Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 4 page

Włączył telewizor i natychmiast zirytował się na siebie za ten pomysł. Reklamy, tańce na lodzie, bardzo śmieszne kabarety odgrywane przez bardzo śmiesznie ubranych ludzi, znowu tańce, znowu reklamy, niezwykle dowcipne dialogi na pufach w studiu, hollywoodzka strzelanina sprzed piętnastu lat, reklamy, teleturnieje, reklamy, reklamy... Igrzyska nagabywaczy i stręczycieli. Wyłączył i natychmiast zapadła przyjemna cisza. Miał wielką ochotę zapalić papierosa, ale po pierwsze, od trzech tygodni się powstrzymywał z nadzieją, że tym razem uda mu się całkiem rzucić palenie, po drugie, w domu nie było papierosów. Sam oddał ostatnią paczkę Ewie, która paliła jak smok, w ogóle się tym nie przejmując.

Włożył do odtwarzacza stary album Tangerine Dream i wyciągnął się na sofie z rękami pod głową. Zmęczenie przyjemnie rozlewało się po całym ciele jak środek uśmierzający. Chciało mu się spać – myśli sennie snuły się z głowy jak niewidoczne dymki. Ten dzisiejszy wypadek rzeczywiście był jakiś dziwny. Gość spadł w przepaść dokładnie w jedynym miejscu, gdzie to było możliwe. Cała trasa w parku, po którym dwaj troglodyci jeździli quadami przez prawie trzy godziny, kryje różne trudne miejsca, stromizny, ostre zjazdy i podjazdy, ale wysoka pionowa skarpa ze skałami w dole jest tylko jedna. Trzeba mieć wielkie szczęście – czyli wielkiego pecha – żeby wywrócić się właśnie tam. Nawet jeśli Bulasta Głowa numer jeden był pijany i stracił kontrolę nad pojazdem – wskutek utraty kontroli nad sobą – to i tak był to niesłychany traf. Dwie sekundy z trzech godzin. Jak trafienie w totolotku. Bulasta Głowa numer dwa twierdził, że znali tę trasę, jeździli po niej wielokrotnie i doskonale się orientowali w ukształtowaniu terenu. Ścieżka ma wyraźne koleiny, wyrobione przez takich jak oni miłośników wypoczynku na łonie natury, i nie trzeba szczególnej sprawności czy koncentracji, żeby ją pokonać. Burak albo całkiem stracił przytomność, albo skręcił nagle, kierując się jakimś odruchem.

Przy odlotowym muzycznym kawałku malującym świt na bagnach Okefenokee Andrzej wrócił myślą do gałęzi z kamieniem. Czy można ją było naprężyć i puścić tak, żeby leciała poziomo, prosto na nadjeżdżającego mężczyznę? Wówczas jednak ktoś musiałby nie tylko wiedzieć wcześniej, że ci dwaj tamtędy pojadą, ale przygotować się odpowiednio, naciągnąć gałąź i trzymać ją w napięciu do właściwego momentu. Trafić dokładnie między oba pojazdy – dlaczego w ten drugi? – przewidzieć tor lotu gałęzi, jej zasięg, reakcję kierowcy. A potem jeszcze zniknąć. Dwoje świadków twierdziło, że nikogo tam nie widzieli oprócz Bulastej Głowy numer jeden i Bulastej Głowy numer dwa. Ci sami ludzie – starsze małżeństwo na spacerze – potwierdzili zresztą, że oba quady jechały głośno, ale niezbyt szybko. „Tak normalnie” – jak się wyrazili. Widzieli ich dwie, trzy minuty wcześniej. Jeśli starsi ludzie twierdzili, że jazda była „normalna”, to znaczy, że faceci na quadach naprawdę nie szaleli. Po prostu zjechali z góry i pokonywali stosunkowo płaski odcinek przez las, z zakrętem między skałami. I tam właśnie jeden z nich nagle skręcił w lewo i poleciał ponad dziesięć metrów w dół, żeby złamać się wpół i wybić sobie dziurę w czaszce.



Nic się tutaj kupy nie trzyma. Trzeba dać sobie spokój. Byłoby to najdziwniejsze morderstwo, o jakim słyszał. Jeśli chce się kogoś zabić, zwykle podąża się najkrótszą drogą do celu, czasem z urozmaiceniami w formie zacierania śladów czy zmyślnego ukrywania zwłok. W tej kombinacji było zbyt dużo niepewnych miejsc, „cienkich drutów” – jak mawiał dziadek Andrzeja. Może jednak należało przyjrzeć się tej gałęzi dokładniej? Jurczak mógł mieć rację. Postanowił po niedzieli wybrać się tam jeszcze raz.

Kiedy płyta się skończyła, Andrzej wstał, żeby odsłuchać jeszcze coś – „Może Rubycon?” – ale zrezygnował. Niewypita herbata wystygła, poszedł więc do kuchni zaparzyć nową. Zamiast tego sięgnął do lodówki po piwo. Otworzył puszkę, wypił dwa głębokie, zimne łyki, po czym zawahał się i pochłonął kolejne dwa, a następnie wylał resztę do zlewu. Po ostatnim wielkim piciu, rozpoczętym w dniu pogrzebu matki i zakończonym półtora miesiąca później w szpitalu imienia Babińskiego, nie pozwalał sobie na więcej niż jedno piwo dziennie, co – według terapeutki – i tak było za dużo. Tłumaczyła mu jak tępemu dziecku, które zdziera z siebie bandaże, żeby się podrapać, że jako człowiek uzależniony ma przed sobą tylko jedną ścieżkę AA: absolutną abstynencję. Na początku nawet się tym przejął i nie pił w ogóle, ale później stwierdził, że może wypić jedno piwo. „Piwo to nie alkohol” – jak mawiają po barach półprzytomni amatorzy tego trunku.

Zastanawiał się nad tym, czy nie zadzwonić do Marty, ale uznał, że sprawa jest jeszcze zbyt świeża i lepiej jej nie zaogniać. Awantura była tydzień temu, Marta zaś miała pamiętliwą i upartą naturę.

Włączył komputer przy biurku w narożniku salonu, miał bowiem zamiar poszperać po sieci, ale piwo zaczęło działać, zwłaszcza na oczy. Z klejącymi się powiekami powlókł się do łazienki, gdzie zdążył tylko włożyć piżamę i pozbyć tego, co pozostało z przyjemności skosztowania piwa, po czym dotarł do sypialni i zasnął już chyba w trakcie opadania na poduszkę.

Dzwonek komórki obudził go o trzeciej w nocy. Sen zawiódł go do głębokiej studni, z której niełatwo było się wydostać, kiedy więc w końcu dotarło do niego, że to telefon, i podniósł rękę, żeby go odebrać, dzwonienie ustało. Sprawdził wyświetlacz, numer nic mu jednak nie mówił. Uznał, że pomyłka, ale po krótkiej chwili telefon zadzwonił ponownie. Ktoś się uparł.

– Proszę? – mruknął głucho, jakby miał wiadro na głowie.

– Gościu, dajesz tu! Wy, psy, powinniście kumać te sprawy.

– Jakie sprawy, jakie psy, o co chodzi? I kto mówi? – Jego świadomość wygrzebywała się z waty snu.

– Dzisiaj w psiarni ściemniałeś coś o szczerości. To ci teraz mówię. Zbieraj tyłek i przyjeżdżaj! Masz okazję się dowiedzieć... o co biega. Ale sam!

Ostatnie słowa wykrzyczał szeptem. Do Andrzeja powoli docierało, czyj to głos. Nieźle go przycisnęło, skoro sam się zgłosił. Na komendzie dał grubasowi numer swojej komórki, „gdyby sobie coś nagle przypomniał”. Najwyraźniej sobie przypomniał.

– Gdzie jesteś? – Widocznie przejście na „ty” było beznadziejnie nieodwracalne.

– Pod mostem Grunwaldzkim. Podjedź na przystanek od strony Mangghi i czekaj z otwartymi drzwiami. Tylko ruchy! – Znowu ten szepczący krzyk.

– Coś ci grozi? Dlaczego... – Andrzej chciał jeszcze zapytać o inne rzeczy, rozmówca się jednak rozłączył. Wybrał oddzwanianie na ostatni numer, ale coś tylko piknęło i aseptyczny kobiecy głos poinformował go, że połączenie nie może być zrealizowane. Odłożył komórkę na szafkę i leżał z otwartymi oczami. Cholerny palant! Miał okazję gadać przez kilka godzin, to wolał zgrywać ważniaka. A teraz budzi go w nocy i zawraca dupę. Usiłował zasnąć i dostać się z powrotem do swojej studni, ale oczywiście nie było o tym mowy. Rozważał, czy to nie podstęp. Może chcą go zwabić i wykończyć. Albo wymusić informacje. Tylko jakie i po co?

Powinien przekazać sprawę dyżurnym na komendzie – niech oni jadą i rozpoznają, co się dzieje. Jemu właściwie nawet nie wolno interweniować. Jest sam i po służbie. Już miał dzwonić na Szeroką, ale ręka zawisła mu w pół drogi do szafki. Nie. Jeśli z ulicy Dietla wyjedzie radiowóz na sygnale, a chłopcy lubią nocą robić krakowianom pobudkę, przepłoszą tylko tych, którzy tam są. Zwykle tak to wygląda, dlatego lubił działać na własną rękę. Bulasta Głowa numer dwa wyraźnie zakazał mu informować kogokolwiek i przyjechać samemu. Cholernie chciał się dowiedzieć, „o co biega”. Drażniła go tylko myśl, że ten łysy burak dyktuje mu warunki szczerości.

Zerwał się nagle i zaczął się ubierać. O trzy minuty za późno. Z szuflady wygarnął służbowego glocka i wsunął do kieszeni spodni. Nie było to zbyt rozsądne, pistolet mógł podczas jazdy wysunąć się na siedzenie samochodu, ale Andrzej nie miał teraz czasu szukać rozsądniejszych rozwiązań. Wypadł na ciemną klatkę schodową – czujniki jak zwykle włączyły światło z żałosnym opóźnieniem, kiedy był już na dole. Na pamięć przeskakiwał po dwa stopnie, a przy otwieraniu bramy wcisnął od razu pilota, gdy więc dobiegł do swojej poczciwej toyoty, już czekała otwarta. Ruszył z piskiem opon. Miał blisko: dojechać do Dietla, skręcić w lewo i trochę ponad kilometr do mostu. Na skrzyżowaniu musiał wprawdzie zrobić agrafkę, ale przy pustych ulicach w nocy cała droga i tak nie powinna mu zająć więcej niż trzy minuty.

Wjechał na skrzyżowanie z piskiem opon. Ponieważ w polu widzenia nie było żadnego samochodu, nie bawił się w agrafki, tylko przeciął tory tramwajowe na skos i pognał ulicą Dietla na południowy zachód. Dogonił i wyprzedził uliczną myjkę, przeciął Stradom, nie oglądając się na boki, zdjął na moment nogę z gazu przed skrzyżowaniem z Sukienniczą i znowu dodał na ostatniej prostej. Przed rondem zwolnił – nawet nie z ostrożności, raczej zaś po to, żeby się rozejrzeć po okolicy. Na rondzie migały żółte światła sygnalizacji ulicznej, z tyłu za nimi lśnił neon hotelu, w dół do Konopnickiej staczał się powoli autobus miejski. Poza tym nie było żadnego ruchu. Pusto. Zjechał w prawo i zatrzymał się w zatoczce, tak jak mu kazał grubas. Odruchowo zgasił światła toyoty, nie wyłączając silnika, i uświadomił sobie zarazem absurdalność tego gestu. Przecież przed nikim nie uciekam – pomyślał. – Jeśli tamten ucieka, to ja nie mam z tym nic wspólnego.

Owszem, masz – odpowiedział sam sobie. – Przyjechałeś pomóc mu w ucieczce albo nawet w przestępstwie i ucieczce, chcesz go wydobyć z kłopotów. Tak czy inaczej, bierzesz w tym udział.

Rozejrzał się wkoło. Nikogo nie było. Przechylił się przez siedzenie pasażera, żeby spojrzeć w dół pod most, ale zobaczył tylko ciemną czeluść i miejscami połyskującą oleistą wodę. Nie bardzo wiedział, co robić dalej. Czuł się idiotycznie, wykonując polecenia tego typa. Nie powinien stać tutaj za długo. Pomijając to, że zaraz nadjedzie autobus, mógłby zwabić jakiś patrol policji. Pewnie, zawsze można wyjąć legitymację i jakoś się wytłumaczyć, ale wtedy naruszy – chwiejną, to prawda – umowę z Bulastą Głową numer dwa o dyskrecji. Osunął się głębiej w fotel, ale sam przez to mniej widział, podniósł się więc z powrotem i rozejrzał jeszcze raz. Nadal nic. Już cztery minuty. Pięć. I nic. Żywego ducha. Oczywiście powinien był natychmiast zajrzeć pod most.

Już miał to zrobić, gdy kątem oka dostrzegł jakiś ruch we wstecznym lusterku. Co to jest? Obejrzał się i przez tylną szybę obserwował coś, czego w pierwszej chwili nie mógł pojąć. Jakby mgła znad rzeki. Nie, mgła nie jest taka... twarda. Z rzeki podnosił głowę wielki szary smok. Kołysał się majestatycznie, jakby do syta chciał nacieszyć się swoim niesamowitym występem, i Andrzej dopiero po chwili uświadomił sobie, co właściwie widzi. Ciarki przebiegły mu po plecach, w mózgu zapaliła się lampka alarmowa ozdobiona dwiema równoległymi myślami: „Za późno!” i „Jak to zatrzymać?”. Wyskoczył z samochodu i rzucił się biegiem przez rondo na drugą stronę, ku bulwarom. Łeb smoka unosił się już sporo nad ziemią.

Od wakacji na bulwarach wiślanych od strony dawnego hotelu Forum, między rzeką a ulicą Konopnickiej, umieszczono kolejną pomysłową atrakcję turystyczną. Za kilkadziesiąt złotych od osoby – bilet szkolny za pół ceny, dzieci do lat trzech za darmo – można sobie przez kilka minut popatrzeć na Kraków z lotu ptaka. Platforma widokowa może zabrać ponad dwadzieścia osób, unosi się od rana do wieczora – zwłaszcza o zmierzchu efekty wizualne są fantastyczne. Nośnikiem jest wielki balon średnicy dwudziestu dwóch metrów, wypełniony helem, pod którym jest zawieszona sześciometrowa gondola. Krakowianie początkowo patrzyli na ten pomysł – jak na wszystko, co nowe – z nieufnością, ale po pewnym czasie przywykli. Dla turystów była to nie lada gratka.

Właśnie ten balon unosił się teraz do góry. Był już na sporej wysokości, gdy Krzycki dobiegł do niego. Ze środka okrągłego drewnianego podestu wystawała gruba stalowa lina, wypuszczana powoli z ukrytego w podłodze bębna. Pod spodem burczał elektryczny napęd. Lina była mocno naprężona i lśniła smarowidłem w blasku ulicznych lamp na rondzie. Andrzej się rozejrzał. Gdzieś tu powinna być sterownia tej maszynerii. Szybko zlokalizował ją jako domek w kształcie grzybka z zielonym kapeluszem. Nacisnął klamkę. Drzwi się otwarły – w środku brzęczały i migotały jakieś diody. Andrzej podszedł do pochyłego pulpitu i pociągnął za największy uchwyt. Nagle wszystko ucichło. Wybiegł na zewnątrz. Balon wisiał nieruchomo na wysokości około pięćdziesięciu metrów i prezentował miastu uśmiechniętą kulę z wymalowanym na niej wyznaniem: Kocham Kraków. Krzycki skierował się pod gondolę, spojrzał do góry i w tym momencie coś go musnęło w ramię. Pomacał palcami: mokre i gęste, poświecił więc komórką. Krew. Wrócił do grzybka, włączył światło i z boku dźwigni na pulpicie zauważył litery „G” i „D”. Przesunął uchwyt ku „D” – balon ruszył w dół.

Nie było na co czekać. Przewidując, jakim widokiem uraczy go platforma widokowa, Andrzej wcisnął na komórce szybkie wybieranie. Odebrał aspirant Jakub Stańczyk, popularnie zwany Szelą z powodu grubych chłopskich rysów i zasadniczego podejścia do wszystkiego.

– Szela, mówi Krzycki! Zbierz, kogo możesz, i przyjedźcie na most Grunwaldzki, pod balon. Wiesz gdzie?

– Wiem, wiem. A ty co tam robisz?

– Później ci powiem. Pospiesz się! Prawdopodobnie morderstwo, sprawca powinien być niedaleko. Zarządź blokadę dróg wyjazdowych. I wezwij karetkę.

– Jaką blokadę, chłopie? Musiałbym mieć zgodę od Opałki.

– To go obudź! Nie ma czasu. – Irytował go trochę ten służbista.

– Kogo mamy szukać? Jak nazwisko?

Krzycki warknął wulgarnie, na co tamten trochę przyspieszył.

– Masz broń? Wziąć ci coś?

– Nie trzeba, mam. Raz, raz!

Rozłączył się w chwili, gdy łeb smoka właśnie opadł i gondola stuknęła o podest. Ustawił uchwyt w pozycji „0”, wyjął pistolet i zaczął powoli zbliżać się do kosza otoczonego ochronną sznurkową plecionką. Dolna część platformy była osłonięta prostokątnymi arkuszami blachy z wymalowanymi na nich reklamami festiwalu kultury i kleju do płytek, przez co podłoga gondoli tonęła w zupełnej ciemności. Podszedł do siatki i usiłował zajrzeć do środka. Niczego nie mógł dostrzec. Potrzebował latarki. Ustawił komórkę na funkcję wideo, włączył lampę błyskową i poświecił do środka. Od tej strony nic nie było. Powoli zaczął obchodzić gondolę. Ponieważ pistolet trzymał w prawej ręce, a świecącą komórkę w lewej, ruszył w prawo, żeby mieć lepsze pole strzału. Nagle podskoczył, gdy od strony mostu zawyła policyjna syrena i radiowóz zapiszczał oponami, objeżdżając rondo. Serce waliło Andrzejowi jak młotem. Zrobił jeszcze jeden krok, potem drugi. Wreszcie znieruchomiał.

Aspirant Stańczyk nadbiegł z latarką, trzymając się za kaburę u pasa. Jego kroki zadudniły na deskach, tupot następnych policjantów spotęgował łoskot. Zatrzymali się obok Krzyckiego, Stańczyk skierował snop światła do wnętrza gondoli.

– Ja pierdzielę – rozległo się zza pleców Andrzeja.

Łysa głowa była wciśnięta między linkę napinającą siatkę a rurkę balustrady. Po obu jej stronach zwisały oparte na rurce ręce, co na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie, że grubas trzyma się poręczy. Reszta ciała zwisała niezgrabnie skręcona i oparta na kolanach. Całość wyglądała tak, jakby Bulasta Głowa numer dwa klęczał przed konfesjonałem i osłaniał się dłońmi przed niepożądanym podsłuchem, a teraz właśnie odwrócił twarz bokiem, żeby lepiej usłyszeć zalecenia w sprawie pokuty. Szeroko otwarte oczy wyrażały zdumienie, że kara jest tak wysoka.

Krzycki odsunął rygiel furtki i wszedł do gondoli. Podszedł do łysego i przyłożył palce do tłustej szyi. Była jeszcze ciepła, ale bez pulsu. Z małej szpary na karku płynęła cieniutka strużka, skapując powoli w wewnętrzny otwór gondoli.

– Nie żyje? – zapytał Szela. Mistrzostwo świata.

– Żyje, tak tylko sobie leży – burknął Andrzej, a Szela spokojnie czekał na poważną odpowiedź. – Od kilku minut. Morderca musi być niedaleko. Wyślij ludzi wzdłuż rzeki, w obu kierunkach. Wezwij patrol rzeczny, radiowóz niech jedzie Konopnicką do Matecznego. Ja pojadę do Kapelanki. Ruszajcie się! On gdzieś tu jest!

Ostatnie słowa wykrzyczał w złości, zaczęło bowiem do niego docierać, jak dał się wyprowadzić w pole. Najpierw stracił kilka minut na siedzeniu w samochodzie – wcześniej zaś na leżeniu w łóżku – następnie zajmował się ściąganiem balonu, dając mordercy kolejne minuty. Rozejrzał się szybko. Można uciekać wszędzie, nawet rzeką. Zrobił kilka kroków ku Wiśle, która leniwie toczyła swoje nieśmiertelne czarne wody. W pluskaniu jej drobnych fal o brzeg usłyszał, że takie drobne szczegóły, jak trup w balonie, nie mają dla niej żadnego znaczenia.

Policjanci się rozbiegli, zostawiając jednego posterunkowego w koszu balonu przy zwłokach.

– Tylko nie odleć! – krzyknął jakiś bystrzejszy mundurowy, a reszta zarechotała.

Kiedy Krzycki przecinał rondo, kierując się do swojej toyoty, od strony centrum nadjeżdżała karetka na sygnale. Biegnąc, gorączkowo myślał nad sytuacją. „Ile czasu upłynęło?”. Od telefonu niecałe pół godziny, ale wtedy jeszcze Bulasta Głowa numer dwa żył. Siedział pod mostem. Wiedział już, że ktoś na niego poluje, i chciał skorzystać z naiwności komisarza, żeby się wydostać z pułapki. On sam przyjechał tutaj przed kwadransem, pięć minut czekał w samochodzie na przystanku. Balon został wypuszczony przed dziesięcioma minutami, dokładnie w chwili, gdy Krzycki postanowił sprawdzić, co się dzieje. Dziesięć minut to dużo czasu, ale nie było widać niczego, co by stąd odjeżdżało: samochodu, motocykla czy innego pojazdu z silnikiem. Uciekał piechotą albo rowerem. Jeśli rowerem, to w kierunku Dąbia, w drugą stronę nie ma przejazdu pod mostem Dębnickim, a górą byłoby go widać z daleka.

Andrzej wsiadł do samochodu, cofnął kilka metrów na wstecznym i popędził przed siebie, ku Kapelance, rozglądając się na boki. Bez szans. Morderca miał tyle dróg ucieczki – wąskich uliczek wchodzących między bloki na nieoświetlone podwórka – że musiałby być skończonym idiotą, żeby się dać złapać. Ten zaś, sądząc po manewrze z balonem, myślał dość przebiegle. I jego, Krzyckiego, zrobił po prostu w konia. Prawdopodobnie był już dosyć daleko, nawet jeśli uciekał o własnych siłach. Jasna dupa!

Dotarł do końca ulicy i pod okrągłym bankiem zawrócił. Wysiadł na parkingu, rozejrzał się wokoło, pobiegł kilkadziesiąt metrów w uliczkę między blokami, licząc na łut szczęścia. Te jednak trafiają się bardzo rzadko, a już szczególnie przy ściganiu przestępców. Pochodził jeszcze chwilę w kółko i zrezygnowany wrócił na rondo.

Szela konferował przez radio z patrolami wokół centrum. Zatrzymywali wszystkie pojazdy, ale nie namierzyli nikogo podejrzanego. Kilka taksówek oraz pijane towarzystwo z dyskoteki zdybane na bocznej drodze wyjazdowej na Zielonki, czyli po drugiej stronie miasta. Na Wielickiej dwóch szczeniaków bez prawa jazdy pędziło bmw sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Na widok policji zawrócili i pognali pod prąd. Zostali zatrzymani, ale raczej to nie oni. Jechali z przeciwnej strony.

– Na wszelki wypadek pogadaj z nimi. Trzeba to zabezpieczyć. – Wskazał kciukiem za siebie w stronę gondoli.

– Już ich wezwałem. – Szela miał na myśli techników. – Zaraz będą. Ściągnąłem także psy, może złapią trop.

„Nareszcie coś się dzieje” – pomyślał Krzycki. Przez całe popołudnie i cały wieczór miał wrażenie, że jakaś ważna rzecz mu umyka, że idzie zupełnie nie w tym kierunku, co trzeba. Ta sprawa z dziwnym wypadkiem w Karniowicach niepokoiła go w wystarczającym stopniu, żeby dać się namówić Bulastej Głowie numer dwa na samotną eskapadę w środku nocy. Teraz przynajmniej jedno się wyjaśniło – wypadek na quadzie także raczej był morderstwem.

Przez następną godzinę wydarzyło się niewiele. Psy nie złapały tropu, policjanci z pościgu wrócili z niczym, patrole wokół miasta nie zatrzymały żadnego podejrzanego pojazdu. Nic. Zabójca załatwił swoją sprawę szybko, zręcznie i z pewną dozą fantazji, po czym zniknął bez śladu, jakby zapadł się pod ziemię. Technicy z laboratorium kryminalistycznego zabezpie-czyli ślady na gondoli, teraz zaś zajmowali się szukaniem odcisków palców. Sanitariusze ładowali ciało do karetki.

Krzycki podszedł do techników:

– Jurek, byłeś już pod mostem?

– Nie, jeszcze sypiam w domu. Jeśli mnie nikt nie zbudzi nagłym wezwaniem. Przy tym rządowym programie oszczędnościowym zakładam jednak, że niedługo wszyscy się spotkamy pod mostem.

– W poniedziałek załatwię ci podwyżkę. Chodź!

– Już cię kocham! – Jurek Gargulski, na oko starszy od Andrzeja o jakieś dziesięć lat, siwiejący i opanowany jak traktor przy podorywce, ruszył za Krzyckim. Zeszli wałem w dół, na najniższą alejkę i świecąc latarką pod nogi, doszli do mostu.

– Prawdopodobnie z tego miejsca do mnie dzwonił. – Andrzej wskazał ciemną czeluść pod betonowym przęsłem.

– Kto? Ten łysy? Dzwonił do ciebie?

– Tak. Chciał, żebym go stąd wyciągnął. Poznaliśmy się dziś po południu podczas przyjemnej wycieczki w skałki podkrakowskie, gdzie jego kumpel nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zginął w wypadku. Spadł z quadem w przepaść. A teraz ten tutaj, zadźgany w balonie. Cóż za miły zbieg okoliczności, nie sądzisz?

Gargulski przyglądał się dokładnie suchej, ubitej ziemi na samej górze, tuż pod betonowym stropem, zdartej od butów i tyłków pijącej tu żulii i ozdobionej gdzieniegdzie barwnym kwieciem konsumpcyjnych odpadków. Pozbierał jakieś drobne fragmenty materii, podniósł plastikową butelkę po napoju Sweetie, obejrzał i wyrzucił.


Date: 2016-01-05; view: 648


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 3 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)