwaga była skupiona bez reszty na ekranie komputera, nie zwrócił więc uwagi na jej strój.

– Może źle szukałeś? – Pochyliła się ku monitorowi, wiedząc, że jego nos znalazł się dokładnie na wysokości jej dekoltu. Przesunęła się nieznacznie, sięgając do myszki na biurku, i lewą piersią musnęła go w prawe nozdrze, potrącając przy tym okulary. Łukasz odskoczył gwałtownie i odchylił na fotelu, nie przerywając wpatrywania się w ekran. W odbiciu na szybie obrazu zawieszonego na ścianie nad biurkiem Iza dostrzegła, jak zaczął szybciej mrugać oczami, i była pewna, że na szkłach okularów pojawiła się ledwie widoczna mgiełka. Podparła się ręką na jego udzie i pochyliła jeszcze bardziej, skręcając energicznie ciało w pasie. To niezawodny sposób na wysunięcie bluzki ze spódnicy i odsłonięcie kawałka nagiej skóry. Świadomość perfidii przeszkadzała jej tylko trochę, jakaś inna część, ta bardziej perwersyjna część Izy, bawiła się coraz lepiej. Nie zastanawiała się nadmiernie nad tym, co robi, po prostu miała na to ochotę.

– Nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto z premedytacją zaciera za sobą ślady. – Łukasz mówił ze sztucznym napięciem w głosie. Iza miała wrażenie, że lekko drży. Wyprostowała się.

– Zaciera ślady?

– Widzisz, Internet jest jak świat. Znajdziesz tam niemal każdego człowieka, proporcjonalnie – mniej więcej proporcjonalnie – do ilości poświęconej mu uwagi. Jeśli założysz sobie konto na Facebooku, uruchomisz Twittera, rozpoczniesz wymianę zdjęć, komentarzy, zaproszeń, to twoja obecność w sieci natychmiast gwałtownie wzrasta. Kiedy zaś utworzysz swoją stronę i zgromadzisz wokół niej kilkoro znajomych komentujących cię na bieżąco, wówczas twoja obecność rośnie już w piorunującym tempie.

Łukasz mówił, popadając w coraz śmieszniejszego zeza, ponieważ Iza znowu się pochyliła, coś tam niby spostrzegłszy na ekranie, i jej bluzka opadła do przodu jak czasza spadochronu, ukazując nagi brzuch i krawędź białego stanika obszytego drobniutką koronką. Zmuszał swoje lewe oko, żeby razem z prawym patrzyło na wprost, ale w coraz mniejszym stopniu mu się to udawało. Ciągle jednak mówił.

– Kup coś na Allegro albo w jakimkolwiek sklepie wysyłkowym, a już masz kilka nowych odwołań. Spora liczba dzieci w Polsce ma swoje miejsca w sieci, o czym ty świetnie wiesz, prowadziłaś przecież śledztwo dziennikarskie w sprawie pedofilii. Nawet jeśli cię nie ma na popularnych portalach, nie wpisałaś się do Naszej Klasy i nie kupujesz całego tego chłamu na odległość, to i tak można cię znaleźć na listach personalnych zakładu pracy, w aktach jakiegoś urzędu, na liście abonentów sieci komórkowej albo gdziekolwiek indziej. Trudno jest nigdzie nie figurować. Jego jednak nie ma. Nazwisko jest rzadkie, znalazłem więc kilku pasujących mężczyzn: dwudziestoletniego piłkarza pod Białymstokiem, emerytowanego kierowcę autobusu w Lublinie, zastępcę dyrektora szkoły podstawowej w Bardzie Śląskim. Ten ostatni był blisko, ale na zdjęciu z zakończenia roku szkolnego widać otyłego blondyna z łysiną. I rocznik nie ten.

Iza znowu się wyprostowała i podeszła do okna, jakby w widokach ciemniejącego parku szukała potwierdzenia tego, co usłyszała. Chyba na próżno. Po chwili sięgnęła po zasłonę i zaciągnęła ją jednym energicznym ruchem.

– Zwróć jednak uwagę – mówiąc to, Iza podchodziła do niego powoli, a w jej kremowej bluzce dwa guziki od góry były rozpięte – że całkowity brak informacji także może być cenną informacją, jeśli ją odpowiednio przeczytasz.

Usiadła na jego udach i założyła ręce na szyję, podsuwając po raz drugi bufiaste kule piersi pod sam nos Łukasza, który usiłował mówić dalej:

– Nawet bardzo cenną informacją...

– Byłeś bardzo dzielny w poszukiwaniach, należy ci się nagroda. – Pochyliła się i pocałowała go mocno w usta, czując wokół warg dziwne łaskotanie szorstkiego zarostu. Nigdy wcześniej nie całowała brodatego mężczyzny. Jej były już mąż Michał był gładki jak panienka. Zawsze bawił ją jego nagi biały tors z jednym zakręconym włoskiem pośrodku. Łukasz dla odmiany miał gęste i ciemne kosmyki wystające na szyi spod dżinsowych koszul, które nosił z upodobaniem. Całując go, poczuła, jak sztywnieje w spodniach, położyła więc tam dłoń i nacisnęła lekko.

– Chodź!

Grały w niej naraz trzy melodie. Jedna była o tym, że wolnej kobiecie w rozkwicie wieku i możliwości, żyjącej w demokratycznym i nowoczesnym społeczeństwie, przysługuje prawo do działania zgodnie z zasadą przyjemności i doraźnych potrzeb. Druga, trochę głośniejsza, brzęczała jak stare pianino, że jest podła i cynicznie wykorzystuje sympatycznego chłopaka do zaspokajania babskiej chuci. Trzecia, najcichsza, skarżyła się płaczliwym głosem na niesprawiedliwy los biednej, małej dziewczynki, której zabrano prawdziwą miłość i teraz musi się oddawać byle komu i byle jak. Wszystkie trzy melodie tworzyły łącznie w jej duszy harmider, jak trzy różne ilustracje dźwiękowe puszczone równocześnie do tej samej sceny, która powinna – bądźmy szczerzy – w rzeczywistości rozgrywać się w ciszy.


Date: 2016-01-05; view: 547


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 8 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 10 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)