Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 11 page

Z grzbietu zeszli w dolinę i skrajem meandrującego wśród pól potoczka podeszli pod pierwszą górę, otwierającą rozległe przestrzenie pokrytego lasami pasma. Niewiarygodnie i baśniowo to zabrzmiało, ale gdzieś wśród drzew zahukała sowa. Chłopiec zatrzymał się na moment, czekając na dalsze pohukiwania, nic więcej się jednak nie zdarzyło, ruszył więc za wysokim mężczyzną, lekko zgarbionym pod ciężarem wypakowanego plecaka. Trzeba iść dalej.

Kilka kilometrów dalej, w chylącej się ku upadkowi chacie, Głupi Grela przewrócił się niespokojnie na posłaniu, nagle usiadł i, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w czarne okno wyziębionej izby, może przez sen, a może na jawie wymamrotał:

– Weles odchodzi! Weles odchodzi!

Po czym opadł z powrotem na wygniecioną poduszkę.

 

W oczy świeciło mu mocne poranne słońce. Kolejny suchy, pogodny dzień. Jesień jak z pamiętnika pensjonarki. Odwrócił się na drugi bok, żeby jeszcze na chwilę zamknąć oczy, ale wtedy dotarła do niego woń ciała z sąsiedniego łóżka, na którym wiercił się czerwony, spocony jegomość. No to po spaniu. Położył się na wznak i westchnął.

Nienawidził szpitali. Opryskliwą obsługę, nienadające się do niczego jedzenie i wielgachne krzyże nad wejściem do każdej sali można byłoby jeszcze znieść, podobnie jak ryczące od rana do wieczora telewizory, na które pomagały różowe woskowe stopery do uszu. Chwała producentowi! Najgorszy był zapach. Pomieszanie odoru środków dezynfekujących, tanich proszków do prania, lekarstw i wciśniętego w pościele ludzkiego potu przekraczało granice jego wytrzymałości. Szpital drażnił go do tego stopnia, że nie tylko źle spał, ale miał podstawowy kłopot ze skoncentrowaniem się na czytaniu książki, a nawet na własnych myślach. Czy to wskutek urazu głowy, czy z powodu ogólnego rozdrażnienia, co chwilę wpadał w irytację, po czym nerwowo wstawał, brał do ręki stojak z zawieszoną plastikową butelką i maszerował na korytarz. Dobiegał go wtedy słodki głos pielęgniarki z recepcji:

– Dokąd znowu z tą kroplówką? Trzeba leżeć!

– Do toalety – burczał równie słodko Krzycki w odpowiedzi i szedł na koniec holu, gdzie za zakrętem można było zniknąć z pola widzenia i przycupnąć na kozetce. Tym razem jednak kozetka była zajęta przez starszą panią z kulą pod pachą i papilotami na głowie. Stanął przy oknie i sięgnął do kieszeni po komórkę.



– Lucek, wpadniesz do mnie na kilka minut? – zaczął bez ceregieli. Siódma rano to znakomita pora na telefon od szefa.

– O ósmej mamy naradę. Nie wytrzyma pan do południa? Taki piękny dzień, ptaki śpiewają...

– Pięć minut.

– Okej. Niech pan uprzedzi pielęgniarki. Żeby nie pomdlały.

– Nadal wierzysz w swój wrodzony czar? Mamy tu kamforę.

– Może lepiej przebiorę się za policjanta.

– Świetny pomysł. I przypnij sobie pałkę.

– O Jezu, szefie! Naprawdę mogę?

– Nie słyszę, żebyś wychodził.

Za chwilę Lucek był na miejscu. Pani w papilotach tymczasem sobie poszła, usiedli więc na kozetce. Brązowa derma zaskrzypiała niekulturalnie.

– Tutaj masz listę drobiazgów, które chciałbym, żebyś mi sprawdził. Najważniejszy z nich jest ten. – Stuknął palcem w miejsce z zapisanym imieniem i nazwiskiem. – Tam coś musi być. I czujnie sprawdzaj wszystko, co wyskoczy przy okazji. Szukamy po omacku.

– Omacki i znienacki to moje ulubione placki. A jeszcze który z nawiązką albo z mimochodem...

– Leć już! Miej uszy otwarte i łap najmniejszy drobiazg. Jeszcze jedno. – Rozejrzał się wkoło i pochylił, jakby odgrywali scenę spisku w telewizyjnym serialu Za parawanem. – Nikomu nie mów, że tu byłeś.

– Przechodzimy do podziemia, szefie?

– Zaraz po zebraniu zadzwoń do mnie na komórkę.

– Mam komórkę albo dwie. Jedna myśli, druga – nie. Opałka kazał mi przygotować oświadczenie dla prasy. Co powinienem w nim napisać?

Andrzej wydął wargi i udawał głęboki namysł.

– Napisz, że od czasu, kiedy przywalili twojemu przełożonemu rurą w łeb, humor ci się poprawił i wróciłeś do układania wierszy. Niestety, muszę cię zmartwić. Uraz jest raczej powierzchowny i za kilka dni wyjdę. A wtedy koniec z poezją.

Strzała doszła celu. Lucek trochę się stropił i na wszelki wypadek przełączył maszynerię na wrażliwość.

– Boli pana jeszcze?

– Nie tak bardzo, pewnie dzięki temu. – Andrzej poruszył w powietrzu kroplówką.

– Niech pan się trzyma, szefie. Jakby coś było trzeba, proszę mówić bez ogródek.

– Dzięki, Lucek, dzięki. Idź już.

Wstali i ruszyli ku drzwiom wyjściowym. Przy recepcji Lucek wyszczerzył zęby w uśmiechu troglodyty i podrobił paluszkami w stronę młodej pielęgniarki. Potem posłał jej malowniczego całusa z dłoni. Nie reagowała, uważnie wpatrzona w ekran komputera. W szybie gablotki za jej plecami odbijał się obraz monitora z białymi plamkami na zielonym tle. Pasjans. Gdy aspirant Bałyś wyszedł przez szerokie wahadłowe drzwi, pielęgniarka spojrzała na Andrzeja z odcieniem wyrzutu na twarzy:

– Kolega z pracy? Myślałam, że policjanci to poważni ludzie.

– Syn. Trochę zaniedbałem proces wychowawczy.

– W tym wieku? Nie wygląda pan na ojca. – Spojrzała na niego jak nauczycielka na niesfornego ucznia. – Musiał pan być bardzo młody.

– Szkolne figle. – Przechylił się nad blatem i dodał aksamitnym szeptem: – Miała takie same piersi jak pani.

Natychmiast podreptał do swojej sali, nie słuchając pełnej udawanego oburzenia odpowiedzi dziewczyny. Może i nie był to zbyt wyrafinowany dowcip, ale te młode i pewne siebie panienki w białych fartuchach działały mu na nerwy. Paradoksalnie, starsze i bardziej doświadczone odnosiły się do pacjentów z większym zrozumieniem i jakąś taką ogólnoludzką życzliwością. Też były pewne siebie, ale wieloletnia praktyka szpitalna nauczyła je pewnej odmiany pokory i współodczuwania dla ludzkiego cierpienia. Te młodsze chciały jak najszybciej i jak najłatwiej odrobić swoje i pójść do domu. Różnica pokoleń czy skutek reform?

Usiadł na swoim łóżku, zawiesił z powrotem kroplówkę na wieszaku i sięgnął jeszcze raz po grubą szarą teczkę leżącą na odrapanej metalowej szafce. W sąsiednim łóżku zachrzęściły sprężyny i wielkie sapiące ciało podniosło się, żeby pomacać stopami podłogę w poszukiwaniu pantofli. Nie było sensu mówić „Dzień dobry”, tamto coś bowiem nie odpowiadało, bez reszty skupione na własnych dolegliwościach. Krzycki wyjął zdjęcie i przyglądał się przez dłuższą chwilę białym zwłokom z małym, wąskim nacięciem na klatce piersiowej w miejscu, gdzie normalni ludzie mają serce. Nie chciał na razie sam przed sobą twierdzić tego otwarcie, ale odczuwał już coś w rodzaju pewności.

Lucek zadzwonił o wpół do jedenastej, gdy chorzy mieli już za sobą śniadanie, pojemniczki z tabletkami i lekarski obchód, mogli więc bez przeszkód zająć się śledzeniem dalszych losów rozmaitych konfiguracji partnerskich w chwytających za serce serialach telewizyjnych. Głośniki ryczały na cały regulator. Żeby cokolwiek słyszeć, Krzycki musiał się zamknąć w toalecie. Nie uszło to uwagi Lucka.

– Papier tam jest?

– Opowiadaj! – warknął Andrzej ze zniecierpliwieniem.

Lucek zaczął od wyników przesłuchań. Trzej zatrzymani z warsztatu firmy POPRAWA & KNOT nie mieli nic więcej do powiedzenia oprócz tego, co już było wiadomo. Zostali wynajęci przez Mroczka do przewiezienia obu biurek po Bulastych Głowach z warsztatu do chlewni. Byli pracownikami małej firmy transportowej z Wieliczki i twierdzili, że na placu samochodowym Poprawy pojawili się pierwszy raz w życiu. Oczywiście twierdzili również, że nie mieli pojęcia o zawartości biurek, a przed policją kłamali dlatego, że pusty warsztat zamordowanych dwa dni wcześniej właścicieli wydał im się trefny. Młody, czyli ten od uciekania w kukurydzę, musiał jednak mieć coś wspólnego z Poprawą i Knotem, w jego komórce figurowały ich numery telefonów. Poza tym na przedramieniu miał ślady po ukłuciach. Ponieważ nie chciał mówić, został zatrzymany w areszcie, pozostałych dwóch jednak zwolniono, zakazując im wyjeżdżać poza województwo. Biurka zawierały interesujący materiał dla wydziału narkotykowego, łącznie z listami przypuszczalnych odbiorców detalicznych. Warsztat był punktem przerzutowym amfy produkowanej w świniarni, w której zajmowano się także uszlachetnianiem sprowadzanej kokainy. Robota do niedawna szła pełną parą, jak wynika z jakości znalezionych próbek. Heroinę trzymali prawdopodobnie na własny użytek. Niestety, są to głównie domysły, ponieważ niemal wszystko zostało wywiezione przed przybyciem Krzyckiego i Lucka. Tamci przewidywali słusznie, że po śmierci Poprawy i Knota zrobi się gorąco.

– Pojechaliśmy za mordercą, a trafiliśmy na wytwórnię prochów. Mistrzowie precyzji – podsumował Lucek.

– Co z Ukraińcami?

– Bardzo się boją, że ich deportujemy z zakazem wjazdu na dziesięć lat. Kiedy zobaczyli faceta wychylającego się z chlewu z pistoletem w dłoni – mówiąc to, Lucek nabrał uroczystego tonu, jakby wygłaszał laudację na ich cześć – byli przekonani, że to gangster z konkurencji, która postanowiła rozprawić się z ich pracodawcą. W szlachetnej obronie własnych miejsc zatrudnienia dali napastnikowi w łeb rurą i ruszyli do ucieczki. Trochę to bez sensu, bo nie bardzo mieli dokąd, ale w strachu trudno o logikę.

– Zatrzymaliście ich?

– Jest pewien kłopot natury hodowlanej. Otóż, Ukraińcy zajmowali się karmieniem i oporządzaniem świń, a teraz siedzą i świniom w oczy zajrzał głód. Inspektor, jako człowiek szanujący wszelkie żyjątko zaludniające ten padół, zrozumiał powagę sytuacji i kazał ich odwieźć z powrotem do chlewni, żeby nakarmili głodnych i napoili spragnionych, dopóki sytuacja się nie wyjaśni. Nasza ekipa cały czas tam pracuje, nie powinni uciekać. Zatrzymaliśmy tylko pańskiego prześladowcę. Chociaż ja bym go też zwolnił.

Lucek cmoknął szelmowsko. Andrzej puścił prowokację mimo uszu.

– Mroczek wrócił?

– Nie. Prawdopodobnie uciekł na dobre. Tak przynajmniej twierdziła jego żona, która najbezczelniej w świecie oświadczyła to z uśmiechem na ustach. Szela, znany flegmatyk i szarmant, mówił mi, że miał wtedy naprawdę ochotę palnąć ją w gębę.

– A co Rachwalski przywiózł z Tarnowa?

W słuchawce można było usłyszeć w tle czyjś głos, na chwilę zapadła cisza, po czym Lucek rzucił krótkie: „Zadzwonię później!” i się rozłączył. Krzycki odczekał kilka minut i poszedł do swojego pokoju. Lucek zadzwonił ponownie po kwadransie, Krzycki wrócił więc do toalety.

– Sorry, szefie, ale było małe spięcie na lokalsie. Rachwalski się na mnie rzucił, wypominając mi wiek, niedobory intelektualne i substancje mleczne pod nosem. Brał odwet za to, że podczas narady usiłowałem wprowadzić trochę logiki do jego relacji. Według niego sprawa jest prosta, winnego mamy w Tarnowie, a sprawę chlewni należy przekazać do narkotyków, i basta.

– Jaki winny? Kto to jest? – zaniepokoił się Andrzej.

– Sąsiad Matlaków, niejaki Jakub Kaszyński. Nastolatek, kiedyś już karany za pobicie nauczyciela w szkole. Komisarz Rachwalski wyciągnął od Matlaka, że chłopak był przywiązany do jego zmarłej żony, pewnie się w niej podkochiwał, jak to chłopak z sąsiedztwa. Ja także miałem taką sąsiadkę, panią Dominikę. Miała z metr osiemdziesiąt i opalała się na balkonie bez biustonosza. Wyłaziliśmy z kolegą na...

– Lucek, co z tym Kaszyńskim?

– A, no, no, kiedy więc Rachwalski podjechał radiowozem, Kaszyński rzucił się do ucieczki. Próbowali go złapać, ale im zwiał. Poszli do jego domu, zastali matkę alkoholiczkę, która go sama wychowuje i od której niczego nie można było wydobyć, ponieważ o dziesiątej rano już bełkotała. W jego pokoju znaleźli kilka fotografii Katarzyny Matlak wykonanych z ukrycia, przez płot, oprócz tego plakaty z Hitlerem, biografię Rudolfa Hessa i – tu uwaga! – kolekcję noży z wygrawerowanymi swastykami. Komisarz Rachwalski je zabrał i przekazał Gargulskiemu do zbadania w przekonaniu, że jednym z nich został w balonie zabity Poprawa. Wydało mi się to trochę naciągane. Również miałem w domu bagnet wojskowy, a do pani Dominiki przychodził taki jeden facet, był kierowcą w Pekaesie, i nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby go tam tym bagnetem... Choć bolała mnie dusza na myśl o tym, że pani Dominika staje przed umorusanym, powracającym z dalekiego kursu kierowcą pekaesu i tymi swoimi pulchnymi paluszkami rozpina bluzkę, patrząc mu prosto w...

– Tylko tyle? I na tej podstawie Rachwalski twierdzi, że ten Kaszyński jest mordercą?

– Jest jeszcze coś. Urocza pani Kaszyńska – zanim zrzygała się pod nogi Rachwalskiego i padła nieprzytomna na wyro – zdołała potwierdzić, że syn w sobotę rano pojechał do Krakowa i wrócił w niedzielę. Rzeczywiście, w spodniach na krześle znaleźli bilet kolejowy.

– Pojechał sam czy z kimś?

– Tego na razie nie wiadomo. Rachwalski nawiązał współpracę z komendą tarnowską, ma tam jakiegoś kumpla, i przeprowadzają wywiad środowiskowy wśród kolegów tego Kaszyńskiego. W tym nasz Rachwalski przoduje.

Ostatnie zdanie Lucek wypowiedział z patosem, jakby się chwalił. Andrzej słuchał w zamyśleniu i zapisywał coś w notesie opartym na kolanie lewej nogi, którą postawił na sedesie. Czasem pisał słowa, czasem zaś tylko rysował kreski, jakby łączył punkty na mapie.

– O co Rachwalski tak się wściekł?

– Sugerowałem, że naćpany osiemnastolatek nie jest w stanie w pojedynkę wykończyć, a wcześniej śmiertelnie nastraszyć dwóch gangsterów, którzy jednoznacznie dawali do zrozumienia, że nie boją się nikogo, z policją włącznie. Wtedy Rachwalski ryknął. Tak, szefie, ryknął na mnie jak lew! Aż się przestraszyłem okropnie! Ryknął, żebym się zamknął i obtarł sobie mleko pod nosem.

Słowo „okropnie” Lucek wypowiedział „okhopnie”, podnosząc głos o kilka tonów.

– A ty co na to? – zapytał.

– Z ukłonem podziękowałem za instrukcje i poprosiłem o szczegóły regulaminowe, czym mianowicie się należy obetrzeć. Pozwoli pan, że z litości dla jego obolałej głowy nie zacytuję odpowiedzi.

Andrzej uśmiechnął się szeroko, wyobrażając sobie całą sytuację. Lucek był niezrównany. Arogancja Rachwalskiego od niedawna narastała i Andrzeja niepokoiły ewentualne powody tego stanu rzeczy. Musiał pewniej się poczuć, mieć krycie w kimś wyżej. To nie wróżyło najlepiej i wymagało ostrożności. Marian Rachwalski był synem Zenona Rachwalskiego, komendanta milicji w poprzedniej epoce. Lista jego ciemnych spraw wystarczyłaby do wytapetowania planetarium. Jeśli jabłko rzeczywiście pada niedaleko od jabłoni...

Postanowił jeszcze podrążyć temat, żeby zyskać pełny obraz.

– W Karniowicach coś znaleźli?

– Niespecjalnie. Nie ma świadków, miejscowi niczego nie widzieli. Teren spacerowy, podejrzani są wszyscy w ogóle i nikt w szczególe.

Andrzejowi przypomniał się chłopiec wpatrzony w niego w lesie w Karniowicach. Może chciał coś powiedzieć? Tylko jak go znaleźć? Zaraz jednak pojawiła się inna, bardziej niepokojąca refleksja nad tym, czy w ogóle będzie miał okazję czegokolwiek jeszcze szukać w tej sprawie.

– Co dalej robimy?

– Opałka zalecił Rachwalskiemu skoncentrować się na Tarnowie, a nam, to znaczy Szeli i mnie, na chlewni w Grobianach. Mamy pokrążyć wokół Mroczków i współpracować z sekcją narkotykową. Jak w Los Angeles.

Krzycki pokiwał zawiniętą w bandaże czaszką. Jego nazwisko w ogóle nie padło. Bystry młodszy aspirant Bałyś wychwycił najpewniej tę myśl, zapytał bowiem z troską:

– Kiedy pan wychodzi?

– Nie wiem. Nikt tutaj niczego nie mówi. Guzy leczą się same. Kiedy jest następna narada?

– W czwartek.

– Świetnie. – Głowa rozbolała go na dobre od słuchania i myślenia. – Dzięki, Lucek. Wpadnij do mnie wieczorem, jak będziesz wracał. I spisz mi się.

– Zaraz do tego siadam. I przysięgam, szefie – jakby pan widział te okrągłe pośladki pani Dominiki, łączące w sobie soczystość arbuza i kształtność włoskiego samochodu sportowego, to by pan lepiej rozumiał skomplikowaną psychikę młodych policjantów z przedmieść.

Andrzej się rozłączył. Wrócił do pokoju, wyjął z szuflady stopery i zaczął je ugniatać w palcach, żeby zmiękły. Musiał się z tym wszystkim przespać.

Po przebudzeniu przez resztę dnia pisał coś, rysował, chodził po korytarzu, znowu pisał. Raz poprosił grzecznie cielsko obok, żeby zechciało ściszyć na chwilę telewizor, ale bez reakcji, wstał więc, podszedł do urządzenia i po prostu je wyłączył. Na głośne protesty pochylił się nad spoconą i tłustą górą mięsa, po czym, wstrzymując oddech, wychrypiał głosem najniższym, na jaki go było stać:

– Nie wkurwiaj mnie, cwelu!

Liczył na swój zakapiorski wygląd bohatera krwawej bójki pod nieodległą Halą Grzegórzecką, gdzie sam niejednokrotnie interweniował, a następnie przysyłał tutaj, na ulicę Świętego Łazarza, głowy rozbite tak samo jak jego. Poskutkowało. Cielsko obróciło się na drugi bok i obrażone zapadło w drzemkę.

Lucek wieczorem wpadł tylko na chwilę, żeby przekazać to, co mu się udało znaleźć, i umówili się na telefon następnego dnia. W środę wieczorem Krzycki na ostatnim obchodzie poprosił lekarza dyżurnego o chwilę rozmowy. Głowa przestała boleć, a zaczęła swędzieć. Uzyskał, co chciał.

 

Narada zespołu w czwartek rano rozpoczęła się od długiej i obfitującej w autopochwały relacji Rachwalskiego z Tarnowa. Przede wszystkim udało się dopaść młodego Kaszyńskiego i zmusić go do przyznania się, że w ostatnią sobotę pojechał do Krakowa, gdzie był sam, wrócił zaś w niedzielę. Nie chciał powiedzieć, gdzie nocował ani po co się tam właściwie wybrał, co w przekonaniu skrupulatnego komisarza Rachwalskiego bardzo go pogrążało. W ogóle Kaszyński był mało rozmowny, dlatego przywieźli go na Mogilską, a następnie zatrzymali jako podejrzanego o dokonanie morderstwa. Prokurator Brański zgodził się bez większych problemów na wystawienie nakazu aresztowania. Tutaj jednak namacalne sukcesy się kończyły, ponieważ niczego więcej nie udało się wydobyć z podejrzanego. Nigdy wcześniej nie był karany i w szkole nauczyciele mówili o nim raczej dobrze, co w połączeniu z patologiczną sytuacją w domu powinno właściwie przemawiać na jego korzyść. Marian Rachwalski dokonał jednak finezyjnej analizy psychologicznej i wykazał, że wszystko to świadczy o głębokich kompleksach, tym bardziej niebezpiecznych, że właśnie ukrytych.

– To znana prawda, że groźne frustracje kryją się pod maską grzeczności.

– Może on po prostu jest grzeczny? – rzucił z powątpiewaniem Szela.

Komisarz Rachwalski spojrzał na niego z wyższością człowieka, który dotarł do prawdy.

– Koledzy z Tarnowa byli łaskawi popytać w środowisku i się okazało, że zło wylazło kiedyś na wierzch. W ubiegłym roku Kaszyński rzucił się z pięściami na starszego mężczyznę w sklepie tylko dlatego, że tamten powstrzymał go przed kradzieżą batona. Kopał i gryzł ochroniarzy, którzy chcieli go zatrzymać. Musieli go obezwładnić pałką.

– Myślisz, że to on? – Inspektor Opałka patrzył nieruchomo za okno.

– Jestem pewien. W jego pokoju znaleźliśmy stronę gazety z artykułem z procesu Poprawy, gdzie najważniejsze dane były podane w trochę tylko zakamuflowany sposób. Biznesmen z Krakowa, branża motoryzacyjna – te fragmenty były podkreślone pisakiem. Wystarczy go trochę przycisnąć i się przyzna. W każdym razie pracujemy nad nim. Mam nadzieję, że ekspertyza jego noży potwierdzi nasze przypuszczenia. – Spojrzał wymownie na Gargulskiego, który wzorem Opałki uważnie śledził wzrokiem wieżowce i tory kolejowe naprzeciwko, aby w końcu mruknąć: – Badamy je. Za wcześnie o czymkolwiek wyrokować.

– A jak wygląda sprawa z chlewnią? Ci Ukraińcy czegoś przypadkiem nie wiedzą? – Opałka zwrócił się do Bąbla, który przy wsparciu Szeli miał zbadać wątek świński i narkotykowy.

– Formalnymi pracownikami, oprócz właściciela, są ukraińscy robotnicy sezonowi, którzy sprawują opiekę nad całym tym dobytkiem. Wysłaliśmy już zapytanie o ich kartoteki do Lwowa, wszyscy są z tamtych okolic. Wstępne przesłuchania nie przyniosły jednak specjalnych rewelacji. Niczego nie wiedzą, niczego nie widzieli, nic oprócz świń ich nie obchodzi. No tośmy ich odesłali z powrotem do świniarni.

– Czyli wątek ukraiński prowadzi donikąd. Pozostaje jeszcze Mroczek. – Opałka skrupulatnie skreślał kolejne punkty harmonogramu spotkania.

– Nie ma go. Wyjechał do Włoch, rzekomo w interesach, chodzi o jakąś nową umowę eksportową. Tak przynajmniej twierdziła jego żona, która po udzieleniu mi opryskliwym tonem skąpych informacji kazała następnie pocałować się w tyłek. Niestety, zarazem uniemożliwiła wykonanie polecenia, zatrzaskując nam drzwi przed nosem. – Bąbel wykonał zamaszysty ruch ręką, aby zilustrować swoją wypowiedź. Wzbudził tym powszechną wesołość, gdyż wszyscy znali go jako jowialnego i poczciwego tatusia o rozmiarach sporego niedźwiedzia, którego powierzchowność kłóciła się z niewybredną sugestią pani Mroczkowej. Tylko Szela siedział z nieruchomą twarzą. Ten facet śmiał się najwyżej raz na pięć lat. Jeśli w ogóle.

– Powinien niedługo wrócić, takie rzeczy załatwia się w dwa, trzy dni. Mroczkowa jest w żałobie po bracie. Co jednak z resztą? Gdzie są ci wszyscy ludzie z laboratorium na strychu świniarni? – Opałka odruchowo przejął nazewnictwo od dwóch nieobecnych, Krzyckiego i Bałysia, i zamiast „chlewnia”, mówił „świniarnia”. Pierwszy był wciąż w szpitalu, drugi siedział na dyżurze na Szerokiej.

– Nie ma nikogo. Jeśli coś było, to nie pozostał żaden ślad. Prawie żaden, mamy próbki amfetaminy i kokainy. Na podłodze zostały odciski po jakichś urządzeniach, które znikły tuż przed naszym przybyciem. Po prostu posprzątali, jakby oczekiwali wizyty. Kiedy Mroczek się dowie o naszej interwencji, a pewnie już o niej wie, to raczej szybko nie wróci. Nawet jeśli nie ma nic wspólnego z morderstwem, laboratorium powinno stanowić dla niego wystarczający powód do zniknięcia.

– To już jednak nie nasza sprawa, tylko tych od narkotyków – rzucił szybko Rachwalski. Bąbel przyjrzał mu się uważnie. – Chodzi mi o to – dodał szybko Rachwalski – że najbardziej oczywisty trop prowadzi do Tarnowa na ulicę Cichą i na tym bym się skupił. Musimy tylko wydobyć z tego szczeniaka kilka szczegółów. Panie inspektorze! – rzucił w stronę Opałki, chcąc zwrócić uwagę inspektora. – Niech mi pan da jeszcze dzień, a wyśpiewa wszystko.


Date: 2016-01-05; view: 772


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 10 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 12 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)