Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 2 page

Daremnie. Kogut zapiszczał, samochód zawył na wysokich obrotach i wyskoczył na lewy pas przeznaczony dla autobusów i tramwajów. Przemknęli przez skrzyżowanie pod dworcem, dosłownie przelecieli przez wiadukt i już pędzili aleją za miasto. Kierowcy przed nimi usuwali się niechętnie, ale Lucek, nie czekając na nich, wykonywał mistrzowskie slalomy i spychał ich niemal do rowów, zajeżdżając drogę i prując przed siebie na czołowe zderzenie. Kiedy było już całkiem ciasno, włączał dodatkowy sygnał i klakson, co razem dawało orgię kocich wrzasków, które mogły zepchnąć z drogi nawet czołg. Ten i ów skrzywił się na widok mknącego radiowozu, inny wyciągał środkowy palec, ale szybko go chował. Młodszy aspirant Bałyś w akcji, zadowolony, omijał ich z twarzą mistrza kierownicy testującego nowego pontiaca firebirda.

Krzycki patrzył uważnie na drogę, ale się nie bał. Był pewien swojego młodego partnera. Lucek często grzeszył brakiem powagi i nadmiernym roztrzepaniem, w trudnych sytuacjach jednak potrafił się koncentrować i miał niezawodną synchronizację ruchów. I pewną rękę. Poza tym Krzycki lubił tego chłopaka i pozwalał mu na różne wygłupy, wiedząc, że są mu potrzebne do życia jak powietrze. Teraz Lucek pruł podmiejską szosą między drzewami i wyprzedzał przerażone mamusie wracające z zakupów z dziećmi, które na tylnych kanapach podczas gwałtownego hamowania rozsmarowywały na sobie resztki lodów i ciastek. Drogę do Karniowic, zwykle zajmującą pół godziny, pokonali w osiem minut.

– Miał mnie pan o coś spytać – przypomniał mu Lucek, gdy wyjeżdżali z miasta.

– Pamiętasz tego faceta ze stodoły?

– Tego z zielonej teczki? Jasne. Rzeźnia numer pięć. Po godzinach szlachtujemy za pół ceny. BDSM gratis.

– Co?

– Eee, takie tam. Co z nim?

– Byłeś ze mną u niego w domu. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci?

Lucek postukał palcami w kierownicę i wyprzedził kolejny samochód.

– Psy. Dwa typki za ogrodzeniem z siatki, które nie warczą, tylko żrą przestrzeń między tobą a nimi. O tak: wrr, hau, hau, hau! – zademonstrował malowniczo. – Czemu pan pyta, szefie? Jest coś nowego?

– Nie – Krzycki mruknął w zamyśleniu. – Powinno jednak być. Sprawdźmy jeszcze raz. Ale nie w naszych kartotekach, tylko w archiwum na Sądowej.

– Czyli wariant porachunków?

– Bo ja wiem? – Andrzej obrócił głowę i zlustrował okolicę. Właśnie dojeżdżali.



Na miejscu byli już dwaj policjanci z Zabierzowa i pogotowie. Lekarz z ratownikiem medycznym jeszcze podejmowali jakieś próby reanimacji, ale bez większego przekonania. Od wypadku upłynęła prawie godzina i nie było szans na obudzenie martwego ciała. Wielkiego, kulfoniastego ciała z łysą czaszką i nienaturalnie wygiętym do tyłu kręgosłupem.

– Witajcie, Jurczak! – Krzycki podał rękę starszemu posterunkowemu, którego pamiętał z jakiejś poprzedniej akcji. – Co się tu właściwie stało?

– Facet się zwalił, panie komisarzu, ze skały. Jechali quadami, ten zaś nie wyrobił na zakręcie. Tam leży uszkodzony pojazd. – Wskazał ręką drzewo, o które był oparty ubłocony quad ze skrzywioną kierownicą i z pogiętymi błotnikami. Krzycki spojrzał w górę. Wysokość do górnej platformy skalnej, skąd prawdopodobnie spadł ten nieszczęśnik, wynosiła około dwunastu metrów. Nie tak wiele, gdyby nie to, że u podnóża półki wystawały z ziemi metrowe stożkowate kamienie. Kierowca najprawdopodobniej upadł plecami na jeden z nich.

Podszedł do lekarza, który właśnie podnosił się z ziemi, otrzepując spodnie. U jego stóp leżał młody mężczyzna o łysej głowie i grubej szyi, w czarnej skórzanej kurtce, niebieskich dżinsach i skórzanych butach typu western, takich, które mają po bokach wydziurkowane wzorki. Weekendowy John Wayne. Mocno zaciśnięte oczy pozostawały w ciekawym kontraście do półotwartych mięsistych warg.

– I co, nic? – raczej konstatował niż pytał.

– Nic. Upadku plecami na skałę z wysokości ponad dziesięciu metrów raczej nie można przeżyć. Ten po złamaniu kręgosłupa i przerwaniu rdzenia kręgowego doznał jeszcze urazu czaszki. – Lekarz pochylił się i odwrócił ciało. W części potylicznej widniało wgłębienie wielkości średniego kartofla. – Śmierć nastąpiła niemal natychmiast.

– To dlaczego go reanimujecie?

Lekarz spojrzał z niechęcią na Krzyckiego.

– Czekaliśmy na przyjazd policji śledczej. Podobno mają koguty. – Odwrócił się w stronę karetki. – A na zbieranie grzybów za sucho – dorzucił przez ramię.

Krzycki chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował, przetrawiając w duchu złośliwość lekarza. Wyglądało to na wypadek, nie widział więc szczególnego powodu, aby drążyć sprawę z tym mało sympatycznym ironistą. Wrócił do starszego posterunkowego Jurczaka.

– Powiedzieliście: „jechali”? To ilu ich było?

– Dwóch. Ten drugi był pierwszy... To znaczy jechał na przedzie i usłyszał, jak kolega zjeżdża w dół. Zawrócił i zobaczył, że go nie ma. Zatrzymał się i spojrzał w dół, a tamten już tam leżał.

– Usłyszał, jak zjeżdża w dół? Zobaczył, że go nie ma? Gdzie jest ten drugi? – Krzycki nic z tego nie rozumiał i postanowił dowiedzieć się u źródła. Towarzyszący Jurczakowi drugi zabierzowski posterunkowy zaprowadził go do radiowozu. Z przodu, na miejscu pasażera, siedział łysy mężczyzna około trzydziestki, także gruby, w przeciwsłonecznych okularach, choć w kabinie było dosyć ciemno. Wyglądał jak bliźniaczy model martwego kierowcy quada. Pierwsze, co uderzyło Krzyckiego po otwarciu drzwi radiowozu, to zapach alkoholu. Drugie – że mężczyzna w kabinie siedział nieporuszony, sztywny i patrzył prosto przed siebie, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Krzycki natychmiast pomyślał, że normalnie w takiej sytuacji człowiek albo jest roztrzęsiony i płacze, albo siedzi w szoku i nie wie, co się dokoła dzieje. Ten zaś zawzięcie nad czymś myślał.

– Komisarz Krzycki. Może mi pan powiedzieć, jak doszło do wypadku?

Bulasta Głowa powoli przekręcił się w stronę pytającego policjanta, po czym wrócił do poprzedniej pozycji. Cisza. Krzycki spokojnie odczekał chwilę, zakładając – zgodnie z nakazanymi procedurami – że uczestnik śmiertelnego wypadku może mieć ograniczoną poczytalność, po czym zapytał ponownie:

– Czy może mi pan po kolei opowiedzieć, co się wydarzyło tam, na górze? Czy widział pan, jak kolega spada w przepaść?

Bulasta Głowa w okularach trwał nieporuszony, jakby nieobecny, pogrążony bez reszty w swoich problemach i niezainteresowany kontaktem z rzeczywistością. Ponieważ trzeba było tę ewidentną i prostą sprawę w miarę szybko zamknąć, Krzycki zbierał się do kolejnej serii pytań. Facet nie wyglądał na świadka w szoku.

– Czy pan umie mówić? Jest pan w stanie w kilku słowach opisać zdarzenie?

– Pierdol się, gliniarzu!

Krzycki westchnął. Praktyka zawodowa przygotowała go na bardzo różne reakcje ludzi biorących udział w zdarzeniach kryminalnych. Zwłaszcza wypadki śmiertelne, brutalne gwałty i napady z bronią w ręku wytrącały ludzi z równowagi do tego stopnia, że nie panowali nie tylko nad językiem, ale także nad różnymi mięśniami w organizmie, na przykład układu wydalniczego. Oprócz przygód z zapachem i dźwiękiem zdarzały się sytuacje nie tylko obrażania policjantów, ale także rzucania się na nich z pięściami, jakby to oni odpowiadali za całe zło tego świata. Krzycki był do tego przyzwyczajony i w rozmowy ze świadkami miał wkalkulowane narażanie własnego autorytetu na szwank. Tym razem jednak brzmiało to inaczej. Ten facet nie był wstrząśnięty, tylko wkurwiony. Krzycki nieznacznie pochylił się w stronę źródła alkoholowego aromatu.

– Słuchaj, facet! – szeptał konfidencjonalnie. – Skoro już przeszliśmy, bez mojej zgody, na ty, zmuszony jestem coś ci po przyjacielsku wyjaśnić. Jeździliście po pijaku na quadach w parku narodowym, twój kumpel zwalił się ze skały i skręcił kark, ty jesteś jedynym świadkiem i odmawiasz współpracy z policją. Stawia cię to w sytuacji głównego podejrzanego, jeśli zakwestionujemy wypadek. W dodatku obrażasz funkcjonariusza na służbie. Wiesz, ile to jest paragrafów? Co najmniej pięć.

– I chuj! – Takie samo burknięcie, z domieszką klimatów stadionowych.

– To już wiemy! – syknął Krzycki. – Miej jednak świadomość, że mogę cię zgarnąć na komisariat na całkiem sporo godzin, a może i dni. I będziesz miał niewyobrażalne trudności z wykazaniem sędziemu, że nie jesteś winien tych wszystkich przestępstw, które ci właśnie wymieniłem, my się zaś postaramy – i to bardzo się postaramy – żeby dopracowywanie szczegółów zwolnienia trwało jak najdłużej. Poza tym zwracam ci uwagę, przyjacielu, że gdyby przypadkiem pojawiły się okoliczności wskazujące na to, że śmierć twojego kumpla nie była wypadkiem, dopracowywanie szczegółów będzie trwało jeszcze dłużej.

– Jasne, że nie była.

– Co wiesz na ten temat?

Milczenie. Bulasta Głowa odwrócił się jak obrażone dziecko i postanowił nic nie mówić. Krzycki, pokonując obrzydzenie, nachylił się jeszcze bardziej. Miał ochotę walnąć w ten łysy łeb, ale sprawa zaczynała go intrygować.

– Jeśli chciałbyś się ze mną podzielić jakąś rewelacją, teraz jest na to najlepszy moment. Zwykle po upływie doby szanse na wykrycie sprawcy redukują się z dziewięćdziesięciu procent do zaledwie pięciu. Co wiesz?

Milczenie. Krzycki odczekał chwilę, machnął ręką i zawołał Bałysia, który oglądał rozwalony czterokołowiec. Wskazał kabinę radiowozu.

– Weź go do naszego samochodu i pilnuj. Zabieramy go na komendę. Głowaczek bardzo chce nam coś opowiedzieć, ale się wstydzi. Trzeba go ośmielić.

Zawołał Jurczaka i zaczęli się razem wspinać na górę, żeby obejrzeć trasę, z której spadł quad. Podejście było krótkie, ale bardzo strome, nieźle się więc zasapali, zanim wypełzli na szeroką ścieżkę między drzewami. Biegła z góry łagodnym zjazdem, następnie na wypłaszczeniu wchodziła w zakręt przed skarpą, wciskając się między drzewa na krawędzi urwiska i grupę bloków skalnych po lewej stronie od zbocza, porośniętych jedliną i buczyną. Zakręt był dosyć ostry, ale ścieżka w tym miejscu była szersza – swobodnie mieściły się na niej co najmniej dwa quady. Krzycki schylił się ku zakurzonej, przysypanej igliwiem nawierzchni. W połowie zakrętu wyraźnie było widać odciski bieżników, skręcające jednak nie w prawo, jak prowadziła droga, lecz w drugą stronę, prosto w przepaść. Żadnych śladów hamowania ani poślizgu. Na drodze nie było również żadnej nierówności, na której koło mogłoby podskoczyć i odbić kierownicę w lewo. Po prostu facet nagle w czasie jazdy skręcił w przepaść. Samobójstwo?

Krzycki skrzywił się na tę myśl. Przypomniał sobie łysą czaszkę z niskim czołem, potężny kark i ciemne okulary faceta z kabiny radiowozu. Nie, tacy ludzie nie popełniają samobójstw. Im jest dobrze ze sobą i prędzej zabiją kogoś niż siebie. Ich życie składa się z nieprzerwanego ciągu wymyślanych i natychmiast zaspokajanych przyjemności. I nie daj Boże, żebyś próbował im w tym przeszkodzić. Jeśli już, to facet raczej był nawalony i zwyczajnie w pijackim zwidzie skręcił nie tam, gdzie trzeba.

Starszy posterunkowy Jurczak przeszukiwał zarośla na skałce po drugiej stronie ścieżki. Krzycki podszedł do niego.

– Słuchajcie, Jurczak! Dlaczego właściwie nas tutaj wezwaliście? Wystarczyło spisać protokół z wypadku i odwieźć trupa do kostnicy.

– Wiem, panie komisarzu, ale się bałem, że coś przeoczę. Nie jestem w tym najmocniejszy, a to jednak śmierć człowieka. Tak w ogóle... – przerwał, jakby się zastanawiał nad najtrafniejszym ujęciem kwestii – jakiś dziwny ten wypadek mi się wydaje. Nie wiem czemu. Może to nie było potrzebne. Przepraszam, panie komisarzu.

– A ten tam? Ten drugi. Rozmawialiście z nim? Coś wam powiedział? – Krzycki czuł, że forma „wy” głupio brzmi i chciał ją jakoś zmienić, ale nie bardzo wiedział, jak ma to uczynić. Do poczciwego Jurczaka, wysokiego chudego bruneta z wąsem, z wielką obrączką na palcu prawej dłoni, świadczącą o czekającej w domu porządnej i poczciwej jak on żonie, z poczciwymi dziećmi, to „wy” pasowało szczególnie.

– Tylko tyle, że zaraz jak zauważył zniknięcie kolegi, zjechał na dół, po czym zadzwonił na policję i na pogotowie. Później się już nie odezwał. Siedział jak mumia. Jakiś chyba nie tego.

Krzycki uświadomił sobie, że muszą coś zrobić z oboma pojazdami, skoro zabierają Bulastą Głowę do kostnicy, a jego żywego sobowtóra na komendę. Zawahał się. Nie, nie do kostnicy. Trzeba zrobić sekcję zwłok. Do prosektorium!

Starszy posterunkowy zaszurał gałęziami.

– Co wy tam grzebiecie, Jurczak? – Druga osoba liczby mnogiej była jednak najlepsza. – Podrzucicie te quady do nas na Mogilską? Trzeba je jakoś zabezpieczyć, może zbadać.

Jurczak wylazł z zarośli i otrzepał spodnie. W dłoni trzymał kawałek sznurka.

– Znalazłem na ziemi. Drugi taki jest tam, na wierzchołku. Z kamieniem.

Niewielki buk wyrastał krzywo spod skały. Miał dwa i pół metra, może trzy metry wysokości, ale znaczne pochylenie powodowało, że rósł prawie poziomo. W górnej części do pnia był przywiązany płaski okruch wapienia.

– I co by to miało znaczyć?

– Nie wiem, panie komisarzu. Może dzieci się bawiły? Albo to jakieś harcerskie znaki. Tutaj często robią obozy, wycieczki, podchody...

Pokiwali chwilę w zamyśleniu głowami i zeszli z powrotem na dół. Krzycki podszedł do leżącego na boku quada i pokręcił kierownicą. W prawo, w lewo. Za każdym razem przednie koła zareagowały właściwie. Wszystkie cztery opony były odpowiednio nabite powietrzem. Odwrócił się. Ekipa medyczna zdążyła w tym czasie zapakować ciało do karetki i zbierała się do wyjazdu. Krzycki podszedł do lekarza.

– Panie doktorze, chciałbym mieć wyniki sekcji zwłok. Przede wszystkim na obecność substancji odurzających.

Lekarz spojrzał na niego chłodno, a w jego oczach błąkały się ironiczne iskierki.

– Co do jednej substancji odpowiedź już mamy. Oddechu nie ma od godziny, a wódą dalej jedzie. Dobrze, zabieram go na sekcję. Jak pan jednak wie, to trochę potrwa.

– Nie spieszy się. Prawdopodobnie chodzi o wypadek, ale wolałbym się upewnić. Do widzenia, doktorze. Następnym razem wezmę helikopter.

– Pudło! Nie macie helikopterów. Do widzenia.

„Mądrala” – pomyślał Krzycki, patrząc w plecy lekarza i czując, że zaczyna nie lubić publicznej służby zdrowia. Sam także ruszył w stronę passata, po drodze kiwając na pożegnanie starszemu posterunkowemu Jurczakowi, który głowił się nad wrakiem rozbitego czterokołowca, zastanawiając się nad sposobem przetransportowania go do Krakowa bez wzywania specjalistycznego sprzętu. Ruszyli z Luckiem i Bulastą Głową wąską drogą pod górę. Kilkoro gapiów odwracało się tyłem, udając, że nic ich to nie obchodzi, ale gdy tylko samochód policyjny ich mijał, łapczywie zaglądali do środka w nadziei na sensację. Krzycki dostrzegł wśród nich chłopca, który przyglądał się im chwilę ciekawie, po czym obrócił się na pięcie i pobiegł w las. Słońce opadało za horyzont i niebo powoli zaczynało szarzeć.

Wracali do miasta w milczeniu. Typ z tyłu nadal siedział nieruchomo i nie było wiadomo, czy bardziej jest zrozpaczony, czy też wściekły. Krzyckiemu przemknęło przez myśl, że facet się boi. Jechali przez ciemniejące miasto – Lucek tym razem prowadził spokojnie i pewnie, jakby postanowił wziąć udział w wojewódzkim konkursie na najbardziej opanowanego policjanta. Andrzej spoglądał na błyszczące wystawy sklepów i gromady pieszych błądzących przed nimi w jakiejś zbiorowej, chaotycznej wędrówce, nadającej się do zilustrowania tezy o płynnej rzeczywistości w płynnych czasach. Dominowali w tej grupie zagraniczni turyści, zjeżdżający do Krakowa na weekend, żeby zakosztować bliskiej, środkowoeuropejskiej egzotyki. Rozglądający się wokoło i niepewni albo rozkrzyczani i bezceremonialnie potrącający innych – stanowili dla niego przykład szczęśliwców oddzielonych od trzewi miasta grubą szybą. On był w środku. Za plecami siedział jeden z mikrobów zakażających miejskie wnętrzności. Zamknął oczy. Próbował sobie wyobrazić, że pędzi na quadzie przez las, omija drzewa, dodaje gazu i hamuje, skacze na kamieniach, zbliża się do zakrętu i zamiast skręcić w prawo, skręca w lewo. „Dlaczego? Bo coś się psuje? Bo mi się kręci w głowie? Mdleję? A może dlatego, że leci na mnie gałąź z przywiązanym kamieniem?”.

– Czego się przestraszył? – Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiada pytanie na głos.

– Anioła Stróża! – Usłyszał z tyłu.

Po czym Bulasta Głowa zarechotał długim, nieszczerym śmiechem, który popsuł im obu humory do reszty.

 

Iza wracała do domu piechotą. Nie chciała czekać na peronie między ludźmi, pchać się w tłumie do wagonu metra, później zaś siedzieć naprzeciw tych wszystkich obcych i doskonale znanych twarzy, żeby jeszcze raz się zastanawiać, czy to te same, które widziała pięć minut wcześniej na peronie, czy może jednak jakieś inne. „Jasne, że te same – zawsze są te same”. Miała dosyć ludzi. Miała dosyć wpatrywania się w nich ze świadomością, że jej twarz jest dla nich równie beznadziejna. Nie obchodziło jej wczytywanie się teraz w te nieruchome, pozornie zamyślone, w rzeczywistości zaś zupełnie bezmyślne oblicza przy automatycznych drzwiach wagonu, w przejściu podziemnym i na chodniku przy wyjściu do miasta. Miała ich wszystkich cholernie dosyć i chciała pobyć sam na sam ze swoimi... Myślami? Uczuciami? Pomysłami? Dlatego po wyjściu z budynku sądu, zamiast pójść na stację metra, skręciła do parku i wlokła się krok za krokiem żwirowymi alejkami, wsłuchując się w przyjemne szuranie kamyczków i dalekie pokrzykiwanie kaczek w sadzawkach. Próbowała rozkoszować się poczuciem, że nareszcie nic nie musi, że jej czas należy do niej i nie ma obowiązku się starać, aby ten drugi – ten, na którym jej zależy – docenił starania, nie koncentrując się nadmiernie na usterkach i niedociągnięciach. Nawet się nie obejrzała, czy Michał przypadkiem nie idzie za nią. Nie musiała być w domu na czwartą – równie dobrze mogła wrócić o piątej czy szóstej albo pójść dokądkolwiek, do kina albo kawiarni, i wrócić późnym wieczorem, nie odpowiadając na niewygodne pytania. Nie musiała również spędzać nerwowych chwil na wymyślaniu posiłków i sposobów, kiedy i jak je przyrządzić. Ba! Mogła w ogóle nie gotować i żywić się na mieście. Nie lubiła ani nie umiała porządnie gotować. Za to wreszcie nabierze rozeznania w fajnych pubach w śródmieściu i będzie w stanie podjąć temat z tymi, którzy od dawna już specjalizują się w tej dziedzinie. Brudne pranie zaniesie do pralni, a na zakupy będzie chodzić raz w tygodniu. Same pozytywy.

Szła powoli, rozglądając się

wśród krzewów i drzew za babim latem. W połowie września powinno już być. Popołudniowe słońce przyjemnie grzało, w powietrzu wisiała miodowo-złota melancholia. Zdjęła żakiet i przerzuciła przez ramię, żeby jeszcze pełniej poczuć swobodę. Obok Izy przeszła dziewczyna z wózkiem, później babcia z wnuczkiem, na oko czteroletnim. Dzieci. Pewnie by im pomogły, gdyby je mieli. Przez kilka lat próbowali i nic z tego nie wyszło. Lekarze nie mogli się zdecydować, czy to on jest bezpłodny, czy może jednak ona. Podobno łatwo to stwierdzić, ale diagnozy były rozbieżne, co zresztą ostatecznie nie wydawało jej się aż tak ważne. Miała powody przypuszczać, że to jednak ona. Pewnych spraw nie można odwrócić i na tym zwykle polega cała gównianość tego życia. Jeden fałszywy (na pewno fałszywy?) krok i jesteś w dupie, choćbyś nie wiem, jak się później starała.

Poważne nieporozumienia

zaczęły się chyba mniej więcej wtedy, kiedy Michał nie zgodził

się na zabieg in vitro. Oczywiście z powodów światopoglądowych, czyli przez własną mamusię. Stuknięta katoliczka, która każdego ranka, idąc na zakupy, musi wstąpić do kościoła. Całymi tygodniami nie miała czasu, żeby ich odwiedzić, nie mówiąc o jakiejś pomocy w domu, ale na wysiadywanie w kościelnej ławce i klepanie różańców znajdowała każdego dnia przynajmniej dwie godziny. Że też się tak ludziom chce. Później z wypiekami na twarzy relacjonowała ogłaszane przez proboszcza z ambony mądrości jako prawdy objawione. Nie umiała obsługiwać komputera, nie potrafiła odebrać komórki, ale na wszystkie problemy współczesności miała gotowe, znakomite rozwiązania. Oczywiście zasłyszane w kościele albo od bab pod kościołem, po mszy. O in vitro nie mogło więc być mowy, choć trudno przypuszczać, żeby teściowa – była teściowa – wiedziała, na czym to właściwie polega. On zaś ulegał jej we wszystkim. Z jedynakami zawsze tak jest, mogła to przewidzieć. Chyba nawet przewidywała, ale kto przed ślubem bierze pod uwagę takie rzeczy?

Weszła do mieszkania, zdjęła buty i rzuciła je w kąt, powiesiła żakiet w opróżnionej do połowy garderobie, nalała wody do szklanki i usiadła na kanapie w salonie. A więc już po wszystkim. Koniec. Było i nie ma! Tyle lat starań na próżno. Co się ma rozlecieć, rozlatuje się, udawanie zaś niczego nie zmieni. To również mogła przewidzieć. On przez ostatnie dwa lata z pewnością udawał, ale ona? Wydawało się jej, że go kocha. Chciała go kochać, głównie więc dla niego zabiegała o te głupie codzienne sprawy, pozorujące ciągłość sensownej egzystencji, i głęboko skrywała własne potrzeby. Teraz wszystko stało się nie tylko nieważne, ale także jakieś śmieszne i żałosne: chować siebie, żeby być z kimś. Bzdura! Pewnie, że małżeństwo to obustronne poświęcenie, ale w granicach rozsądku. Jemu zbyt mocno nie zależało i kiedy pierwszy raz to zauważyła, powinna była od razu postawić sprawę jasno. A tak zmarnowała kilka lat tylko po to, żeby odzyskać kontrolę nad swoim losem pod czterdziestkę, czyli stanowczo za późno.

Myśl o czterdziestce – mającej, uczciwie rzecz biorąc, nadejść dopiero za cztery lata – skłoniła ją do pójścia do łazienki i spojrzenia w lustro. Wieloznaczny przyrząd. Narzędzie psychoanalityków. Twoje „ja” przed tobą. Kasztanowe włosy spływające na ramiona, z połyskiem zapożyczonym od drogiego lakieru. Siateczka zmarszczek wokół oczu, które uporczywie są paćkane kosztownym specyfikiem zamkniętym w sztyfcie z dwuznacznym napisem „mascara”. Policzki nieznacznie przypudrowane – jeszcze nie obwisłe, ale już nie jędrne. Staranny makijaż, krzykliwa czerwona kredka. Brwi i rzęsy na ostro, jak na portrecie ulicznego rysownika. W tym wszystkim ważne są jedynie oczy. Brązowe, czasem szare, czasem zielone, czyli takie, które nazywa się czarnymi. To głównie dzięki nim uchodziła za piękną i mężczyźni na ulicy wodzili za nią wzrokiem. Lubiła swoje oczy, kryła się w nich jakaś zagadkowość, także dla niej samej nierozszyfrowana, sprawiająca jednak dyskretną satysfakcję.


Date: 2016-01-05; view: 582


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 1 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)