Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 3 page

Przyjrzała się im. Ściślej rzecz biorąc, one przyjrzały się sobie. Zadowolone czy smutne? Czy coś się w nich zmieniło przez ostatnie dwie godziny, kiedy całkowicie – na co bardzo liczyła – zmieniło się jej gówniane życie? „Jeśli chcesz zajrzeć do duszy człowieka, spójrz mu w oczy” – uczyła ją babcia. Teraz usiłowała zajrzeć do własnej duszy i znaleźć odpowiedź na pytanie o to, co dalej. Wpatrzyła się w lustro. Oczy były szeroko otwarte, spokojne, pogodne. I puste. To, co mogłoby teraz w nich zabłysnąć, nie miało takiego prawa. Nie istniało. Poczekała do pierwszego mrugnięcia i wyszła.

Słońce chowało się za wielkie apartamentowce po drugiej stronie alei, a jego ostatnie promienie padały ukośnie na olbrzymi jadalniany stół z sześcioma krzesłami o wysokich oparciach, na staromodny kredens kupiony w antykwariacie i na przystawioną do niego orzechową komodę. Wysunęła górną szufladę i wyjęła album ze zdjęciami, który kiedyś sporządziła na pamiątkę „czegoś”, teraz zaś miała nadzieję sobie przypomnieć, czym było to „coś”. Liczne zdjęcia ślubne: oboje z Michałem uśmiechnięci na sto sposobów, jej rodzice i jego matka (ojca stracił w wypadku), przyjaciele, jakieś trudne do zidentyfikowania ciotki. Dwanaście lat. Jak wędrówka po innej planecie. Później pojechali w podróż poślubną do Paryża – to także był

pomysł teściowej, byłej teściowej – i przez tydzień mieszkali w małym obskurnym hoteliku niedaleko Montmartre’u, z cienkimi tekturowymi ścianami oblepionymi zgniłozieloną tapetą, służącym najczęściej za podręczny burdelik dla miejscowych artystów. Zwiedzali miasto nabożnie i według zaleceń przewodnika, zachwycali się pachnącymi kawiarenkami, do których uwielbiali wpadać na kawę i ciepłe croissanty. Na jednym ze zdjęć przed kawiarenką stoi śniady chłopiec zamiatający chodnik i kiwający do nich przyjaźnie ręką. Na innej fotografii plac przy Sacré Coeur i przenośne wystawy rysunków, akwarel, płócien olejnych. To zdjęcie Michał zrobił w momencie, gdy ktoś z tyłu kradł mu torbę z dokumentami i pieniędzmi, pozostałą część pobytu mieli więc zepsutą załatwianiem zastępczego paszportu w konsulacie, gdzie stali w długiej kolejce podobnych szczęśliwców. O, a tutaj ich wyprawa w słowackie Tatry – wspaniałe, cudowne słońce w pierwszym tygodniu, później jednak, przez cały drugi tydzień, nieprzerwanie padający deszcz. Wracali przemoknięci i wściekli. Kolejna seria zdjęć, tym razem z Chorwacji...



Nie, to bez sensu! Odrzuciła album na kanapę, ale spod okładki wypadła sterta fotografii, powkładanych tam przez nią luzem do wklejenia w wolnej chwili. Skoro ta chwila dotychczas nie nadeszła, uzupełnianie albumu teraz wydało jej się bezcelowe i nawet trochę absurdalne. Wepchnęła zdjęcia z powrotem. Jedno z nich, największe, zaczepiło się o folię i nie chciało się zmieścić. Wyjęła je i rzuciła okiem. Zdjęcie klasowe z liceum, kilka dni po maturze – ostatnie spotkanie całej paczki tuż przed wakacjami, podczas których każdy poszedł w swoją stronę. W ostatnim rzędzie pod ścianą Jacek. Klasa się rozpadła, ale oni poszli razem. „Phi!”.

Odłożyła album do szuflady i poszła do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia. Właściwie nie była głodna. Taką okazję należałoby raczej oblać, skierowała się więc do kredensu, wyjęła smirnoffa i przygotowała drinka z sokiem pomarańczowym. Światło na stole i na kredensie także zrobiło się pomarańczowe, w kątach zalegał zmierzch. Sprzęty patrzyły na nią nieruchomo i jakby lekko ironicznie. Na komodzie jeszcze jedno zdjęcie, ślubna fotografia w złotej ramce. Pod kolor słońca, cha, cha! Przyszło jej do głowy, żeby go nie wyrzucać, tylko odwrócić i na tekturce z tyłu napisać permanentnym pisakiem: DUPA. Permanentna dupa, cha, cha! Zamiast tego wrzuciła je do szuflady, zatrzasnęła ją trochę za mocno i wróciła na kanapę.

Drink zrobił się ciepły, ale nie chciało się jej szukać w zamrażarce kostek lodu. Czuła zmęczenie. I zadowolenie. I wolność. Upiła trochę i z melancholią spojrzała przez wielkie panoramiczne okno na niebo nad blokami od zachodu, gdzie na żółtoczerwonym tle samoloty rysowały białe smugi. „Wyjechać? Zmienić pracę, środowisko, ludzi wokół, których nie lubiła, i spróbować zacząć wszystko od początku?”. Taka myśl towarzyszyła jej przez cały czas, gdy załatwiali formalności rozwodowe. W końcu nie po to człowiek odzyskuje swobodę, żeby dalej robić to samo. Trzeba wszystko zmienić! Wszystko! Jeszcze jest zgrabna, atrakcyjna, bez trudu znajdzie ciekawego faceta i spróbuje jeszcze raz. Można również żyć bez partnera, na własną rękę. I dlaczego właściwie raz? Facetów wybiera się na chwilę, na miesiąc, na tydzień albo po prostu na jedną noc.

Zamyśliła się nad tym wystrzałowym planem i stwierdziła, że jest do dupy – permanentnej. Zaczynanie w połowie życia na nowo udaje się w jednym przypadku na dziesięć, pozostałe to żałosne machanie odnóżami muchy w miodzie: bez sensu i z szybkim zakończeniem. Brzmi to fatalnie, ale niestety będzie dalej chodzić do pracy w tym samym biurze, spotykać się z tymi samymi znajomymi i któregoś dnia spostrzeże nagle, że ma nie trzydzieści sześć lat, ale sześćdziesiąt trzy lata – i że nic się już nie zmieni. Z całego wielkiego planu zostanie tylko ostatni punkt, czyli wielkie spadanie głową w dół. Piękna wolność. Szczęście. Zadowolenie. Fuck!

Na dnie szklanki kołysały się maleńkie drobiny miąższu z owoców. Zawirowała nimi lekko i połknęła wszystko, jakby popijała tabletkę. Aha, tak piją samotne kobiety. Gadają do siebie w lustrze, później zamiast kolacji robią drinka i rozmawiają ze starymi fotografiami, na których ich gówniane życie zostawiło kilka gównianych niewyraźnych śladów. Następnie siadają na kanapie i wierzchem dłoni rozmazują makijaż wokół

wilgotnych oczu, w które nie ma już po co spoglądać, ponieważ wszystko wiadomo.

Uśmiechnęła się kwaśno, po czym spoważniała, przywołując się do porządku. Unikaj stereotypów, jeśli to możliwe. Przecież jej poczucie swobody i lekkości jest prawdziwe. Naprawdę satysfakcją napawa ją myśl, że niczego już nie musi, zwłaszcza zaś nadskakiwać wiecznie niezadowolonemu Michałowi. I może myśleć, o czym chce. Tak, właśnie! Może teraz myśleć, co jej się podoba, bez przejmowania się, czy to wypada i czy przypadkiem nie sprawi to komuś przykrości.

Michał pewnie to czuł, odsuwał

się bowiem coraz bardziej od niej, denerwowała go jej skrytość i wpatrywanie się w dal – spojrzenia ciągnące za smugami samolotów o zmierzchu. Kiedyś, dawniej, próbował nawet z nią o tym rozmawiać, ale natrafiał z jej strony na mur. W końcu sam również się odgrodził i tak grzęźli we wzajemnych pretensjach. Skończyło się zaś tak, jak się skończyło. Teraz jest wolność. Decydowanie o własnym losie. Dupa.

Jeszcze raz sięgnęła do szuflady i wyjęła zdjęcie klasowe. Jacek. Poważny, skupiony. Przystojny. Cholernie przystojny. Ciekawe, jak teraz wygląda? Co robi? Nie, to nie istnieje. Nie ma prawa!

Zrobiła sobie drugiego drinka i poszła do gabinetu. Włączyła komputer i rozpoczęła od Naszej Klasy. Kiedyś już wchodziła na ten portal społecznościowy – niekoniecznie z myślą o tym, żeby jakoś specjalnie zajmować się odgrzewaniem kontaktów z garstką przyjaciół, tylko tak, z odruchu ciekawości. Nie lubiła tych udawanych radości, nieszczerych zapewnień – „Nic się nie zmieniłaś, wiesz?” – i wiecznego umawiania się na spotkania, do których zwykle nie dochodziło. A jak już dochodziło, to były nudne, płytkie – „To gdzie pracujesz? Ile masz dzieci? A pamiętasz, jak Gunio wtedy...? Ale jaja!” – i irytujące. Po dziesięciu minutach sytuacja staje się krępująca i szukasz pretekstu, żeby jak najszybciej się pożegnać. Weszła na portal po prostu obejrzeć zdjęcia koleżanek. I kolegów. Co tam u niegdysiejszych przystojniaków? Brzuchy? Wóda? Zadyszka? Wypad, kochani! Wypad!

Potrząsnęła głową. Jeszcze tego brakowało, żeby w dniu rozwodu zaczęła szukać nowego faceta. Nowego, czyli starego. Nie. Co skończone, to skończone.

Być może całe jej późniejsze gówniane życie stamtąd wzięło swój początek – z tamtego końca, który wtedy wydawał się końcem wszystkiego. Długo po katastrofie zbierała się do kupy i Michał bardzo jej w tym pomógł. Zauroczony, znosił cierpliwie wszystkie jej wybuchy i kaprysy, pomagał odstawić trawkę, którą regularnie paliła, żeby złagodzić ból. Zakochała się w nim, kiedy przejrzała się w jego oczach i zobaczyła siebie w zupełnej ruinie. Zaniedbana, skwaszona, czasami wredna, on zaś przy niej łagodny i dobroduszny. Wtedy taki był.

Sięgnęła po drinka. Czy to, co ją łączyło z Michałem, to była miłość? Możliwe, ale to i tak teraz nieważne. Nie przypominało tego, co przeżyła wcześniej – wielkiej młodzieńczej namiętności, o którą tak trudno drugi raz. Po każdym seksie rozmowy w łóżku godzinę albo i dłużej. O takich parach mówi się często, że dobrali się jak w korcu maku. Tamten związek przebiegał na kilku równoległych poziomach: fizycznym, psychicznym i jeszcze jakimś... Czy ja wiem? Czarodziejskim...

Naprawdę, stara? Chyba konfabulujesz.

Na zewnątrz zrobiło się już całkiem ciemno. W oknie odbijała się jej niebieska twarz oświetlona blaskiem monitora. Upiła trochę z trzeciej już szklanki. Nie ma! Dupa. Jeszcze łyk. Dlaczego wtedy nie postawiła na swoim? Może byłoby prościej, może nie wpakowałaby się w tę imitację małżeństwa, z której później przez lata nie mogła się wyplątać i której pozbyła się dopiero dziś. Zamiast rozwódką, mogła być teraz sytą miłości żoną kochanego mężczyzny i matką jego dzieci – z pewnością chciałaby mieć kilkoro – z których najstarsze byłoby dziś już prawie dorosłe. Moje dzieci. Łyk. Niech to cholera!

Granatowe niebo z jupiterami stołecznego miasta od dołu przypominało ogromny ekran, ale nic się na nim nie wyświetlało. Nikt nie puścił zajmującego filmu o tym, że Iza rusza w wielką podróż ku nowemu życiu i po wielu wspaniałych przeżyciach odnajduje swoje szczęście w ramionach ukochanego mężczyzny. Łyk. Nie pojawiła się jej kolorowa historia o tym, że samodzielność i swoboda zapewniają osobistą satysfakcję oraz zaspokojenie sekretnych pragnień, ponadto odwracają przeszłość. Nie pojawiła się także żadna inna historia, łyk, choćby smutna. Wśród ciemniejących na horyzoncie wieżowców, sterczących w niebo jak rzadkie zęby w rozwartej paszczy cywilizacyjnego potwora, błyskały pojedyncze neony nieokreślonej treści. Jak dialogi do niewidocznego filmu. Ekran był pusty. Czekał. Łyk.

Chciała się oprzeć na

podłokietniku, ale jej ramię zsunęło się po gładkim materiale i opadła na poduszkę, klnąc furmańskimi słowami marne wykonanie współczesnych mebli. Zaniosła się szlochem, który niebezpiecznie przypominał pijackie smarkanie w rękaw. Kręciło się jej w głowie i odleciała w rejony, w których granica między płaczem a snem jest płynna – gdzie wszystko jest płynne i nadal płynie w niewiadomym kierunku, taśmy twoich filmów zlewają się zaś w jeden chaotyczny scenariusz o wszystkich możliwych rozwiązaniach. Możesz zacząć i skończyć w dowolnym punkcie. Siadaj i wycinaj swój los w przypadkowe sekwencje obrazków, po czym je sobie, kurwa, wklej do różowego albumu z serduszkami i ustaw na półeczce pieprzonej dębowej komody w pieprzonym pustym salonie, żebyś zawsze miała pod ręką pieprzoną odpowiedź na pieprzone głupie pytanie. Ech! Do dupy to wszystko! Łyk.

Nie ma Michała. Nie ma przeszłości. Co skończone, to skończone.

Zasnęła.

 

Głupi Grela się uśmiechnął. Znowu szli. Zawsze, kiedy przechodzili, odkładał na chwilę swoje niezwykle ważne zajęcia, jak segregowanie zebranego złomu albo struganie świątka z kory, i przypatrywał się trójce z zadowoleniem. Całe swoje marne życie czekał na nich – i wreszcie się doczekał. Bogowie wysłuchali jego modłów, choć modlił się w swoim języku, którego nikt nie rozumiał. Nie umiał rozmawiać z ludźmi. Słuchać ludzi – owszem, nawet go to czasem ciekawiło, kiedy jednak sam chciał coś powiedzieć, słowa nie za bardzo mu się układały. Ten i ów udawał, że słucha, kiwał głową, ale nie odpowiadał, tylko odchodził. Grela już bardzo dawno zrozumiał, że z jego mówieniem coś jest nie tak, i przestał się odzywać we wsi – po prostu stał przed ludźmi i się uśmiechał, a sąsiedzi poklepywali go po plecach i dawali różne rzeczy, jakby jego uśmiech był prośbą o jałmużnę. Czasem tylko mówił do siebie, tak jak potrafił. Może dlatego nazywali go Głupim Grelą. Chodził od domu do domu i na sam jego widok ludzie już wiedzieli, co zbiera, i sami mu wynosili przed bramę, co tam kto miał. Grela nie był wybredny jak inni zbieracze – brał wszystko, choć niektóre rzeczy nie były mu potrzebne, z upływem lat jego obejście na skraju wsi bardziej przypominało wysypisko śmieci niż domowe podwórko, ale się tym nie przejmował. Odkąd matuli się zmarło, żył sam, a przed sobą nie musiał się wstydzić.

Mieszkał na końcu wsi i był z tego bardzo zadowolony. Miał tutaj spokój – dzieci nie za bardzo mu dokuczały, dorośli zaś rzadko zaglądali, najwyżej w drodze na pole. Za to widok na dolinę i skraj lasu miał wspaniały i mógł go podziwiać zarówno z podwórza, jak i z okna w kuchni. To właśnie stąd, z ławy w izbie, zwykle patrzył, jak idą.

Teraz także wyszli. Pojawili się w dolinie przy potoku i równym marszem przeszli grzbietem ku następnej kępie drzew, pochylając się, jakby usiłowali zniknąć. Grela uśmiechnął się pod nosem. Nie muszą się chować, on i tak ich widzi. Więcej nawet: wie, kiedy pójdą. Czuje to i zawsze w środku jest przygotowany na ich przejście. Widać ich krótko, zaledwie tyle czasu, ile się idzie przez podwórze do wychodka, ale jemu wystarczy. Syci oczy i duszę ich widokiem. Przynoszą mu dobrą nowinę. Cieszą go nadzieją na lepsze czasy, kiedy zgasną łuny po pożarach tego nędznego i okrutnego świata, który nie chce z nim rozmawiać.

Na przedzie idzie ten duży i wysoki, pochylony, jakby tropił ślady. Za nim podąża drugi, niższy, z plecakiem. Nad nimi leci ptak. Z tyłu słońce zachodzi za Działy.

Przeszli. Zniknęli w lesie. Głupi Grela patrzył jeszcze przez chwilę na purpurowe niebo.

– Trójca Przenajświętsza – wymamrotał. Nie przeżegnał się jednak.

ROZDZIAŁ DRUGI

Bulaste głowy

Andrzej Krzycki wrócił do domu późnym wieczorem. Był zmęczony, głodny i zniechęcony. Załatwianie formalności z grubasem od quada zajęło kilka godzin i nie przyniosło właściwie żadnych rezultatów. Po długim i nieprzyjemnym przesłuchaniu wypuścili go, choć Andrzej miał ochotę przed zwolnieniem serdecznie nakopać mu do tyłka. Grubas nie tylko niczego konkretnego nie chciał powiedzieć, ale kpił sobie i śmiał się prosto w nos. Wołał: „Zimno tu jak w psiarni!” i zanosił się śmiechem z własnego dowcipu. Przez chwilę Krzycki nawet zaczął podejrzewać, że facet specjalnie ich prowokuje, żeby wpadli we wściekłość i coś mu zrobili, wtedy miałby bowiem powód złożyć zażalenie o przekroczenie uprawnień i tym podobne uchybienia. Dlatego Krzycki go zwolnił. Nie miał ochoty brudzić sobie rąk bezczelnym cwaniaczkiem. Poza tym nie mieli przeciwko niemu żadnych zarzutów, nie było się czego uczepić. Bulasta Głowa musiał to zresztą wiedzieć – nie przejmował się pogróżkami, a na pytania odpowiadał albo nie odpowiadał, według kaprysu. Krzycki wydobył z niego tylko tyle, że poprzedniego dnia zatrzymali się w zajeździe w Tomaszowicach, gdzie zabalowali do wczesnych godzin porannych, stamtąd zaś, przepici, ruszyli na wypad czterokołowcami. Po drodze wstąpili do jakiegoś baru, wypili po dwa piwa – tak przynajmniej utrzymywał grubas – po czym zabawiali się hałaśliwym przeorywaniem parku narodowego. Krzycki sam sobie dopowiedział, że przy okazji ostro wkurzali okoliczną ludność i spacerowiczów, jeżdżąc im pod nosem na pełnym gazie i sypiąc w oczy pyłem spod kół. Spisał dane i po wymyśleniu jeszcze kilku fikcyjnych formalności puścił go do domu. „Zjeżdżaj, palancie!”. Grubas trochę się stawiał, że mają go odwieźć, ale Lucek poinformował go oficjalnym tonem – w czym był świetny – że służby porządkowe mają obowiązek odstawić zatrzymanego tylko tam, skąd został zabrany, mogą go więc zawieźć prosto do lasu w Karniowicach, jeśliby sobie tego życzył. Z kolei pojazd uczestniczący w zdarzeniu zostanie zwrócony w stosownym czasie, po przeprowadzeniu niezbędnych oględzin. O postępach w prowadzonym dochodzeniu przesłuchiwany zostanie powiadomiony pocztą tradycyjną. Grubas wyszedł wściekły i trzasnął drzwiami. Jak to burak. Ewa im później powiedziała, że zanim poszedł na przystanek, stał długo przed wyjściem i nerwowo się rozglądał, jakby się zastanawiał, „czy mu z nieba nagle cegła na łysy łeb nie spadnie” – tak się wyraziła. Przez ulicę przemykał się chyłkiem jak złodziej. Chyba zadzwonił po taksówkę, ponieważ zaraz jakaś przyjechała i go zabrała. Ewa mówiła o nim również na inne pieszczotliwe sposoby, na przykład „tłuste udka w okularach”.

Andrzej wstał z fotela, na który opadł zaraz po wejściu do domu, i ciężkim krokiem powlókł się do lodówki. Jak zwykle w sobotę wieczorem świeciła pustkami i roztaczała swoje chłodnicze uroki przed resztką mleka w kartonie, kawałkiem starego, na wpół wyschniętego żółtego sera i odwróconą butelką ketchupu. W dolnym pojemniku na warzywa turlały się dwa piwa. Wyjął ser i ketchup, zrobił kanapkę á la „nastolatek sam w domu” i przełknął z nadzieją, że to wystarczy. Ponieważ nie wystarczyło, zajrzał do szuflady zamrażarki, skąd wydobył dwa paluszki rybne. Rozmroził je w mikrofalówce i zjadł na stojąco, oparty o zlew. Następnie uznał, że taki zestaw dnia wymaga herbaty, zaparzył więc zieloną w porcelanowym kubku, ozdobionym czerwonym napisem KUBEK SZEFA i dyndającymi na druciku plastikowymi piersiami kelnerki – Lucek był zachwycony swoim pomysłem na prezent – po czym rozsiadł się w salonie.

Sobotni wieczór. Najgorsza pora z całego tygodnia. Tak zwani normalni ludzie bawią się po knajpach, chodzą do kina, na koncerty, wyjeżdżają w góry albo na wieś, odwiedzają rodzinę. Tak zwani normalni ludzie w sobotę wieczorem robią to, co powinni, czyli odpoczywają i używają. Gdzieś tam, za solidnymi firankami i zasłonami rzędem oświetlonych okien, sąsiedzi zażywają wspólnego życia rodzinnego: oglądania telewizji, radosnego wspólnotowego picia i pieprzenia o niczym. Nie był w stanie tęsknić za czymś takim, ale czasami budziły się w nim demony zazdrości. Wyłaziły wtedy z niego jakieś dawne wspomnienia z dzieciństwa, jak stary, dawno zapomniany film, z którego w głowie pozostało kilka oderwanych kadrów. Najczęściej migawki były związane ze świętami, a w rolach głównych – obok matki i ojca – występowały ulubione zabawki. Przede wszystkim granatowo-biały samochód policyjny z wielkim kogutem na dachu i otwieranymi drzwiczkami, wyposażony w sprężynowy napęd i uruchamiany ruchem ręki. Dostał go pod choinkę i długo nie potrafił się bawić niczym innym. Dobrze pamiętał miganie niebieskiej lampki na dachu, gdy się ją przekręciło w odpowiedni sposób. A jeszcze lepiej pamiętał towarzyszące temu emocje. Policyjny samochodzik służył do pilnowania porządku i wprowadzania sprawiedliwości. To była najważniejsza rzecz, znacznie ważniejsza niż oceny w szkole. Na każdą doświadczoną krzywdę, własną czy kogoś bliskiego, reagował zawsze tak samo – włączał niebieskie światełko i wzburzony jeździł po podłodze, dopóki mu nie przeszło. Kto wie, czy ten mały samochodzik z białym dachem i niebieskim kogutem nie zdecydował o całym jego dorosłym życiu.

Ktoś w mieszkaniu naprzeciw zapalił nagle światło w ciemnym pokoju i Andrzej gwałtownie odsunął się od okna, jakby go przyłapano na podglądaniu. Odkąd zmarła matka, mieszkał sam w starym mieszkaniu przy Starowiślnej – dosyć ponurym, znajdującym się bowiem wprawdzie od ulicy, nie zaś w oficynie, ale trochę przygnębiającym, z wejściem od szczurzastego podwórza. Mieszkanie składało się z wielkiego, wysokiego salonu, niewiele mniejszej sypialni i sporej kuchni, w której oprócz wszystkiego tego, co powinno się tam znajdować, mieścił się jeszcze jadalniany stół z sześcioma krzesłami. Prowadził tutaj długi przedpokój, zamknięty od strony klatki schodowej ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami z judaszem o rozmiarach bulaja. Andrzej wielokrotnie się zastanawiał, czy nie zamienić mieszkania na nowy apartament w jednym z tych wypasionych strzeżonych osiedli, ale na myśl o załatwianiu wszystkich formalności natychmiast mu się odechciewało. Wszystko tutaj było właściwie w porządku, czasem tylko przeszkadzała mu niezbyt przyjemna świadomość, że to mieszkanie pożydowskie. Tak przynajmniej twierdziła matka. Powinien kiedyś dojść do tego, kim byli ci ludzie. Pan Ludwik może coś wiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, motywacji do zamiany nie miał: w nowym mieszkaniu będzie tak samo pusto, tyle że farby na ścianach będą lepiej pachnieć. Samotnemu wystarczy to, co jest.

Mieszkał sam od śmierci matki. Poprzednie dwadzieścia pięć lat, czyli od czasu, kiedy ojciec ich zostawił i poszedł swoją drogą pożądliwego kobieciarza, żyli w tym mieszkaniu we dwoje, co niewiele różniło się od samotniczego życia. Matka starała się za wszelką cenę wypełnić w jego życiu lukę po ojcu, z rozczuleniem więc, choć czasem także z irytacją, obserwował jej zabiegi w celu zapewnienia mu wszelkich wygód. Wcale tego nie potrzebował. Z problemem ojca poradził sobie w wieku dwunastu lat, postanawiając wykreślić go ze swojego życia i nigdy więcej nie oglądać znienawidzonej twarzy. Kilka razy ojciec dzwonił do niego, chciał się spotkać, zapraszał do siebie do Warszawy, ale Andrzej konsekwentnie ignorował te gesty. Jak się zdaje, został jakimś doradcą w ministerstwie czy sekretarzem stanu, ale wiedzę tę Andrzej świadomie ograniczał do szczątkowej i upychał w najdalszych zakamarkach pamięci. Niechęć do ojca rosła z latami, w miarę jak spostrzegał, że rozpad związku wpływa fatalnie na matkę. Chudła, pogrążała się w sobie, codziennie nadrabiała przed nim miną, cierpiąc w środku okropnie, aż wreszcie poddała się i uległa rakowi, który zabił ją w ciągu kilku miesięcy. Była jedyną kobietą w jego życiu, którą naprawdę kochał. Wszystkie jego sympatie, kochanki i narzeczone nie wytrzymywały z nią konkurencji nie dlatego, że przegrywały, ale dlatego, że w ogóle ich nawet z nią nie porównywał. To był inny file.


Date: 2016-01-05; view: 643


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 2 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)